12.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #113 / Paryż – kronika kwarantanny [fragment]

Migawka pierwsza

To nie przypadek, że w motcie rewolucji francuskiej wolność figuruje jako pierwsza, przed równością i braterstwem. Reakcje na szalejącą w Europie pandemię po raz kolejny to potwierdziły. Owszem, w imię braterstwa ze słabszymi i równości z resztą Europy rozsądniej byłoby zostać w domu, karnie przestrzegając sanitarnych zaleceń. Nie leży to jednak w naturze Francuzów, podobnie jak czekanie na zielone światło czy przestrzeganie zakazu palenia. Wolność, beztroska i smakowanie drobnych przyjemności zdecydowanie są tu na pierwszym miejscu.

15 marca, ostatnia niedziela na wolności. Świeci słońce, paryżanie stadnie wylegają na ulice. Po „Figaro” i croissanty na śniadanie, zagłosować, posiedzieć w parku, pospacerować nad Sekwaną. Owszem, kawiarnie i restauracje nie mogą już przyjmować gości, ale sprzedaż na wynos jest dozwolona, więc wszędzie widać rodziny z torebkami z cukierni czy młodzież konsumującą hamburgery na ławkach. Tańczymy na Titanicu.

Migawka trzecia

Środa, pierwszy „pełny” dzień aresztu domowego, wychodzenie tylko na krótko i z wypełnionym papierkiem. Rację miał Epiktet, który stwierdził, że niepokoi nas nie to, co nam się przydarza, lecz nasze myśli o tym, co się przydarza. Obiektywnie rzecz biorąc, większości z nas nie dzieje się nic strasznego. Mamy siedzieć w domach. A niech uderzy się w pierś ten, kto na myśl o wyjściu do pracy czy na weekendowy spektakl nie zamarzył o zaszyciu się w domowych pieleszach, pod kocem, z psem, Netflixem i ulubioną niezdrową przekąską. Oczywiście co innego zostać, bo ma się ochotę, a co innego siedzieć, bo się musi (to mniej więcej jak różnica między siłownią a robotami przymusowymi). Pewnie dlatego przestępców karze się więzieniem.

Migawka czwarta

Już obdzwoniłam krewnych i znajomych, nadałam raport z oblężonego miasta, zrobiłam obchód sąsiadów w poszukiwaniu kruchych staruszek, przeszłam pierwszą kontrolę (trzech policjantów, jedna wypisana ręcznie deklaracja, jedna bagietka jako dowód zakupów). Powoli organizuję nowy sobie plan dnia, normalny harmonogram na nienormalne czasy. No bo przecież można by coś zrobić, zrealizować od dawna odkładany projekt, nadrobić książkowe i filmowe zaległości.

Oczywiście te połacie czasu do twórczego wykorzystania to luksus, który przypadł w udziale głównie singlom, freelancerom i wszelkiej maści artystom, bo matki zamknięte z dziećmi na trzydziestu metrach raczej nie zaczną przelewać myśli na papier ani układać ikebany… Ludzi luźnych wcale tu jednak nie brakuje, bo jak wiadomo Paryż to ich mekka. Poza tym nawet poważni biznesmeni i eleganckie prawniczki, którzy na co dzień zaludniają nowoczesną dzielnicę La Défense, teraz stukają w klawisze w domach. I mają znacznie więcej czasu, bo jeśli z triady „metro-boulot-dodo” usunąć pierwsze ogniwo (oraz długaśną przerwę na obiad czy kawę i plotki z kolegami), nagle okazuje się, że praca wcale nie zajmuje aż siedmiu godzin. Może koronawirus na trwale zrewolucjonizuje organizację pracy?

Wreszcie możemy zająć się tym, na co zawsze mieliśmy ochotę. Będziemy czytać, pisać, oglądać, porządkować, piec i gotować – mówiliśmy sobie przez telefon. Wczorajszy wieczór pozbawił mnie złudzeń. Choć nie korzystam z mediów społecznościowych, a od rzeczywistości wirtualnej wolę real i papier, jestem człowiekiem swojej epoki. Mam na półce mnóstwo książek i kilka filmów z biblioteki, na Kindle’u kilkanaście powieści w różnym stanie rozgrzebania, a przy łóżku stosik kolorowych czasopism. Tymczasem wieczór spędziłam, przerzucając się z YouTube’a na Ninatekę, z Ninateki na archiwa BFI, stamtąd na francuską Arte, hiszpańską RTVE i wideo NY Timesa. W rezultacie niczego nie obejrzałam do końca. Byłam jak dziecko dentystów, które serdeczna ciocia zabiera do sklepu ze słodyczami – biega w amoku, nadgryzie to, uskubie tamtego, a wpychając do ust eklerkę, wcale nie czuje jej smaku, bo już myśli o kolejnym łakociu.

Na dziś przygotowałam tybetańskie gongi i książkę o uważności. Less is more.

Migawka piąta

Piątek, piąteczek, piątunio, początek wyczekiwanego weekendu. W Paryżu świeci słońce. Będzie można wybrać się na długi spacer, zagrać w bule w parku, posiedzieć przy kawiarnianym stoliku i pogapić się na przechodniów. Figa. Wszystko jest zamknięte, a my mamy zamknąć się w domach. Kanapowa sobota i leniwa niedziela, kiedy za oknem pada, bywają przyjemne, weekend w czterech ścianach przy pięknej pogodzie to okrucieństwo.

Paryżanie już badają granice: ile można? Parki są zamknięte, ale przecież jogging wzdłuż ogrodzenia, z widokiem na zieleń, nikomu nie zaszkodzi? Zakupy tylko niezbędne, no ale tarte aux pommes z ulubionej cukierni to artykuł pierwszej potrzeby? Sport tylko niedaleko domu i bez aktywności grupowych, no ale Montmartre jest całkiem blisko, a jeden kumpel to chyba nie grupa?

Władze robią, co mogą, żeby zachęcić ludzi do zostawania w domach. Teatry, kina i biblioteki udostępniają kulturalną pożywkę online, w gazetach pełno pomysłów na kreatywne rozrywki. Słoneczny weekend będzie prawdziwym wyzwaniem – filmy i szydełkowanie wystarczają na wieczory po pracy, ale olbrzymie połacie wolnego czasu i dzieci, które się nudzą, zachęcają do rebelii. A tę, jak wiadomo, Francuzi mają we krwi.

Migawka szósta

Sobota, dziewiąta rano. W mieście jest szaro, cicho i pusto. Długie wylegiwanie się w łóżkach (grasse matinée) paryżanie fundują sobie z reguły w niedzielę. Sobotni ranek to czas na zakupy – nie na szybkiego, w supermarkecie, tylko z przyjemnością i pietyzmem. Ojcowie z dziećmi, młode kobiety z płóciennymi siatkami, ubrane na sportowo pary i staruszki ciągnące torby na kółkach. Wszyscy pielgrzymują od piekarni do warzywniaka, zaczepiając przy okazji o sklep z serami czy winiarnię. Gadają, śmieją się, wąchają wędliny i macają pomidory na straganach. Często zwieńczeniem wycieczki jest kawa i croissant w kawiarni (pod stolikiem leżą sprawunki, wokół stolika biegają szkraby). A potem się wraca, żeby przygotować déjeuner.

W tę sobotę w ogóle się nie wyszło. Perspektywa zakupów w supermarkecie (specjalistyczne sklepiki i uliczne targi zawiesiły działalność na czas zarazy), z maseczką i bez towarzystwa, skusiła niewielu. Ja wybrałam się na wczesny spacer, w nadziei, że uniknę kontroli (udało się) i ucieszę oko – Paryż to przecież muzeum pod gołym niebem, więc zachwytów nie zabraknie.

I owszem, bulwary i budynki nie straciły na pięknie, ale wędrówka pustymi ulicami uświadomiła mi słuszność truizmu, że miasto to jego mieszkańcy. Bez paryżan Paryż jest jak arcydzieło, które w ogóle nie wzrusza. Owszem, intelektualnie i estetycznie uznajemy jego wspaniałość, ale na poziomie emocji „nic nam nie robi”. Chociaż nie, szare, opuszczone ulice, zamknięte ogrody, szum Sekwany niezagłuszany rozmowami przechodniów i klaksonami, jak niepokojące pejzaże miejskie de Chirica, wzbudzają melancholię, „nastrój łagodnego smutku i głębokiej zadumy”.

Migawka ósma

Jest w paryżanach (może we wszystkich Francuzach, ale to Paryż jest terenem moich pseudoantropologicznych obserwacji) silna niezgoda na bylejakość. Nawet pozorne błahostki i drobne okruchy czasu mają być przyjemne: obiad przy ładnie nakrytym stole, a nie przy biurku, kawa z książką w kawiarni zamiast biegania z plastikowym kubkiem, bagietka tradition z dobrej piekarni (nawet jeśli trzeba stać po nią w kolejce) zamiast jej bladej kuzynki z supermarketowego piekarnika.

Zasadę drobnych przyjemności świetnie wyłuszcza filmowa Amelia, a przed nią Roland Barthes w tekście J’aime, je n’aime pas. Trywializując: w życiu chodzi o to, żeby próbować, smakować, odkrywać, sprawdzać, co się lubi, a potem możliwie jak najczęściej po to sięgać. I rozkoszować się tym, nie żarłocznie i zachłannie, tylko kontemplacyjnie i z uwagą. Modna obecnie idea mindfulnessu i „uważnego jedzenia rodzynka” w Paryżu od dawna jest chlebem powszednim.

W czasach zarazy miłość do przyjemności nie słabnie. A oczywiście jedną z największych rozkoszy, nie tylko we Francji, jest jedzenie. Owszem, mamy siedzieć w domach, restauracje i kawiarnie nie działają, a i uliczne targowiska wkrótce się zwiną. Nie da się jeść na mieście, trochę trudniej o dobre produkty, ale na mrożonki czy zajadanie smutków byle czym w Paryżu zgody nie ma. No a większość dysponuje dwoma najważniejszymi składnikami: savoir-faire i czasem.

Wczoraj radio France Inter nadało program „Cuisiner quand on est confinés”. Eksperci (kucharze, restauratorzy, krytycy kulinarni) oraz słuchacze opowiadali, czym karmią siebie i najbliższych w tych trudnych czasach. Pomysłów było wiele: jak wykorzystać resztki i zapasy ze spiżarki, czym zastąpić mąkę pszenną, co można gotować z dziećmi. Wszystkie świadczyły o tym, że przez najbliższe tygodnie Francuzi zamierzają piec chleb, robić kiszonki i podejmować liczne kulinarne wyzwania. Wirus pozbawił nas wielu uciech, ale ciągle mamy jeszcze les petits plats mijotés

[…]

Migawka piętnasta

Na kursie écriture créative (który jak wszystko przeniósł się teraz do online, ale który, jak mało co, akurat nieźle się do tego nadaje – po prostu zamiast pracy w grupie mamy indywidualne konsultacje mistrz–uczeń) dostaliśmy na zadanie napisać fragment w drugiej osobie inspirowany opowiadaniem Pereca L’homme qui dort. Tekst mnie zafascynował: narrator mówi „ty”, ale nie zwraca się do czytelnika, tylko poniekąd tworzy własne alter ego, które staje się przedmiotem obserwacji. Zabiegiem tym jeszcze dobitniej zaznacza, że nie (zawsze) identyfikuje się z samym sobą, że czasem obserwuje siebie z boku i sam się sobie dziwi. Jest to uzasadnione tym bardziej, że bohater opowiadania, zamiast wstać i iść na ważny egzamin, leży w łóżku, pogrążając się w coraz większej niemocy.

Dialog jest tu słowem kluczem. Według bliskiego mi Martina Bubera (jestem w Paryżu, więc cytowanie filozofów nie jest intelektualnym snobizmem) „ja” nie istnieje bez „ty”: żeby w ogóle zdawać sobie sprawę z własnej odrębności, trzeba mieć komu się przeciwstawić, być z kimś w relacji dialogicznej. Tak jak dzień nie istnieje bez nocy, nie ma „ja” bez „ty”.

W obecnej wirusowej izolacji wiele osób nie ma przy sobie żadnego „ty” – zamknięci we własnych mieszkaniach i uwięzieni w swoich głowach za dużo myślimy, gadamy do siebie (konstruując Perecowskie „ty”), tracimy kontury jestestwa.

Jakąś ucieczką z solipsyzmu są wirtualne kontakty z bliskimi oraz wieczorne wiece z sąsiadami. Codziennie o dwudziestej wychodzimy bowiem na balkony (jeśli ktoś dysponuje tym wąziutkim pasem luksusu) albo wychylamy się przez okna i skandujemy podziękowania dla służby zdrowia. A przy okazji patrzymy na inne twarze, pozdrawiamy się nawzajem, przynajmniej przez moment czujemy się częścią wspólnoty, fraternité confinée.

[…]

Migawka dwudziesta

Dzisiejszy poranek dostarczył mi kolejnego dowodu na bezmiar mojej ignorancji. Okazało się, że nie wiem, jak prawidłowo wchodzić po schodach. Poinformowała mnie o tym starsza pani, która w owerolu, opasce i sportowych butach wbiegała na Butte Montmartre. Jako niedzielny prezent dostałam więc instruktaż (nie stawiać na stopniu całej stopy, delikatnie odbijać się o krawędź) i demonstrację. Będę musiała poćwiczyć, bo kiedy w końcu zasapana znalazłam się na szczycie, moja trenerka zapytała, od jak dawna palę.

Bardziej intelektualnych objawień dostarczył mi kurs pisania. Rozmawialiśmy o klasowym wymiarze kwarantanny. Nawet bez sięgania po przykłady skrajnego ubóstwa pandemia po raz kolejny pokazała, że bogatemu łatwiej, a biednemu wiatr w oczy. To prawda uniwersalna, ale dla mnie novum była jej francuska deklinacja: okazuje się bowiem, że niejeden paryski bobo dysponuje domem na wsi i tam odbywa kwarantannę. Oczywiście wszystkim trudno, ale jednak na 15 metrach kwadratowych rzeczywistość doskwiera bardziej niż w willi z ogrodem. Pisarkę Leilę Slimani, która dla dziennika „Le Monde” prowadzi „Journal du confinment” (podobny do mojego, tylko pisany przez kogoś, kto potrafi to robić), zalała fala internetowego hejtu: jak ona śmie się skarżyć, skoro w praktyce zafundowała sobie wakacje w Normandii? I w czym jej pisanina (spokojne wiejskie poranki, przyroda i ptaszki) ma pomóc ludziom na małym metrażu z dziećmi, psami i perspektywą bankructwa.

Oczywiście każdy ma prawo do własnego cierpienia, ale – o czym świadczą pełne gniewu reakcje – w ogólnokrajowym dzienniku warto raczej pisać o Dupontach niż o Rothschildach.

Mnie zaskoczyło i oburzyło co innego – moja ulubiona dziennikarka Eva Bester też prowadzi kronikę kwarantanny, w której poleca książki na poprawę nastroju. Nagrywa ją na telefonie w maleńkim mieszkanku, w którym z jedynego okna widać burą ścianę parkingu. Skoro nawet w kraju oświeconych intelektualistów pracowników sektora kultury nie stać na lepsze lokum… Mam nadzieję, że po kryzysie siatka wynagrodzeń się odwróci i ludzie, którzy pomogli nam go przetrwać, będą zarabiać najwięcej: niech biznesmeni gniotą się w kawalerkach, a pielęgniarki, dziennikarze i ludzie kultury przejmą haussmanowskie kamienice i przestronne apartamenty.

Migawka dwudziesta pierwsza

„Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień”. Ziemia jałowa Eliota okazała się prorocza. Prawdziwym okrucieństwem losu jest to, że w taką pogodę musimy siedzieć w domach. Deszczowe, listopadowe tygodnie czy bure, pluchowate zimy aż zachęcają do (nie)aktywności kanapowo-kocykowej. Teraz jednak przez brudne szyby wpadają ostre promienie wiosennego słońca, termometr pokazuje dwadzieścia stopni, a świat woła: wyjdź, wystaw bladą twarz do słońca, pospaceruj, pobiegaj, poleż w parku. Odpowiedzialni obywatele pozostają głusi na te wezwania (no chyba że mają psa, pilne sprawunki, bardzo chorą babcię w odległej części miasta…), co najwyżej szeroko otwierają okna albo wychodzą na swoje maleńkie balkony.

Migawka dwudziesta druga

Chyba za dużo przebywam w swojej głowie, bo wszędzie zaczynam dostrzegać dziwne zbiegi okoliczności. Mój pozbawiony zewnętrznej stymulacji mózg zajął się kojarzeniem i konfabulacją. Nie snuję jeszcze teorii spiskowych ani nie rozmawiam z przodkami, ale niemal codziennie spotyka mnie coś niesamowitego.

Rozwinęłam na przykład dar telepatii. Przejawia się on tym, że kiedy o kimś pomyślę, ten ktoś do mnie dzwoni. Tak, zapiekły sceptyku, zdaję sobie sprawę, że połowa ludzkości siedzi w domu (każdy w swoim), często bez zajęcia, rzadko bez telefonu. Chodzi mi raczej o to, kto dzwoni i kiedy. Przykładowo wczoraj, jedząc banana z nalepką „Guadeloupe et Martinique”, pomyślałam o moim koledze Fabienie, który tam właśnie wybiera się na wakacje (w lipcu, więc w przypływie optymizmu wierzę, że mu się uda). I kto zatelefonował do mnie wieczorem? Jest to tym dziwniejsze, że Fabien nigdy do mnie nie dzwoni. Przypuszczam, że nie dzwoni do nikogo – ma usposobienie melancholijno-flegmatyczne, czyta Lacana i raczej mało mówi. Rozmowy przez telefon po prostu nie są w jego stylu.

Przykładów telepatii mam dużo więcej, właściwie większość rozmów zaczynam od stwierdzenia „O, akurat o tobie myślałam” (co niektórych niepokoi, a innym schlebia). Zdaję sobie sprawę, że przypuszczalnie da się je wyjaśnić rachunkiem prawdopodobieństwa i jakimś psychologicznym uprzedzeniem czy błędem poznawczym: pewnie z morza przypadków wyławiam te, które potwierdzają mój telepatyczny talent.

Ponieważ to skrzywienie raczej nieszkodliwe, a mnie pozwala dziwić się światu i fascynować kosmicznymi więziami między ludźmi, nie zamierzam z nim walczyć. Muszę tylko uważać, żeby nie myśleć o nudziarzach i malkontentach.

Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dorota Malina, Paryż – kronika kwarantanny [fragment], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 113

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...