Mówię pochyloną cambrią (fragment)
[…]
O 10 lat wcześniej od samego Miro i Picabia. Centre Pompidou
stanęło otworem. Vasily Kandinsky patrzył na rzeźby
jak na objawienie liczby. A ty brałaś nauki survivalu
w wychudłym krajobrazie i notowałaś pamięć w szarym
zeszycie. Czarne myśli lgną do szarego.
Brak emocji w rzeźbach. Może życie
przejrzało się w ich zwierciadle, może najpierw kochałaś
za mocno na dobre, a potem złe przyszło.
Może w cieniu Innego nie było łatwo.
Gdybyś poczekała jeszcze chwilę
ze swoją młodością. Twój czas teraz nastał.
Ciąg Fibonacciego to jest stroma piramida liczb,
na której nie spocznie serdeczny ptak. Pochłania go
zaraz przestrzeń, w którą wnika
i która wsiąka w niego.
Doskonała liczba i nieśmiertelna. Oto, czego nie ma ciało.
Codziennie potykałaś się o jego kalectwo. Brak ręki
zastąpił skrzydłem, w miejsce nogi wstawił lotkę.
Tobie oddał własny ból fantomowy.
Ciąg Fibonacciego to jest stroma ucieczka na szczyt
z instynktem formy, a potem nieskończenie wiele
zejść zachodnią stroną
już w ciele Syzyfa.
Na nogach sine miejsca po odmrożeniach. W Wilejce
zero bezwzględne jest absolutne, a ty bez pończoch
woziłaś na sankach drewno z lasu i Innego
do szkoły. Mężniałaś, mężem nie będąc.
Gdyby staruchom nie wrastały paznokcie do bólu,
córka nie miałaby mleka. Dobrze, że staruchom
wrastały paznokcie.
Wzrost metr sześćdziesiąt cztery i wyczyny pływaczki.
Zastygasz jeszcze czasem w tym bezruchu wyjętym
z Nowosielskiego. Od Strzemińskiego czapka
wsunięta na głowę łamie stereotyp ulicy. Strzemiński
to jest ten Inny, który chciał z ciebie zrobić
Takiego Samego.
W zamian strugałaś mu kredki, nabijałaś blejtramy.
Błądzisz po wysypiskach i szukasz tożsamości[1],
jak kiedyś wyrzuconych rzeźb[2].
Wiała przez nie w piwnicy ciemna obojętność. Kotki,
pieski i lalki z trykotowymi główkami
sprzedawały się lepiej. Aż wreszcie
udaje się zejść ze stromizny
ciągu Fibonacciego.
Płeć jak nieoperacyjny nowotwór.
Jeszcze tylko złote zęby wypchnąć z dziąseł
na czarną godzinę dla Niki.
Gazety milczą. Na pogrzebie pustki.
Te błękitne kwiatki nie są od Innego. Na grobie
przysiadł smutek rzeźby i czasem przylatuje
mysikrólik.
Przypisy
- Katarzyna Kobro urodziła się w Rosji w 1898 roku, była córką Mikołaja Georga Kobro, ze starego niemieckiego rodu von Kobro, i Rosjanki Eugenii Wasiliewnej Rosanowej, w jej żyłach płynęła także krew łotewska. Katarzyna Kobro i Władysław Strzemiński wzięli w Rydze ślub kościelny, to było warunkiem uzyskania przez Kobro obywatelstwa polskiego. Zamieszkali w Polsce. Podczas okupacji (II wojna światowa), wobec nacisków władz niemieckich wynikających z jej niemiecko-rosyjskiego pochodzenia i w trosce o los dziecka, podpisała "listę rosyjską" uprawniająca m.in. do zwiększonego przydziału żywności. Strzemiński nigdy nie wybaczył jej tego kroku. Od tego momentu nastąpiły rozłam w szczęśliwym jak dotąd małżeństwie i nienawiść małżonków po grób. Kobro nie sposób jednoznacznie przypisać związku z jakąkolwiek narodowością.
- Jeszcze trwała II wojna światowa, gdy Katarzyna Kobro i Władysław Strzemiński wrócili z Wilejki do Łodzi. Tam się okazało, że ich dom zajęli Niemcy, a rzeźby zostały wyrzucone na śmietnik. Kobro chodziła więc po łódzkich wysypiskach i szukała swoich prac. Znalazła część rzeźb, oczyściła je, zapakowała w dorożkę i przywiozła do domu.