12.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #113 / Praca, a potem długo nic

Druga książka Marka Szymaniaka wpisuje się w obecny od kilku latach na reportażowym rynku trend, który roboczo nazywam „socjalnym”, czyli w tematyczne pokrywanie kolejnych sfer życia społecznego, do tej pory opisywanych wybiórczo lub w skrótowej formie. Reporterów i reportażystów problemy społeczne i socjalne interesowały dotąd tylko wtedy, gdy można było czytelnikowi z klasy średniej przedstawić ich „patologiczną” stronę. Pisano zatem o morderstwach, kazirodztwie, adopcjach, odbieraniu dzieci, alkoholizmie, „życiu na socjalu” (ach, ten legendarny polski socjal, z którego da się żyć), ale prawdziwe strukturalne przyczyny ubóstwa, uzależnień i problemów z pracą pozostawały w cieniu. Liberalna narracja medialna współgrała ze swoim odtworzeniem literackim, a więc i reportażowym: pokazywała nam mały wycinek problemu. Były zimne, nieremontowane kamienice z grzybem na ścianach, ale nikt nie koncentrował się na przyczynach, dla których wiele osób po prostu musi w nich mieszkać. Byli bohaterowie pijani, pogrążeni w marazmie lub depresji, chorzy, bezzębni – ale według liberalnej wykładni, jaka obowiązywała w naszym kraju przez ponad dwadzieścia lat, tak im się po prostu „ułożyło życie”, a między wierszami sugerowano, że nawet na własną prośbę.

Polski reportaż gazetowy i ten w formie książkowej był zatem skolonizowany przez wolnorynkowe myślenie o świecie i Polsce, operował wyłącznie czernią i bielą. Nie proponował systemowych rozwiązań, ani nie sugerował ich konieczności. Nie analizował strukturalnych przyczyn zastanej sytuacji, bo musiałby uderzyć w sam splot słoneczny swojego liberalnego jestestwa, czyli przyznać, że to skala celowych zaniedbań sprawiła, że istnieją obszary biedy, „niebezpieczne dzielnice” i ludzie pozostający od lat bez pracy. Łatwiej było powierzchownie opisywać status quo, skupiając się na mitycznym wolnym wyborze ubogich – nieistniejącym de facto konstrukcie, który miał rzekomo doprowadzić całe rzesze ludzi do mieszkania w zapluskwionych kamienicach, stania pod sklepem i braku zatrudnienia. Z „Dużych Formatów”, weekendowych dodatków liberalnych dzienników i popularnych książek szerokim strumieniem wylewała się klasowa niechęć i bezduszna kapitalistyczna wykładnia „nowych czasów” – obie skrywane pod płaszczem opisu sugerującego bezstronność i obiektywizm. A czytelnik z klasy średniej dobrze się bawił nad sobotnim śniadaniem, czytając o dzieciach z beczek – o cudzym, maksymalnie trudnym życiu, na którym uwłaszczali się reporterzy, by dać mu wgląd w „drugą Polskę”.

Przed kilku laty zaczęto podchodzić do tematów społecznych inaczej. Obecny zalew reportaży „z prowincji” czy książek na temat jednej kwestii wpływającej na kondycję i codzienność rzesz Polaków (zapaść komunikacji publicznej, transformacja ustrojowa, bezrobocie strukturalne, emigracja młodych, kryzys mieszkaniowy i tym podobne) ma wręcz charakter mody czy trendu. Obecnie młodemu reportażyście nie wypada już pisać inaczej niż „społecznie wrażliwie”. Niektórzy z nich podejmują kolejne tematy z popularnego obecnie wachlarza: katastrofa klimatyczna, problem smogu, mieszkalnictwo, reprywatyzacja – miotając się od spektrum do spektrum, by zadowolić tego samego czytelnika z klasy średniej, który tymczasem odrobinę uwrażliwił się społecznie i nie chce już, by historia o dzieciach z beczek była jedynie opowieścią grozy i potępienia, lecz żąda tła społecznego i pogłębienia problemu.

Reportażystom, tym popularnym i tym debiutującym, ten nowy zwrot udaje się różnie. Swojego wielkomiejskiego oglądu nie schowasz do kieszeni. Zawsze coś się wymknie – a to niepotrzebny ozdobnik w postaci epitetu nieżyczliwie opisującego rozmówcę, a to własna ignorancja w opisach odautorskich (natrafiłam na przykład na twierdzenie, że wieś złożona z tysiąca domów jest „mała” –w porównaniu z Warszawą z pewnością – albo że mrożone owoce morza po 80 zł za kilogram są „tanie”), a to nadmierna tendencja oceniająca. Widać to u autorów takich jak Filip Springer, Marcin Kącki czy Agnieszka Pajączkowska, a także w nowo wydanym Cyrku polskim Dawida Krawczyka. Wszyscy ci autorzy próbują tego rodzaju pułapek uniknąć, a także gwałtownie odżegnują się od posiadania jakichkolwiek wdrukowanych przedzałożeń i uprzedzeń – a jednak wspomniane szycia wciąż można dostrzec.

Marek Szymaniak, autor Urobionych Zapaści, zasługuje na uwagę i szacunek przede wszystkim dlatego, że nie lawiruje pomiędzy tematami. Zarówno w książkach, jak i publikowanych przez siebie w prasie reportażach skupia się na temacie pracy. To praca – jej warunki, jej potrzeba i  jej brak, wysokość wynagrodzenia – konstytuują człowieka i implikują większość jego wysiłków. Szymaniak nie zmienia zatem kąta, pod jakim patrzy na polską rzeczywistość. W pierwszej książce dobierał bohaterów według klucza ich opowieści o warunkach pracy w naszym kraju. O jej poszukiwaniu, płacy, dojeździe, zmęczeniu, konfliktach. W nowej Zapaści odwiedza kilkanaście niewielkich polskich miast i rozmawia z mieszkańcami o tym, jak się w nich żyło i żyje. Osią tych opowieści jest jednak zawsze praca lub jej brak – bo to ona decyduje o tym, czy  ich bohaterowie pozostali w Kętrzynie, Bartoszycach, Rypinie czy Bielawie. To stopa bezrobocia wpłynęła i nadal wpływa na największy problem polskiej prowincji – wyludnianie i załamanie demograficzne.

Marek Szymaniak sam pochodzi z małego Krasnegostawu i w minirozdziale umieszczonym na końcu książki zdecydowanie podkreśla, że nie zerwał kontaktów z rodzinnym miasteczkiem, że żyje tu i tam, pomimo wyprowadzki do Warszawy. Pisze, że to w pewnym sensie książka także o nim, bo dzielił wiele dylematów, które prezentują wybrani przez niego bohaterowie. Faktycznie ten reportaż w bardzo konkretny sposób kreśli najważniejsze problemy Polski małomiejskiej i nie ucieka od stwierdzenia prostego faktu, że wiele z tego, co do dziś obserwujemy, czyli tytułowa zapaść całych miast i regionów, ma korzenie w kilku administracyjnych decyzjach skutkujących likwidacją lokalnego przemysłu. Szymaniak pozwala bohaterom o tym mówić, daje im wylać żal na niesprawiedliwe cięcia zatrudnienia i płac, za płytki lub nieistniejący lokalny rynek pracy, na ciężkie warunki i konieczność imigracji. Słucha, a ich opowieści podpiera danymi GUS i statystykami na temat wyludniania się miast, poziomu bezrobocia, historii likwidacji. To chłodny reportaż, bo język autora jest zwięzły, wręcz chirurgiczny, ale wyraźnie widać, że jest on po stronie swoich bohaterów. Nie ucieka także od stwierdzenia czarno na białym, że prowincję, a właściwie cały kraj, zmasakrowała transformacja ustrojowa. Pozwala bohaterom wspominać czasy, gdy na miejscu „coś było”, zamieszcza czułe, przepełnione dumą opowieści o latach świetności zakładów pracy. Jak w horrorze, dążą one jednak zawsze do punktu kulminacyjnego, którym jest likwidacja lub zwolnienie. A potem już klasycznie: brak pracy, oszczędzanie, tułaczka, rozterki, wyjazd do większego miasta lub zagranicę.

Zapaść pozwala czytelnikowi zajrzeć do miejscowości, w których zazwyczaj nawet się nie zatrzymuje, gdy przejeżdża przez nie w drodze do Gdańska, Warszawy czy na Mazury, traktując je jako punkt na mapie i w GPS. Widzi domy wzdłuż drogi, malutki rynek z kilkoma postaciami siedzącymi na ławkach, a jeśli jedzie koleją szybkich prędkości – wtedy na mijanych bez zatrzymania peronach stacji o dziwnych nazwach dostrzeże czasem dzieci czekające na atrakcję w postaci przejazdu pociągu albo grupki siedzące tam na ławkach, bo nie ma dokąd pójść. Szymaniak każe takiemu czytelnikowi wysiąść – także z własnej głowy.

Reportaż pokazuje, że bez pracy bardzo wiele się zapada – nomen omen. Jeśli ludzie wyjeżdżają, to nie płacą na miejscu podatków, a zarobkami z dużego miasta nie napędzają lokalnych sklepów i biznesów. Pieniądz przestaje cyrkulować na miejscowym rynku, więc nie powstają kolejne inicjatywy – nawet komercyjne, nie mówiąc o kulturalnych czy sportowych. Autor nie twierdzi, że małe miasta powinny być identyczne jak duże. Nie twierdzą tego także jego bohaterowie, którzy w każdym niemal zdaniu wyrażają trudną miłość do krainy urodzenia. Chcieliby tam mieszkać, chcieliby pozostać, ale nie pozwala im na to często sytuacja ekonomiczna. Albo pozostali tam, ale zżymają się na błędy lokalnych włodarzy, niezaspokojone braki, niskie płace. Część z nich jest szczęśliwa z powodu podjętych decyzji, część wręcz przeciwnie.

Pomimo przytaczania – najczęściej w skrótowej formie – historii likwidowanych zakładów i losów bohaterów, które doprowadziły ich do miejsca, gdzie obecnie się znajdują, Szymaniak szuka przede wszystkim „teraz”. Rozmawia głównie z młodymi ludźmi lub osobami w średnim wieku i pokazuje ich oczami, jak wyglądają obecnie zamieszkiwane (lub opuszczone) przez nich miasta. Opisuje udane i nieudane rewitalizacje rynków czy obiektów sportowych, słuszne i niesłuszne zmiany, obecne warunki na lokalnym rynku pracy, stronę wizualną. Jeśli w książce jest historia miejscowości, to widziana oczami bohaterów, którzy łączą ją z teraźniejszością.

Autor stara się także wrzucić do kotła kilka modniejszych tematów, które pewnie spodobają się wielkomiejskim czytelnikom. Mimo że robi to, nie porzucając wrażliwego społecznie podejścia, są to największe mielizny książki. O ile temat smogu i „kopciuchów” jakoś się broni (duży nacisk położono na to, że ludzie często nie palą sklejką czy butelkami PET z wyboru, lecz z biedy), o tyle mieszane uczucia wywołuje cały rozdział o rasizmie w małych miejscowościach. Pomysł pokazania, jak się w nich żyje niebiałym imigrantom jest zapewne ciekawy, ale wnioski są bardzo „gazetowyborcze” – żyje im się słabo, są obrażani, napadani, stygmatyzowani, bici. Tyle że problem rasizmu i niechęci do obcych nie jest jedynie problemem prowincji. Podobnie jest z interesującym rozdziałem na temat współistnienia Ukraińców i Polaków na terenie Przemyśla. Ciekawe, podbudowane badaniami na temat wielokulturowości i ksenofobii – ale dlaczego o tych stosunkach pomiędzy narodami mówią nam jedynie artyści, działacze i performerzy, w dodatku głównie Polacy? Dlaczego nie wypowiedzą się zwykli Ukraińcy z ulicy, skoro jest ich wielu? I, najważniejsze, dlaczego poglądy działaczy antyukraińskich są przytaczane wyłącznie ustami ich adwersarzy, z odpowiednim komentarzem o tym, jak bardzo są niewłaściwe? To moment, w którym Szymaniak pozwolił, by o mieście opowiedzieli mu ludzie o określonych afiliacjach i kapitale kulturowym. To łatwe, bezpieczne i podoba się czytelnikom, do których trafiają reportaże z wydawnictwa Czarne. Ale to nie jest cała prawda. Reportaż nie musi być i właściwie nigdy nie bywa obiektywny, ale opowiedzenie o konflikcie ustami jednej strony to ryzykowna taktyka. Co więcej, podejrzewam, że nie zauważył jej ani autor, ani czytelnicy.

Zapaść jest rzetelna i prawdziwa, chwilami brak w niej jednak autora. Między wierszami można wyczytać jego sympatie, pozostawia jednak miejsce na wypowiedzenie się głównie bohaterom, których historie są najważniejszym i najlepszym punktem książki. Doceniam językowe odejście od liberalnej oceny ich opowieści, wyglądu, ogólnej sytuacji – Szymaniak nie pozwala sobie na żadne, stosowane do dziś w polskim reportażu, wtręty o tym, że ktoś był spocony, niechlujny czy „powiedział z cwaniackim uśmiechem”. W zamian za wycięcie przymiotnikowości i oceny nie otrzymujemy językowo prawie nic. Zdania są króciutkie, poszatkowane, chwilami wręcz jakby wzięte z Wikipedii. Poprzednia książka autora i jego prasowe reportaże także pisane są w podobnym stylu, można zatem uznać, że to nie robota wydawnictwa, a jego osobisty sposób pisania. Moim zdaniem czytelnik trochę jednak na tym traci. Nie wiemy, co Szymaniak czuł, myślał, jadł, jak dobrał bohaterów, czym przyjechał do konkretnych miejscowości. Zgoda, książka nie jest o nim, ale autor usuwa samego siebie w cień do absurdalnego stopnia. Fragmenty, w których próbuje wpleść swoją obecność w wątek, odstają z tego powodu od całości i wypadają w sposób niezamierzony dość zabawnie – jak kilkuzdaniowa relacja z obserwacji przechodniów na rynku w Bielawie, z której wniosek jest taki, że „wieczorami miasto zastyga”. Brak mi opisu budynków, samego miasta, przechodzących ludzi. Brak mi przypadkowych, nieumówionych rozmów. To one w pewnej mierze czynią z reportażu żywą opowieść.

 

 

Marek Szymaniak, Zapaść. Reportaże z mniejszych miast, Wołowiec: Czarne, 2021.

okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Okraska, Praca, a potem długo nic, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 113

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...