24.09.2020

Nowy Napis Co Tydzień #068 / Wieś – zwierciadło dla miasta?

„Inteligent polski, poza wyjątkami, niewiele wie o kulturze chłopskiej i nigdy nie chciał wiedzieć więcej” zaczyna nieco prowokacyjnie swój esej z 2004 roku pod tytułem Kres kultury chłopskiej Wiesław Myśliwski. Zgodnie z przewidywaniami rozlegną się oczywiście zdecydowane głosy sprzeciwu. Jak to? A Wyspiański, a Rydel, Młoda Polska, pozytywizm? A romantyczne wizje literackie z wierzbą płaczącą w tle? A emigranckie tęsknoty za polskim krajobrazem i ody do zapachu polskiego, wiejskiego chleba? Wszystko to, owszem, wydarzyło się w polskiej literaturze, a wieś jako jej bohater trwa nadal. Ale inteligent zawsze obrazował ją z pozycji egzotyzującej, pozostawiał na uboczu lub deprecjonował, opisując ewentualnie, prócz pięknych widoków, tak zwaną „niedolę ludu”, bez głębszych wniosków, skąd ta niedola się bierze i czemu służy.

Literatura sobie, sama wieś natomiast, jako społeczność i grupa, mogła być według Myśliwskiego używana tylko na kilka sposobów: eksploatowano ją, bano się jej, lekceważono lub jej współczuto. Traktowano ją jako monolit:

Na pytanie, jaki jest chłop, inteligent polski ma w odpowiedzi na ogół kilka stereotypów, określających z zasady jednostkę poprzez zbiorowość i zbiorowość poprzez jednostkę, a więc każdego chłopa jako wszystkich i wszystkich jako każdego. Dodajmy, stereotypów przeważnie pejoratywnych, nierzadko uwłaczających, z przysłowiowym „chamem” na czele, owym klasycznym produktem mentalności kołtuńskiej.

– pisze Myśliwski, a jego esej nie traci wcale z biegiem lat na aktualności.

Tło kryminałów czy kraina dzieciństwa?

Zarówno w opisie prasowym, jak i etnograficznym, wieś jest zredukowana do paru chwytów retorycznych. Mitologizuje się ją jako „krainę dzieciństwa” czy „wiecznego powrotu”, a samą ludowość poddaje koniunkturalizacji i zapożycza bez pytania jej koloryt do firmowania estetyki ogólnonarodowej. Wieś to, w zależności od opisującego, miejsce sielankowe, nieskażone cywilizacją, przyrodniczo piękne oraz gęste społecznie, lub miejsce kołtuńskie, złe, zepsute, groźne, nielubiące obcych, zachowujące jednak decorum obyczajnego postępowania.

Od takich prostych podziałów nie jest wolna ani polska prasa, ani literatura. Topos wsi – przedstawianej za PRL jako prężną społeczność, skupiona na wspólnej pracy i kultywowaniu tradycji, a w kapitalizmie jako pożywka dla produkowania sielskich obrazków – nigdy właściwie w niej nie zanikł. Polska literatura kocha prowincję i żywi się nią. Ogrywa w nieskończoność kilka(naście) stereotypów na jej temat – przedstawia ją jako cukierkową, sielską, spokojną, jako miejsce „ucieczki z miasta”, ale także z lubością umieszcza w niej akcję kryminalnych powieści i thrillerów, w których dzielny policjant przyjeżdża na prowincję, by powoli, jak po nitce do kłębka, docierać do pokładów zastarzałego zła. Celują w tym choćby Zbigniew Miłoszewski (zwłaszcza w Gniewie, ale większość akcji jego powieści ogniskuje się na dusznej społeczności, gdzie „ręka rękę myje”; nawet z Olsztyna, sporego miasta, autor robi naczelne „zadupie” kraju) czy Wojciech Chmielarz (Żmijowisko to dobry przykład zderzenia pomiędzy „tymi z miasta” i „tymi ze wsi”, przy czym mieszkańcy wsi portretowani są jako dobroduszni, naiwni lub głęboko źli, skrywający na dnie studni dawne, przerażające tajemnice). Wieś polska, z gęstą siatką neuronową nici społecznych i zaszłości, jest wymarzonym tłem dla kryminałów. A przynajmniej tak wydaje się ich autorom, którzy portretują ją w nich w swoim przekonaniu wnikliwie, a jednak bezdusznie.

Właściwie nikt już nie pisze o wsi w tonie elegijnej opowieści, jak zwykł to robić właśnie Myśliwski, choćby w Traktacie o łuskaniu fasoli, gdzie każde zdanie ze swoją obłą doskonałością przenosi nas bezpośrednio w klimat opisywanej przez niego codzienności. Ten autor także „tka ze wspomnień”, a więc można mu zarzucić to samo, co naiwnym wzdychaczom nad wiejską przeszłością i zaplanowanym od wschodu do zachodu słońca dniem – ale jego mistrzowski język, a przede wszystkim faktyczny, detaliczny opis ze środka, nie z zewnątrz, sytuują go w zupełniej innej, prawdziwszej lidze – i literacko, i pod względem etnograficznym. Proza Myśliwskiego donikąd się nie spieszy, zachowując wiejski rytualizm, „trwałość udeptanego miejsca”, osobne odczuwanie czasu i swoistość człowieczego uniwersum w zwarciu ze światem przyrody.

Tylko że od wydania Traktatu… minęło niemal dwadzieścia lat i prawie nikt już w ten sposób o wsi nie pisze. Wskazywany często na pisarza „wiejskiego” Andrzej Stasiuk, pomimo pozorów zachowania w narracji podobnej eligijności, a nawet baśniowości, skupia się nie na wsi i miejscu w ogóle, lecz na sobie. Przeżywana sytuacja czy widziany krajobraz są dla niego pretekstem do zanurzenia się we własnej jaźni albo do piętrowych wspomnień o innych czasach, innych krajobrazach i wydarzeniach.

Wśród współczesnych pisarzy, w których prozie wieś jest kluczowym miejscem nie tylko dla akcji ich książek, ale także ich imago mundi i osnową całej narracji, koniecznie należy wymienić Andrzeja Muszyńskiego. Wydane w 2015 roku Podkrzywdzie, wymykająca się ramom gatunkowym wspomnieniowa opowieść z dzieciństwa autora, doczekała się wielu etykietek i przymiotników – „oniryczna”, „magiczna”, „przykuwająca”. To taka książka, przy której trudno jednoznacznie powiedzieć, „o czym jest”. Muszyński opisuje swoje dzieciństwo spędzone na skraju Pustyni Błędowskiej, z dziadkiem i babką, opowiada o przyrodzie, znoju pracy, społeczności wiejskiej, ale robi to w taki sposób, że opowieść daleko wykracza poza typowe „stasiukowanie”. U autora wieś jest absolutnie całym światem, nie ma tam prawie miasta – ani jako aspiracji, ani jako opozycji. Język opisu jest chropawy, a jednocześnie nieskończenie piękny – autor pisze po wiejsku, i nie musiał się tego uczyć. Muszyński wciąż mieszka w małej wsi na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.

Te światy się nie zmieszają – a może?

Nie chciałam, żeby powstał kolejny „inteligencki” tekst, w którym wyłącznie jego autor rozkłada akcenty i informuje czytelnika, czym, jego zdaniem, wieś jest, a czym nie jest. Mimo że sama pochodzę z bardzo małej wsi na Warmii – obecnie tam nie mieszkam – postanowiłam porozmawiać z aktywnymi rolnikami i mieszkańcami terenów wiejskich o tym, co dziś wieś dla nich stanowi. Dla nich, którzy spędzają tam życie, bez oglądu miejskiego.

Mówi Paweł, rolnik „z dziada pradziada”, zamieszkały w województwie pomorskim:

Czym jest wieś dla rolnika? Wszystkim. Domem, sąsiedztwem, miejscem pracy, żywicielem. Czym się od miasta różni? Poza oczywistymi rzeczami to tym, że tu społeczeństwa są zżyte, wszyscy się znają i wiedzą o sobie wiele. To ma swoje plusy i minusy, bo każdy wie, jak komuś coś się dzieje, ktoś kupił na przykład nowy ciągnik, każdy wie, kto się z kim puszcza, ale oczywiście wszyscy udają, że tego nie wiedzą. A mieszkańcy miast często nawet sąsiadów z klatki nie znają.

Sami mieszkańcy zatem podkreślają, że wieś to swego rodzaju zamknięta, homogeniczna społeczność, w której obgadają nas, ale i wesprą, pomogą. Kolejna cecha, którą przywołuje Paweł, to bardzo istotna różnica w wiejskim i miejskim podejściu do pracy:

Gdy ktoś z miasta próbuje pisać coś o wsi, szczególnie o takiej jak moja, czyli małych rolników, to potrafi to przedstawić jako pewnego rodzaju sielankę. A tak nie jest. Oczywiście teraz jest dużo łatwiej niż 50 lat temu, jest lepszy sprzęt, lepsze nawozy. Ale to i tak praca siedem dni w tygodniu i 365 dni w roku, jak ktoś hoduje krowy, świnie, kozy czy konie. Często ludzie z miasta mają schemat myślowy, jakby zakodowany, że pracuje się pięć dni w tygodniu po osiem godzin, i to powoduje wiele problemów. Tu nawet jak jest niedziela, powiedzmy listopad, to musisz iść swoje zrobić, nawet niech to będą tylko dwie godziny.

Wieś zatem nadal definiuje się sama poprzez pracę, w znacznym stopniu odmienną i bardziej wymagającą od „miejskiej”. W dyskusjach na temat życia rolników wielokrotnie napotykałam na lekko protekcjonalne podejście do sposobów spędzania wolnego czasu przez osoby z miasta, które z nudów zastanawiają się, „co by tu porobić?”. Na wsi to myślenie zastępuje raczej zdanie: „Co jest do zrobienia?”. Praca właściwie nigdy się nie kończy. „Tak nas rodzice wychowali, pracowało się od małego. Nie wyobrażam sobie innej pracy” – uzupełnia Paweł, który oprócz gospodarstwa rolnego prowadzi stadninę na dwadzieścia pięć koni.

O wsi opowiada mi także Jakub, rolnik z województwa kujawsko-pomorskiego, który gospodaruje dopiero od pięciu lat, ale z miasta przeniósł się na wieś nie po to, by realizować marzenie o „ucieczce”, lecz by po prostu pracować w zwyczajnym gospodarstwie, mieć inwentarz i wtopić się w lokalną społeczność. Przeprowadzka okazała się trudniejszym doświadczeniem niż on i jego rodzina się spodziewali – wieś powitała ich z ciekawością i okazała się pomocna, ale ogrom nowych obowiązków początkowo ich przytłoczył.

Rolnikiem jestem od 2015 roku. To właśnie wtedy postanowiliśmy razem z żoną przenieść się na wieś i zająć pracą na gospodarstwie rolnym, na ojcowiźnie od strony żony. Pierwsze miesiące naszej „walki” to był totalny szok, zarówno dla nas, niedawnych mieszczuchów, jak i dla naszych sąsiadów, którzy nie mogli pojąć, dlaczego tacy wykształceni ludzie z dobrą pracą przyszli na wieś. Mimo wszystko z zacięciem wzięliśmy się do roboty. Na szczęście jako żółtodzioby otrzymaliśmy cudowną pomoc od sąsiadów rolników. Pomagali nam na polu na przykład z ustawieniem pługa i innych maszyn rolniczych, ale też ze zwierzętami, które odziedziczyliśmy. Nie było lekko, nikt nie wierzył, że nam się uda, ale czuliśmy, że ludzie darzą nas sympatią za nasz upór.

Wiejskie życie to jednak żadna sielanka. Nie wystarczy ciężko pracować, by wtopić się w społeczność, która ma swoje od lat wypracowane rozwiązania, hierarchię i jasne, chwilami wsobne zasady. Jakub przekonał się o tym, gdy próbował „coś zmienić” i zaangażował się w lokalną politykę, a nawet próbował ją stanowić. Jego częściowo gorzka opowieść przedstawia tradycyjne, opresyjne według niektórych cechy wsi – wsobność, poleganie na znajomościach, konieczność wieloletniego „zasługiwania” na rozpoznawalność i szacunek, a także problem z płynnym wgryzieniem się w już zastane tryby społeczności, gdy jest się z zewnątrz.

Wszystko zmieniło się, gdy zacząłem angażować się społecznie i politycznie na lokalnym gruncie. Odkryłem, że tu, na wsi sprawy rządzą się własnym trybem, że wpływy i szacunek mają wielopokoleniowe rodziny i ludzie jakoś zasłużeni dla wsi i społeczności oraz ci, którzy potrafią się dobrze ustawić i zakręcić przy kim trzeba. To właśnie na wsi poczułem, czym jest brak anonimowości, tak ważnej dla życia w mieście. Tutaj każdy każdego zna, ludzie wiedzą prawie wszystko o wszystkich. Przed tym nie da się uciec, bo nawet jeżeli nie chcesz się integrować z wiejską społecznością, to ona sama stworzy historie na twój temat. To, czego społeczność wiejska nie lubi, to obnoszenia się ze sprawami, które w niej się dzieją. Brudy pierzemy u siebie w domu, nie publicznie. Moja otwartość zawsze była nie na miejscu dla lokalnych decydentów. Kiedy z grupą osób przyjezdnych, mieszkających nie od zawsze we wsi, próbowaliśmy zrobić pierwszy festyn wiejski i reklamować go w sieci, by zjawiło się więcej osób i poczuło naszą gościnność, to wpływowa starszyzna próbowała nas zniechęcić i odwieść od swoich planów. Jednak po czasie, po drugiej i trzeciej edycji festynu, przejęli nad nim kontrolę i robili na swoją modłę, co w sumie jest spoko, ale jednak po 5 latach wstęp na festyn został ograniczony tylko do swoich, do mieszkańców wsi, więc starszyzna dopięła swego. I tak to się właśnie tutaj dzieje. Na początku tego nie rozumiałem, choć życzliwe osoby mówiły mi, że tak będzie. Inna kwestia to moje zaangażowanie w lokalną politykę. Do czasu, gdy byłem użyteczny, ludzie nawet gadali między sobą o mnie, że mógłbym być dobrym sołtysem, ale gdy zacząłem krytycznie oceniać obecną władzę powiązaną w ten czy inny sposób z wiejską starszyzną, straciłem zupełnie szacunek. Wybory wygrała osoba, która wcale nie chciała zostać sołtysem, jednak ludzie zebrani w świetlicy wiejskiej pod dyktando decydentów nie dopuścili, bym jako jedyna zgłoszona osoba kandydował na tę funkcję. Sołtyską została dziewczyna, również przyjezdna, ale wżeniona w rodzinę, w której były już sołtyski. Na zebrania wiejskie zawsze chodzą te same osoby, które mówią zawsze to samo. Młodzi ludzie nigdy nie dali się namówić, choć próbowałem, do przyjścia na takie zebranie, bo to według nich nie ma sensu, bo na takich zebraniach starszyzna tylko się kłóci, a konstruktywnego nic nie zachodzi. Na szczęście w ciągu tych pięciu lat spełniłem się jako rolnik, wyciszyłem stresy pochodzenia miejskiego, i dziś jestem dość szczęśliwym człowiekiem, ojcem, mężem, rolnikiem.

Antropologiczne kategorie „swój” vs „obcy” to najistotniejsze kategorie dla opisu rzeczywistości społecznej. Definiujemy się zawsze w opozycji do kogoś lub czegoś, nawet jeśli nie chcemy się do tego przyznać. Szeroko pisze o tym choćby Ewa Nowicka. Jak zauważa w Świecie człowieka – świecie kultury:

Napięcie między swojskością a obcością jest zasadniczym składnikiem procesów rozgrywających się w sferze emocjonalnej, jak i intelektualnej, prowadzących do porządkowania świata społecznegoE. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.[1].

Dlatego też, pomimo obecnych przekształceń składu społecznego mieszkańców wsi (powstają tam „daczowiska”, wsie w ogóle pozbawione rolnictwa, całe skupiska „domów” budowanych przez ludzi z miasta, a wieś zatraca swój pierwotny charakter) nie ma ryzyka, że te dwa byty ostatecznie się wymieszają, tworząc nieodróżnialny amalgamat społeczny.

Kategoria „swój” oznacza pewną swojskość, definiowaną przez Nowicką jako „pozostawanie w jakimś intymnym związku przedmiotu lub człowieka z podmiotem, zaś obcość oznacza brak takiego związku”. Każdy uczestnik kultury społecznej potrzebuje przeświadczenia o jej naturalności, zrozumiałości, sensowności – i o swoim podobieństwie do innych jej uczestników. W tym sensie kultura miejska i wiejska mają tylko częściowe widoki na porozumienie, pomimo że, jak opowiadają wypytywani przeze mnie rolnicy:

ten konflikt miasta i wsi to już dawno nieaktualny, już dawno wszytko się wymieszało, dzieci rolników czy część rodzeństwa, która nie została na gospodarce, mieszka w miastach. Nie ma tego, co czasami było kiedyś, czyli na przykład wyzywania od wieśniaków, śmierdzieli czy ludzi w gumofilcach i kamizelkach puchowych.

Wieś to zatem oś i kręgosłup życia, w którym, jak mówią przywoływani mieszkańcy, wszystko jest oswojone, znane, do pewnego stopnia proste – nawet jeśli chwilami dzieje się tak, że staje się trudne.

Współczesna chłopomania

Kolejny ciekawy z socjologicznego i etnograficznego punktu widzenia wątek to chłopomania, zarzucana każdemu, kto nie uważa, że wyprowadzka (zwana często „ucieczką”) do wielkiego miasta powinna być naturalnym wektorem postępowania młodych mieszkańców wsi oraz stanowić kres ich aspiracji. Wydaje się ona jednak być głównie konstruktem stworzonym na potrzeby dyskusji internetowych, gdzie miejska inteligencja wyśmiewa „rydlowszczyznę” tych, którzy dobrze czują się w miejscu, gdzie się urodzili, z jego czasami mroczną twarzą, zaletami i wadami.

Nie da się jednak zamknąć oczu na eksploatację „trendu wiejskiego” przez popkulturę. W muzyce, nie tylko biesiadnej, pojawia się sielski obraz wiejskiego życia, nawiązania do podkręconego folkloru, mitologii słowiańskiej, ale także po prostu droga na skróty, czyli portretowanie wsi poprzez miejskie wyobrażenia przaśności – bele siana, kanki z mlekiem, łowickie wzory, pianie kogutów, kobiety z blond warkoczami i tym podobne. Wieś w takiej optyce jest radosna, kolorowa, nieco rozpasana erotycznie, a pozbawiona brudu, gnoju i znoju ciężkiej pracy. Takie jej przedstawienie możemy obserwować między innymi w teledysku Cleo i Donatana My, Słowianie czy w utworze disco Będziemy pić. To bezpośrednie nawiązanie do amerykańskiego włączania trendu redneck do popkultury, tylko że u nas uprawiane w bardziej siermiężny sposób i z tak zwanym przymrużeniem oka.

Jeśli zatem ktoś uprawia tu „rydlowszczyznę”, to jest to popkultura, nie po raz pierwszy zresztą – szerokim gestem z krynicy ludowości czerpał już PRL, hołubiąc zespoły ludowe, te muzyczne i te taneczne, organizując ogromne dożynki centralne, czy dając różnym emanacjom folkloru miejsce w telewizji i radiu. Także współcześnie estetyka ludowa stanowi niejako przyjemną dla oczu obudowę politycznych spotkań, wyjazdów, powitań i pożegnań. Zdobione bochny chleba, wieńce dożynkowe, kolorowe pasiaki i pstrokate chustki – to wszystko przenosi widzów do ciepłego, a trochę już zapomnianego świata. Wiejskość ma „ozdabiać”, cieszyć oko.

Opisywana złośliwie, ale i z kolan, podgryzana, komentowana, poniżana i wywyższana, wieś i jej kultura mimo wszystko istnieje i trwa. Fluktuuje, zmienia się, przenika z miastem, pozostawiając sobie jednak kilka podstawowych zasad i etos ciężkiej pracy. Pisząc o niej, można jej tylko delikatnie dotknąć, trzeba jednak pamiętać, że ona specjalnie na to dotknięcie nie czeka.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Okraska, Wieś – zwierciadło dla miasta?, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 68

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...