16.09.2021

Nowy Napis Co Tydzień #118 / Meduza

[Ciemno. Szklista muzyka, jakby ktoś poślinionym palcem zataczał kręgi po brzegach kieliszków do wina. Narracja z głośników (aktor grający Narratora może na początku stać w kącie niewidoczny dla widowni i mruczeć swoje kwestie stricte narracyjne do mikrofonu, im większy efekt obcości tych partii względem pozostałych dialogów, tym lepiej). Wizualizacja przedstawia przepływające przez czerń niebieskie meduzy. Pływają leniwie i bez ustalonych ścieżek. Przywodzi to na myśl dno oceanu, gdzie jedyne źródło światła pochodzi od meduz. Ich ruch – co bardzo istotne – polega na nabieraniu sobą przestrzeni, zagarnianiu jej w skurczu (innymi słowy, wytwarzaniu napięcia) oraz na całkowitym rozluźnieniu, co skutkuje bezwładnym lotem. W miarę rozwoju pierwszej partii narracyjnej scena rozjaśnia się, widz dostrzega aktorów, podobnie sennych jak latające meduzy; może także rozpoznać elementy scenografii: rządkiem ustawione krzesła sugerujące siedzenia w autobusie, stół, stary tapczan, gdzieś w rogu biurko, losowo i bez sensu porozrzucane książki, bibeloty, lampy, ukryte butelki wina, reklamówki – zarówno wypełnione czymkolwiek, jak i puste, walające się po scenie – balkonik do podpierania się, ławka i kosz na śmieci zupełnie jak z parku miejskiego, popielniczki i inne pierdoły. Pomieszczenie zagracone, ale aktorzy wedle uznania i potrzeby mogą przestawiać elementy scenografii.]

NARRATOR
 [partie narracyjne zaznaczone są kursywą, aktor przedstawia je wszystkie do doskonale widocznego mikrofonu, narracja jednak pozostaje elementem akcji dramatu]

Dzień był sobotni, suchy, duszący. Bardzo wilgotny. Po nim przyjdzie dziwna noc. Siedzę w autobusie, czekam na odjazd. Za bilet zapłaciłem dwanaście pięćdziesiąt, a właściwie to piętnaście, ponieważ kierowca nie miał wydać. Był to jego pierwszy kurs tego dnia, a prócz mnie oraz jakiejś staruszki z wielką torbą w biało-niebieską kratę nie było jeszcze innych pasażerów. Usiadłem przy oknie w jednym z pierwszych rzędów i wyjąłem Wielką księgę meduz, ale zamiast czytać, bębniłem palcami w twardą okładkę. Obserwowałem przez okno kobietę, raczej w średnim wieku, choć trudno to poznać, która chodziła od autokaru do autokaru, podpierając się balkonikiem. Miała na sobie okropną koszulkę z wysadzaną cekinami flagą brytyjską, wielką beżową spódnicę z elementami dżinsowymi i kaszkietówkę z logo lokalnego klubu piłkarskiego. Dwie plastikowe reklamówki przywiązane do uchwytów balkonika dyndały rytmicznie i irytująco, zupełnie bez gracji.

Przypominała trochę moją babcię, na której pogrzeb jechałem tym samym autobusem dwa lata temu. Całkiem dobrze pamiętam, jak babcia, nie będąc jeszcze przykuta do łóżka, chodziła po podwórku z uczepionymi uchwytów reklamówkami, w których bóg wie, co nosiła, i złorzeczyła na kury. Czasem też mówiła do siebie albo do kogoś, kogo nikt nie mógł dostrzec, pewnie ducha jej zmarłego męża lub syna, i śmiała się przy tym jak mała dziewczynka. Ludziom trochę odbija na starość, ale jestem prawie pewien, tak jak często jest się podskórnie czegoś prawie pewnym, czyli niezaprzeczalnie, że babcia naprawdę potrafiła rozmawiać z duchami. Przychodziły do niej o różnych porach dnia i naradzała się z nimi na tematy mniej lub bardziej ostateczne. Jej mąż, a mój dziadek, początkowo wkurzał się na te pozagrobowe wizyty, ale po swojej śmierci sam do niej przychodził i budził po nocy. Zresztą, ilu lat ona dożyła? 87? 103? 128? Nie pamiętam.

Kobieta z balkonikiem dotoczyła się w końcu do naszego busa. Montując w drzwiach siebie z dobytkiem, zapytała kierowcy, czy jedzie przez Jasienicę Rosielną. Według mojej najlepszej wiedzy powinien jechać. Kurs w kierunku Wetliny przejeżdża przez Blizne, a stamtąd jest już blisko. Chociaż z balkonikiem to może i nie. Moja babcia od pewnego momentu nie wychodziła z domu. Z drugiej strony podpórka nie przeszkadzała jej biegać po pokojach i kuchni, jakby ją jakieś duchy goniły. Ale goniłem tylko ja. Takie było moje zadanie: pilnować babci, bo jest stara, upadnie i kto ją podniesie? Więc goniłem ją – ledwo nadążając – przez pół dnia. Drugie pół leżała na tapczanie, mruczała pod nosem i odpoczywała po gonitwach.

Spierdalaj, wariatko – odpowiedział kierowca. Kobieta obrzuciła go kilkoma wyzwiskami, na co on, dość postawny mężczyzna, wstał i próbował zrzucić ją ze schodków. Nie było to jednak takie łatwe. Choć wyglądała niepozornie, kobieta z balkonikiem posiadała sporo sprytu. Wykorzystując swoją kulę u nogi, to jest balkonik, zaklinowała się w drzwiach i dzielnie walczyła. Umocowane do uchwytów reklamówki zaklekotały gwałtownie, jakby trzymała w nich garnki.

KIEROWCA:
Spierdalaj, powiedziałem!

KOBIETA Z BALKONIKIEM:
Stać mnie na bilet!

KIEROWCA:
Nigdzie nie będziesz jechać. Spierdalaj!

STARUSZKA Z WIELKĄ TORBĄ W BIAŁO-NIEBIESKĄ KRATĘ:
Proszę jej tak nie szarpać! Wpuść ją pan!

NARRATOR:
Odezwała się staruszka z wielką torbą w biało-niebieską kratę. Kierowca zaparłsię o najwyższy schodek i pchał z całej siły zaklinowany balkonik.

KIEROWCA:
Ona nigdzie nie pojedzie. Tylko mi się zejszcza w środku.

NARRATOR:
[do kierowcy]
Mówi, że ją stać na bilet, więc nie może pan jej nie wpuścić.

KIEROWCA:
Nic. Mnie. To. Nie. Obchodzi. Nie-wpuszczę-jej!

[Kierowca charczy z wysiłkiem. Kobieta daje za wygraną i korzystając z tego, że Kierowca nieco się cofnął, aby zająć lepszą pozycję, zabiera swój balkonik. Kierowca się tego nie spodziewał i prawie wypada z autobusu. W ostatniej jednak chwili chwyta poręcz (na scenie na przykład oparcie krzesła). Stojąca jeszcze na ostatnim schodku kobieta łapie go złośliwie za nos i wystawia język.]

KOBIETA Z BALKONIKIEM:
Chorą tak traktować! Prostak!

[Kierowca próbuje przez chwilę uwolnić się z wcale nie tak silnego uścisku. Kiedy mu się w końcu udaje, prycha pod nosem i pluje kobiecie pod nogi.]

KIEROWCA:
A ty jebnięta!

NARRATOR:
Po czym zamknął drzwi, prawie przycinając kobietę z balkonikiem. Ona cofnęła się o krok, z jednej z toreb wyciągnęła pieroga i rzuciła nim w autobus, po czym podreptała do następnego autobusu. Co ciekawe, nie wyglądała już na specjalnie przejętą.

Jadąc rozklekotanym gruchotem, oglądałem chaotyczne i kolorowe witryny sklepów, second handów i kantorów pootwieranych przy jednej z głównych ulic. Ludzi, jak na sobotę, było całkiem sporo. Nie wyglądali jednak najlepiej. Sprawiali wrażenie zmęczonych i znudzonych, kiedy tak drzemali na ławkach przystanków lub odpoczywali w cieniu bramy jakiejś obdrapanej kamienicy. Szczupakowaty mężczyzna palił papierosa, czytając gazetę, która, sądząc po newsie z okładki, musiała być z zeszłego tygodnia. Pies z patykiem w zębach domagał się od młodej dziewczyny pełnego uczestnictwa w procesie aportowania. Ona jednak stała jak w transie i patrzyła tępo w reklamę nowego serialu. Staruszek przy parku ze złością kopał kosz na śmieci. Zanim wyjechaliśmy z miasta, nie wiedzieć czemu, wyobraziłem sobie, że słońce, jakby przez jakiś dziwny pryzmat, podkręciło swoją moc i tym samym podkręciło cykl życia w tym mieście. Liście z drzew wyparowały, mężczyzna z gazetą musiał stać się staruszkiem, a dziewczyna osiągnęła wiek średni. Staruszek natomiast pewnie umarł pod tym śmietnikiem. Meduzy leżały na ulicach jak zużyte prezerwatywy. I nic poza tym się nie zmieniło. A skoro już przy meduzach jesteśmy – w Wielkiej księdze meduz trafiłem na opis niezwykle pięknej Aurelii aurity, u nas znanej jako chełbia modra. Meduza Aurelia jest gatunkiem kosmopolitycznym, co znaczy, że występuje w wielu strefach klimatycznych. Rozwiązuje to sporo problemów z emigracją. Wystarczy, że meduza Aurelia przepłynie po nieboskłonie. Tam, gdzie chce się osiedlić, zapuści swoje parzydełka. Pewnie dlatego ostatnio tyle ich można spotkać. Pływają leniwie, gromadami lub samotnie. Trzeba przyznać, że tworzą zjawiskowe widowisko, szczególnie nocą, kiedy rozlewają się na wszystkie strony, świecąc niebiesko, różowo lub zielono swoim własnym światłem lub odbijając srebrzyste światło księżyca. W okolicach Boguchwały wsiadło kilka osób. Jedną z nich był starszawy mężczyzna z alkoholowym oddechem, przekrwionymi oczami, czego dowiem się za chwilę, oraz wąsem jak wiązka słomy. Usiadł obok mnie.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Co pan taki elegancki?

NARRATOR:
Jadę na wesele.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Wesele?

NARRATOR:
Tak.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
A gdzie to wesele?

NARRATOR:
W okolicach Starej Wsi. Nie wiem dokładnie. Dopiero tam jadę.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Jak to? Jedzie pan i nie wie gdzie?

NARRATOR:
Jak dojadę, to się dowiem.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Dziwny pan jesteś. Jak się jedzie na wesele, to się wie, gdzie i do kogo.

NARRATOR:
Wiem do kogo.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Bo inaczej mogą być kłopoty. Jeszcze pan młody pomyśli, że pannę młodąmu ukradniesz, he, he. Ale tak czy inaczej zawsze są jakieś kłopoty. A to ktoś za dużo wódki wypije, a to ktoś komuś da w mordę. Takie rzeczy się dzieją. Słychać cały czas. Po weselu Staszka tydzień oczu nie mogłem otworzyć. Taki byłem spuchnięty!

NARRATOR:
Kim jest Staszek?

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Nie zna pan, wpadł pod samochód w 2005.

NARRATOR:
To było dawno temu.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
I co z tego? A teraz to jest inaczej?

NARRATOR:
Nie wiem. Może.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Nie jest! Na pewno nie jest. Ja już wiem, co tam się robi na weselach. Widzę to. Mam dom obok tej... restauracji. A tam cały czas. Wesela, pogrzeby, komunie. Ja to widzę!

NARRATOR:
Co pan takiego widzi?

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Na moim weselu – to będzie 90–91... może 89 – to się dopiero działo! Cztery dni poprawin! Ale kiedyś wiejski chłop to był chłop. Jak siadał pić, to nie wstawał, aż wypił. A nie to, co teraz. Ledwie sobota, ledwie niedziela i po wszystkim. Jak się goście zjechali to co? Mają wracać? Komu się opłaca jechać na chwilę, nawet impreza się nie rozkręci i zaraz wracać? A, panie, ja panu powiem, że teraz to nikt nie robi wesel. To przez te rozwody. Bo kto chce robić wesele, jak wie, że się zaraz będzie rozwodził? Komu to się kalkuluje? Zespół – skrzynka, to pewne. Remiza – tu się można dogadać, ale nie mniej jak dwie skrzynki. Kierowca z samochodem – za dwie, trzy flaszki się trafi. A jeszcze są bramy – trzeba się wykupić. Organista – za jedną zagra. Flaszkę, nie skrzynkę. Jeszcze księdzu coś dać i takie tam, ale to już gotówka. A, zapomniałem – goście weselni? Nawet nie policzę, ile to skrzynek. A i zjeść też trzeba. I co? No, właśnie. Wtedy to było wiadomo. Nie ma, że bije, pije i robi dzieci po całej wsi. Jak wesele, to wesele – na zawsze! No więc trzeba się wybawić, tak? A nie, że raz do roku wesele i jazda. Nie ma moralności w narodzie! Rozwody, kurwa mać! Albo jeszcze co gorszego… Tu takich rzeczy nie ma, wie pan, o czym mówię. Ale nawet jakby były, to już, pod chałupę takiego i po sprawie.

NARRATOR:
Więc jest pan żonaty?

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Co? Nie, nie. Żona wpadła pod samochód w 93.

NARRATOR:
To nie było długie małżeństwo.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Nie było, ale wiem! Ja to wszystko widzę. Rozbijają się tymi beemwicami.Przecież to nawet nie auto. Przy rozwodzie to aż głupio, by zostawało przy chłopie. Ech, panie, szkoda gadać. Ja to miałem porządnego fiata. Tego dużego. Nie do zajechania. A jak się drogi trzymał! Ile bym nie wypił – sam się prowadził. A jaki był wytrzymały! Jeśli w coś trafił – a przyznaję się, bywało i tak, drzewo lub co innego, nie jestem święty – to nie było nawet śladu. Ani jednej ryski. No, ale niestety ukradli. Tyle panu powiem, nie ma moralności w narodzie. Pod dom takiego… Pod dom i po sprawie.

NARRATOR:
Wysiadłem. Na przystanku siedziała dwójka dzieci. Dziewczynka wydmuchiwała bańki mydlane. Chłopiec te bąbelki połykał. Wyobraziłem sobie, że zjadł ich już tyle, że był nimi wypełniony od stóp, przez każdy palec, aż do głowy. Łączyły się ze sobą w jego ciele jak jakiś nowy, syntetyczny organizm i tylko skóra trzymała je w miejscu. I powstrzymywała przed dalszym rozrostem, który najpierw przejąłby wieś, potem województwo, a kto wie, może i nawet cały kraj. Pod taką kołderką bąbelkową sami stalibyśmy się bąbelkami różnych rozmiarów i wystarczyłby tylko ktoś z igłą, aby to wszystko zniknęło. Jak bańka mydlana. Bąbelek jednak sprawiał wrażenie obojętnego na te sprawy bycia i niebycia, formy i rozpryśnięcia. Na razie jego zasięg ograniczał się do tego przystanku i chodnika, który urywał się sto metrów dalej razem z dotacjami z Unii.

W domu wujka czekała na mnie gorzka kawa i gorzkie żale. Wujek miał żal o to...

WUJEK:
Że nie przyjeżdżasz, że dawno cię tu nie było, że nie dzwonisz, że nie wiadomo co u ciebie, że nie interesujesz się co u mnie.

NARRATOR:
Ja natomiast opowiadałem, że zawsze brak czasu, że zalatany, zapracowanyjestem, że wieczorem się napijemy, to pogadamy.

[do wujka]
Co u was w każdym razie?

WUJEK:
Po staremu.

NARRATOR:
Można pomyśleć, że po wyrzutach na takie pytanie odpowiedzią będzie potok albo wodospad, szum, szemranie, radosne plumkanie, kap, kap, kap…

WUJEK:
[narrator mówi razem z nim ten sam tekst]
…u nas dobrze, trochę po staremu, wiadomo, czas się tu zatrzymał, ale wiesz,zawsze jest, co robić. Psa nakarmić, krowy wydoić, świniaka zarżnąć, meduzy pogonić, wypić wino, jak ktoś przyjdzie, właśnie dojrzało, bardzodobre, spróbuj, wieczorem można książkę przeczytać…

NARRATOR:
…niech nawet to będzie ten przeklęty Sienkiewicz, czytałeś przecież, wujku,Sienkiewicza w szkole. A może jakiś film widziałeś ciekawy? A wszyscy zdrowi?Tak? To dobrze, zdrowie najważniejsze. No, to wesele! I tak dalej, i tym podobne.Ale „po staremu”? Co ja mam z tym zrobić? Rozpuścić jak cukier w kawie?Zignorować jak meduzę w powietrzu? Zamiast tego mówię:

[do wujka]
To dobrze, to dobrze. Byle polska wieś spokojna.

WUJEK:
A u ciebie?
[wypowiedziane tak, że zrozumiałe właściwie tylko ostatnie słowo]

NARRATOR:
Też. Raczej niewiele się dzieje. Nauka, nauka, studia, nie wiem, ile to już lat.Cały czas coś, prawda?

WUJEK:
Głodny?

NARRATOR:
Nie, raczej nie. Rano nigdy nie mogę jeść. Poczekam do obiadu. Kawa wystarczy. No, to jak się to wesele szykuje?

WUJEK:
A jak ma się szykować? Szykuje się. Jakoś.

NARRATOR:
A ten pan młody? Nie znam go.

WUJEK:
Daj spokój. Ani słowa po polsku, ani nic. Pewnie Żyd.

NARRATOR:
No i co z tego?

WUJEK:
Mogła wziąć sobie Polaka.

NARRATOR:
Może nie było żadnego fajnego.

WUJEK:
A tam nie było! Na pewno jacyś byli, ale wyjechali. Do Austrii.

NARRATOR:
No to nie było.

WUJEK:
Ale żeby zaraz Żyd? Gdyby to tylko babka zobaczyła, toby umarła.

NARRATOR:
Ale babka i tak nie żyje.

WUJEK:
To nie ma nic do rzeczy. Jakby zobaczyła, toby umarła.

NARRATOR:
To może pod chałupę, skoro Żyd, co? Ale słyszę szczekanie psa. Burek, nie wiemjuż, który z rzędu Burek, uwiązany na podwórku ujada. Znaczy ktoś idzie. I rzeczywiście, słyszę „Burrruś!” w odpowiedzi na ujadanie.

KUZYNKA 1:
[wchodzi i widzi Narratora]
Coś tak długo nie przyjeżdżał?

NARRATOR:
I znowu się zaczyna, ale teraz bez wyrzutów. To „coś nie przyjeżdżał?” brzmicieplej. W każdym razie nie ma tu żalu. Albo go nie zauważam. Nic nie zauważam.Może jej wszystko jedno?

KUZYNKA 1:
Wujek, Kuzyn 1 mówi, że po was przyjedzie za jakieś dwie godziny, to możecie się szykować.
[do Narratora]
Tyś, widzę, wyszykowany. Ale to i tak trzeba na wujka czekać.

WUJEK:
Do dupy z tym weselem. Potrzebne to komu.

[wchodzi Kuzynka 2, słychać ujadanie psa, „Buuuruś!”, drzwi, „O, przyjechał!”gdzieś z oddali]

KUZYNKA 1:
Oj, wujek, zabawisz się, poznasz jaką pannę w końcu.

WUJEK:
A na co mi panna? Mam Burka. Mnie panna niepotrzebna. Niech on sepoznaje.

NARRATOR:
[szeptem]
Wskazał ręką na mnie.

KUZYNKA 2:
On to pewnie ma pannę. Kiedy przywieziesz pokazać?

NARRATOR:
Trzeba mieć kogo pokazać.

KUZYNKA 2:
Czyli nie ma panny?

NARRATOR:
Nie ma.

Dziwny to zwyczaj – pytać mnie o pannę za każdym razem, kiedy tu jestem. Jakby to była konkurencja, wyścig, to pewnie bym przegrał. Ale może i o to chodzi – oni biegają, a ja grzeję ławkę. Podpieram ścianę. Udaję, że mnie nie ma. Wujek poszedł pod prysznic, kuzynki usiadły przy stole i niby ze mną rozmawiały, ale rozmawiały bardziej ze sobą. Mówiły o sprawach, które mnie nie dotyczą; o ludziach, których może i kiedyś znałem, ale teraz już nie znam; o miejscach, w których może i kiedyś byłem, ale teraz jakbym nigdy nie był i raczej nie będę. Odpowiadałem „tak” albo „nie”, wyrażałem mniejsze lub większe zainteresowanie, coś tam komentowałem, ale raczej bez przekonania.

W dawnym pokoju babci, choć było jasno, jak to w południe zazwyczaj jest jasno, paliła się samotna lampka nocna. Na środku podłogi stał balkonik, choć wujek dawno powinien się go pozbyć. Spod kaloryfera wystawały cieniutkie parzydełka zagubionej meduzy. Nad wygodnym, pojedynczym łóżkiem wisiała tkanina przedstawiająca domek w górach. Pamiętam, jak w dniu jej pogrzebu wpatrywałem się uporczywie w ten domek. Zachwyciła mnie idealna, błyszcząca symetria obrazu, jakby ktoś wyszył połowę, a drugą skopiował według wzoru. Nie wiem, co jest w tej symetrii, ale w dniu pogrzebu mogłem sobie dopisać ontologię o przepływaniu bytu do innego, równoległego wymiaru. Ktoś umiera, więc przechodzi i wszystko jest jakby po staremu. A w dniu wesela?

KUZYNKA 1:
Wujek! Kończ się szykować. Pora jechać!

KUZYNKA 2:
[do Narratora]
Ty przynajmniej gotowy.

NARRATOR:
Tak przyjechałem.

KUZYNKA 1:
Całą drogę w garniturze?

NARRATOR:
Czemu nie?

KUZYNKA 2:
Nie bałeś się, że wygnieciesz?

NARRATOR:
A jakie to ma znaczenie? Jedziemy? Sam ślub, potem orszak ślubny, jechanie do„Chaty” – cóż za nazwa dla restauracji! – witanie się z Kuzynami 1, 2, 3 i 4 oraz Kuzynkami 3, 4, 5, 6 i 7, składanie życzeń parze młodej (Kuzynka 8, teraz Panna Młoda, oraz Pan Młody), unikanie tych, którzy mogą mnie kojarzyć i mogą chcieć mnie przy kieliszku – mówiąc krócej: to całe weselne zamieszanie są to rzeczy nieciekawe i raczej nieistotne dla mojej opowieści. Dlatego je pomijam. Powiedzmy, że wszystko to, co się dotąd wydarzyło, to był taki krótki pierwszy akt. Ślub i cała jego niedorzeczność to niezbyt zajmujące interludium, którego większą część lepiej wyciąć. Przejdźmy zatem do końcówki, a potem pora na drugi akt.

Noc albo późny wieczór. Słychać świerszcze, odległą muzykę, szkliste dźwięki leniwych meduz. Teraz znajduję się na ławce przed „Chatą”. Wypiłem trzy butelki wina i jestem dosyć pijany. W dłoni trzymam kieliszek, obok nogi mam jeszcze jedno wino, które podwędziłem ze stołu. Nikt raczej nie zauważył znikających butelek, ponieważ kto pije wino na wiejskim weselu? Palę papierosa i to będzie zaczyn do rozmowy z Kuzynem 1, który znajdzie mnie za kilkadziesiąt sekund. Przez tę krótką chwilę niezakłóconego spokoju kontempluję szum w głowie oraz przytłumione dźwięki muzyki. Choć według reguł prawdopodobieństwa powinna być to muzyka typowo weselna, to wolałbym usłyszeć coś innego, spokojniejszego.

KUZYN 1:
Ty kurzysz?

NARRATOR:
Już jakiś czas.

KUZYN 1:
Nie wiedziałem, nigdy nie widziałem cię z cigaretem. Czemu nie tańczysz?

NARRATOR:
Nie umiem i nie lubię. Wolę posiedzieć tutaj.

KUZYN 1:
Ale jest wesele. To chociaż z kimś byś porozmawiał. Rzadko przyjeżdżasz.

NARRATOR:
Wiem, wszyscy o tym mówią.

KUZYN 1:
O czym mówią?

NARRATOR:
Że rzadko przyjeżdżam. Ale chyba nie jesteście tym tak naprawdę przejęci, prawda?

KUZYN 1:
Czego nie?

NARRATOR:
No bo macie tu beze mnie dużo do przeżycia.

KUZYN 1:
A co takiego mamy do przeżycia?

NARRATOR:
Cokolwiek. Jest wesele. Mam ochotę coś zrobić. Wypiłem trochę wina,więc nie będzie mi głupio.

KUZYN 1:
Co chcesz zrobić?

NARRATOR:
Jest taki stary zwyczaj weselny, choć może tak naprawdę to został zmyślony.Nie jest to teraz ważne. Chodzi o to, że na wesele trzeba zaprosić gości. Hm,ale to państwo młodzi chyba powinni to zrobić. Możesz ich zawołać?

KUZYN 1:
A po co ich wołać? To ich wesele, pewnie są zajęci.

NARRATOR:
W sumie racja. Dobra, spróbujemy bez nich.

KUZYN 1:
Co spróbujemy?

NARRATOR:
[trzeźwiej, zupełnie trzeźwo]
Wiesz, w pierwszej wersji tekstu miałem krzyknąć „Przyjdź, Chochole, na wesele!”, że niby Wesele, cuda i dziwy i tak dalej. I wiesz co?

KUZYN 1:
No, co?

NARRATOR:
No, teraz to tego nie widzę. Bez sensu. Że niby myślę o was wszystkich tutajjako o postaciach z Wesela? Przyjechał wyuczony z miasta i patrzy karcącona polską wieś zaciszną, polską wieś spokojną? Ale to mnie wkurwia,szczerze mnie to wkurwia, kiedy znów idziecie pod jakiś dom. I nie wiem,co mam z tym zrobić. Coś? Nic? Wyrazić oburzenie? Po prostu patrzeć?No, ale OK, zrobimy tak: ja krzyczę:
[nisko, właściwie bucząc do mikrofonu]
Przyjdź, Chochole, na wesele!
a ty milczysz, bo nie wiesz, o co mi chodzi.

KUZYN 1:
OK.

NARRATOR:
To na próbę. Gotowy?
[nisko, właściwie bucząc do mikrofonu].
Przyjdź, Chochole, na wesele!

KUZYN 1:
OK.

NARRATOR:
Tylko pamiętaj – milczysz! To jeszcze raz:
[nisko, właściwie bucząc do mikrofonu, Kuzyn 1 milczy]
Przyjdź, Chochole, na wesele!
I teraz musimy poczekać.

KUZYN 1:
Na co?

NARRATOR:
Nieważne. Jestem pijany. To taka głupia zabawa.
Kuzyn 1 uwierzył mi co do pijaństwa, ale nie bardzo, jeśli chodzi o Chochoła. Bądź co bądź uznał, że chyba jednak potrzebuję chwili sam ze sobą i wrócił do „Chaty”. Ja czekałem. Wiedziałem, że Chochoł prędzej czy później przyjdzie, ponieważ takie są zasady tej opowieści. W tym miejscu więc kończy się to fragmentaryczne interludium i zaczyna się umowny drugi akt.

CHOCHOŁ:
Kto mnie wołał? Czego chciał?

NARRATOR:
Tutaj!

CHOCHOŁ:
Czego pan tak krzyczysz po nocy?

NARRATOR:
To zwyczaj!

CHOCHOŁ:
Głupi zwyczaj.
Co tu się dzieje? Znowu wesele?

NARRATOR:
O! To pan! Poznaję. Jechaliśmy dziś rano autobusem.

CHOCHOŁ:
Co się pan tak dziwi? Mówiłem, że tu mieszkam.

NARRATOR:
I jest pan Chochołem?

CHOCHOŁ:
Tak się nazywam. Józef Chochoł.

NARRATOR:
Zabawne, że Józef. Ale pan już tu jest, dobrze.

CHOCHOŁ:
Masz pan coś? To w końcu wesele.

NARRATOR:
Mam wino.

CHOCHOŁ:
Wino na weselu? No, dobra, niech będzie. Ale później przyniesiesz mi pancoś lepszego. Jakąś wódeczkę może? I coś do zakąszenia. Macie pierogi?

NARRATOR:
Więc... przyjdzie ktoś jeszcze?

CHOCHOŁ:
Kto ma przyjść?

NARRATOR:
Nie wiem, ktokolwiek, pan jest od tego.

CHOCHOŁ:
Jeśli to nie problem, to mogę skoczyć po Staszka.

NARRATOR:
Tego, który wpadł pod samochód?

CHOCHOŁ:
Nie, innego. Choć może tamten nie nazywał się Staszek... Nieważne. To co?Iść po Staszka?

NARRATOR:

Pewnie. Ja tu poczekam.
Kiedy Chochoł poszedł, a ja zostałem sam, zawiało nieco chłodem, choć przecieżto sierpniowa noc. Z „Chaty” dobiegały przytłumione hałasy, muzyka i krzykiradości, a ja lekko się trzęsłem. Zacząłem się zastanawiać nad sensem istnieniaChochoła w sierpniu i choć nic nie mogłem wymyślić, to akceptowałem jego pojawienie się, ponieważ takie są prawa tej opowieści. Zastanawiałem się tylko,czy widziadła objawią się mnie, czy jednak sprawiedliwie przyjdą do wszystkichgości. Nie zdecydowałem jeszcze. Wtedy usłyszałem stukanie, stuk, stuk, stuk,rzecz jasna, balkonika i na wesele przyszła moja babcia.

BABCIA:
Przepraszam bardzo pana, ale gdzie jestem.

NARRATOR:
Dokładnie tu, gdzie być powinnaś. Tu jest „Chata”. Prawda, że zabawnie?

BABCIA:
Tak... Ale gdzie jestem?

NARRATOR:
No, w „Chacie”, a gdzieżby indziej. Chochoł cię tu sprowadził.

BABCIA:
Może, przyjechałam autobusem. W końcu ktoś mnie zabrał ze sobą. Cały dzień tam spędziłam. To nie do pomyślenia. Wszyscy każą mi spierdalać, chorą przeganiają, serca, chuje, nie mają. Mówią, że im zanieczyszczę siedzenia, że awanturę zrobię! Ja! Schorowana kobieta! Jaką ja im awanturę mogę zrobić? Przecież ledwo co chodzę. Nieuprzejme gnoje i tyle! Ale gdzie dokładnie jestem? Trochę się pogubiłam i nie wiem, czy dobrze wysiadłam. Jaka to wieś?

NARRATOR:
Jest ciemno, prawda, ale czy duchy nie powinny mieć jakiejś, nie wiem, nawigacji? Szóstego zmysłu? Rozeznania w sprawach nie tylko ostatecznych, lecz takżejak najbardziej doczesnych? Pomijając nawet zdolności nadnaturalne – babciaw końcu spędziła całe życie w Starej Wsi. Z drugiej strony bycie trupem, przejście od żywej do trupiej i z powrotem pewnie powoduje lekką dezorientację w terenie. Ile może być kilometrów ze Starej Wsi do Starej Wsi? Odpowiadam więc babci:

[do babci]
Stara Wieś.

BABCIA:
O, Jezu! To muszę iść, bo nie dojdę do rana!

NARRATOR:
Czekaj! Zanim pójdziesz, to powiedz mi, o co chodzi z tym domkiem nadtwoim łóżkiem.

BABCIA:
Jakim domkiem?

NARRATOR:
No, tym na wyszywance, która wisi nad łóżkiem. Dlaczego jest tak symetryczny? Rozumiałem w dniu pogrzebu – przejście z żywych do martwychi nic się w zasadzie nie zmienia. Idealna symetria i harmonia żywychz martwymi. Ci żyją, tamci nie i wszystko jest, jak należy, prawda? Dziś teżmnie coś tknęło, ale nie wiem co. Czy to także przejście z jednego światado drugiego? Możesz tak przechodzić w jedną i drugą stronę?

BABCIA:
Mogę, tylko powoli. Muszę już iść. Mam daleko do domu. Do widzenia.

NARRATOR:
I poszła. Był Chochoł, była babcia. To teraz czyja kolej? Meduzy pływały niespokojnie po niebie. Szklistość ich przepływu, szklistość dźwięku, jaki za nimi się unosił, przenikały jakby elektryczne wyładowania, cichutkie, powolne. Bez sensu. Kiedy ma się strunę – grubą, wydającą niską, basową wibrację, to nie ma w tym zbyt wiele sensu, prawda? Roznosi się w powietrzu leniwie jak meduza i jak meduza smaga nas parzydełkami po plecach. Ale kto jest na końcu tego dźwięku? I wchodzi Bąbelek, terrorysta, który próbuje opanować cały kraj.

BĄBELEK:
Czy widział pan moją mamę?

NARRATOR:
A która to?

BĄBELEK:
Taka duża. Ma jasne włosy i ma sukienkę. A tatę? Też taki duży…

NARRATOR:
Nie widziałem. Ale usiądź tu ze mną i na nich poczekaj. Zaraz cię znajdą.
Zakładam, że nie pijesz wina.

BĄBELEK:
Jeszcze nie mogę. Mama mówi, że to dla dorosłych.

NARRATOR:
Bzdury. Jesteś Bąbelkiem, wszystko możesz. Ale skoro nie chcesz, to nienamawiam. No, dobrze. To jak już tu jesteś, to powiedz mi, o co chodziz tymi bąbelkami.

BĄBELEK:
Jakimi bąbelkami?

NARRATOR:
Tymi, które połykasz. Ile ich jest?

BĄBELEK:
Nie wiem.

NARRATOR:
Tak dużo?

BĄBELEK:
Chyba…

NARRATOR:

Oczywiście, że dużo. Tak musi być. Inaczej nie miałoby to najmniejszego sensu. Jeden bąbelek ma objętość… Jaką objętość ma jeden bąbelek?

BĄBELEK:
Nie wiem, proszę pana.

NARRATOR:
Tak, racja, są przecież różne. No, ale dajmy na to, że aby ciebie wypełnićw całości, musi ich być… z tysiąc? Może dziesięć tysięcy? To bardzo ważne,ponieważ na ulicę trzeba… dajmy na to, że… sto tysięcy. To na jedno województwo… milion. Nie, miliard! Coś koło tego. To na kraj… o, Jezu… a naświat. To bardzo dużo. Bardzo dużo bąbelków potrzeba. No, coś z tym zrobimy, nie martw się, będzie dobrze.

[wchodzi Kuzyn 3 z Jakąś Kobietą]

KUZYN 3:
Tu jesteś! Poznałeś już wujka?

NARRATOR:
Wujka? Jakiego wujka?

KUZYN 3:
No, ty jesteś wujkiem. To jest mój Bąbelek. A to jest moja żona.

NARRATOR:
Więc to naprawdę jest Bąbelek? Tak, myślałem. Dobrze, dobrze.

JAKAŚ KOBIETA:
No, a nie? Kto jest Bąbelkiem mamuńci? No kto?

KUZYN 3:
Wszystko dobrze? Dawno nie przyjeżdżałeś.

NARRATOR:
Jakoś tak wyszło.

KUZYN 3:
A czego tak tu siedzisz sam?

NARRATOR:
Jest ciszej i chłodniej.

KUZYN 3:
Chodź do środka. Jesteś z kimś?

NARRATOR:
Nie… Teraz nie.

KUZYN 3:
To dobrze. Mądrze. Jak to mówią, nie bierze się sosny do lasu, he, he.

JAKAŚ KOBIETA:
Ej! Ja ci dam sosnę do lasu!

KUZYN 3:
Oj tam. Żart. Kuzyn, chodź do środka.

NARRATOR:
Nie mogę.

KUZYN 3:
Wypiło się, co? A co ty tam w ogóle pijesz? Wino? Baba jesteś?

NARRATOR:
Lubię wino.

KUZYN 3:
Chodź, napijemy się porządnie, a nie te soczki.

NARRATOR:
Ale nie mogę. Nie mogę stąd odejść. Muszę tu być.

JAKAŚ KOBIETA:
Ha, ha, jemu to chyba wystarczy. Weź kogoś zawołaj, niech go odwiozą.

KUZYN 3:
[woła coś i ktoś przychodzi]

KUZYN 1:
Co jest?

KUZYN 3:
Kuzyna trzeba odwieźć. Już nie pije, he, he.

KUZYN 1:
No to zaraz ktoś pojedzie.

WUJEK:
Ja też wracam.

KUZYN 3:
Zostań. Co będziesz jechał? Wcześnie jest.

WUJEK:
Burek został sam.

KUZYN 1:
Jak chce jechać, to niech jedzie. Nawet lepiej, bo kuzyna przypilnuje.

WUJEK:
O, proszę, ten jaki napity. Aż się nie może ruszyć. Rano będzie cierpiał.Będzie krzyczał, że krzywda, że krzywda się dzieje. Dawaj, co tak siedzisz.No, rusz się.

NARRATOR:
Wtedy słychać głosy. Głosy z daleka, wołają, ale kto je słyszy? Tylko ja czy oniteż? Wchodzą Chochoł, Staszek, Panna Młoda oraz Pan Młody, którego raczejnie poznacie. Nie jest gadatliwy, a i tak nie zna jeszcze zbyt dobrze polskiego.I – dziwne – zaludnia się. Bo przyszły nie tylko wymienione osoby dramatu,ale całe tło nagle i samowolnie wypełniło się postaciami. Słabo je widać, niewiele też słychać, ponieważ to nieme role. Może jakiś pies szczeknie na swojąpanią, która wciąż się gapi na ten durny plakat. Może gdzieś łup, łup, łup niesiesię od kopanego śmietnika. Warkot starego autobusu, szelest gazety, stukaniebalkonika. Nic tu do niczego nie pasuje, ale co tam, wypełnia tło.

CHOCHOŁ:
Przyprowadziłem Staszka! Staszek, choć no tu, przywitaj się, podziękuj za zaproszenie.

PANNA MŁODA:
A wy kim jesteście?

CHOCHOŁ:
Ja jestem Chochoł.

STASZEK:
A ja Staszek. Do usług.

NARRATOR:
Oczywiście!

PANNA MŁODA:
Ale skąd się tu wzięliście? To prywatna impreza.

STASZEK:
My już zaraz uciekamy. Ja to nawet nie lubię wesel. Ale za momencik. Dosłownie, jedna chwilka.

CHOCHOŁ:
Tak, zresztą to on nas zaprosił!

NARRATOR:
I Chochoł pokazuje na mnie. Ale to nie jest ważne. Próbuję coś wybełkotać, aledopadają mnie nudności z każdym kolejnym słowem. Jakbym miał otworzyćusta, a z nich zamiast sensownych słów wylatywał bąbelek. Jeden, wielki, wystarczająco wielki, by objąć ich wszystkich.

PANNA MŁODA:
Ej, czemu zapraszasz obcych ludzi na moje wesele?

NARRATOR:
Bo to... tradycja. Zwyczaj. Trzeba mieć gości na weselu. I trzeba być w butach. Prawda, panie Staszku? Masz buty Panno Młoda? Tak? Dobrze. Tow nich sobie bądź. I Pan Młody też. To bardzo ważne...
[trzeźwiej, zupełnie trzeźwo]
Tak to sobie wymyśliłem.

CHOCHOŁ:
No, my właśnie w tej sprawie. Ładnie tak wymyślać? Prawda, Staszku?

STASZEK:
Prawda. Choć, nie powiem, liczyłem na kieliszek czegoś weselnego. A możejakaś sałatka została?

CHOCHOŁ:
Było obiecane.

STASZEK:
Było obiecane!

CHOCHOŁ:
I na nic się nie zanosi.

STASZEK:
No, właśnie. Na nic.

CHOCHOŁ:
W każdym razie życzymy sobie, by pan już nas opuścił. Chyba pora, co?

STASZEK:
Najwyższa pora.

CHOCHOŁ:
Bo to właśnie w taki sposób działa.

PANNA MŁODA:
To wszystko nie ma sensu!

NARRATOR:

Dokładnie! To nie ma sensu! Wy, ja w tym miejscu, Chochoł, Staszek, Babcia i Bąbelek. Tamci. Wy, wszyscy, tacy duzi. Przerażający. Stoicie tu nade mną jak jakiś sąd. Ale to moja wina, tak was przecież opowiedziałem. A te meduzy? Latają po niebie nieproszone, pogubione, wynędzniałe. Odbijają księżyc. Szklą się i wibrują. Co o nich sądzicie? Nigdy was nie zastanawiały? Czy może już się pogodziliście, że po prostu są i was nie interesują więcej niż wymaga zwykłe, normalne, w miarę bezmeduzie życie? Można przegonić, miotłą na przykład, i nie wracają, nie atakują, prawie nie istnieją. Ale rozumiem, doskonale to rozumiem. Bo im więcej uwagi im poświęcamy, tym bardziej szkliste i niespokojne się robią. Patrzcie – ta jedna, wielka, która zasłania pół nieba – patrzcie, jak ona się niepokoi. Mogłaby nas wszystkich przykryć i w siebie wchłonąć. Wiecie, że aby się ruszyć, musi nabrać niewyobrażalnie dużo powietrza? Spójrzcie na jej ruch. Spójrzcie na jej płaszcz, jak się nadyma i kurczy w sobie. Spójrzcie na te wszystkie parzydełka, jak przepływają swobodnie po niebie. One by nas wszystkich mogły objąć. Zresztą nawet delikatne dotknięcie wystarczy, by wszystko minęło. O, właśnie – spójrzcie, jak wije się jej parzydełko przed moją twarzą. Piękne, prawda? Dostojnie, powoli. Przezroczyste jak szkło, wibrujące jak struna basowa. Głaszcze mnie po policzku, to wystarczy...

KUZYN 3:
Co z nim? Zgon?

KUZYN 1:
Nie… Chyba nie. Patrz jak siedzi. Jakby go tu nie było. Jak jakiś przedmiot.

JAKAŚ KOBIETA:
Straszne te jego oczy. W ogóle nie mruga.

PANNA MŁODA:
Może ma jakiś atak?

STASZEK:
My pójdziemy. Chodź, Chochole.

WUJEK:
Wyłączył się?

KUZYN 1:
Chyba tak.

STASZEK:
Chochole! Idziemy!

KUZYN 3:
Coś się dzieje, patrzcie!

WUJEK:
Co….?

PANNA MŁODA:
Zniknął. Rozpłynął się.

STASZEK:
I meduzy też. Ciemno.

[Większość postaci schodzi ze sceny, zostają tylko NARRATOR oraz WUJEK, który na razie kręci się gdzieś z boku, niewidoczny i niezwracający na siebie uwagi. Narratorowi wydaje się, że właśnie oto kończy swoją opowieść, przekonany jest o jej porażce, ale nie wie, że jeszcze jedna lub dwie sceny przed nim. Siedzi więc przy biurku, rozparty na krześle niczym seksowny Hamlet, pali papierosa, popija wino i kontempluje to, co nawymyślał, może nawet przeżywa jakiś żal – mniej lub bardziej szczery – z powodu zerwanych związków z rodziną i całym Podkarpaciem. Meduzy latają sobie leniwie. Wciąż dominuje kolor niebieski, ale wiele z nich przybrało barwę pomarańczową lub nawet różową.]

NARRATOR:
Meduza dotknęła mojego policzka, to wystarczyło. Nabrała powietrza, skurczyłasię w sobie i odpłynęła. Tak, wtedy zniknąłem. Moja obecność tam nie miała jużani sensu, ani uzasadnienia. Opowieść skończyła się i odpłynęła jak zapomniana,zignorowana meduza. W końcu to ona jest tą opowieścią. Muszę powiedzieć, żeto wesele naprawdę się odbyło. Można sobie je wyobrazić, komuś opowiedzieć,ze wszystkimi atrakcjami i traumami, które zwykle spotyka się na takim przyjęciu. To nie wesele zostało zmyślone, ale moja obecność na nim. Nie pojechałem.Nie miałem ochoty. To dosyć daleko, dosłownie inny świat. Wymyśliłem jakąśwymówkę, że niestety, ale w tym czasie wyjeżdżam na drugi koniec kraju czyświata, bardzo bym chciał, no, ale wiadomo, pewnych spraw się nie przeskoczy.Nie miałeś ochoty? A może się bałeś? Bałem? A może i się bałem. Czemu miałbymsię nie bać? Nie jest tak łatwo wrócić, kiedy się wyjedzie, kiedy przez przypadeklub świadomie wyjedzie się za daleko. A może z innego powodu tam nie pojechałeś?Na ile uczciwie ich opisałeś? Nie wiem. Tacy właśnie są? Kiedy grają w karty –to grają w cygana. Kiedy oglądają olimpiadę – to śmieją się, że bambus biega.Sam słyszałem. A nie zbierają się całą wsią pod tym jednym domem? No właśnie… I co z tym zrobić? Jednak jest coś dziwnego, co mnie na to wesele chciałosprowadzić. Jakbym mimo wszystko musiał tam być. Jakbym potrzebował nowegousprawiedliwienia za moje niebycie. Spojrzałem więc przez okno na leniwemeduzy pływające po ciemnym niebie i zawołałem jedną z nich.

MEDUZA:
Czego chcesz? Jestem zajęta.

NARRATOR:
Co takiego robią meduzy po nocach?

MEDUZA:
To sprawy meduzie.

NARRATOR:
Ale skoro tu jesteś, to czy możesz coś dla mnie zrobić?

MEDUZA:
Co takiego?

NARRATOR:
Słyszałem, że potrafisz przepływać między jednym światem a drugim, toznaczy między tym, co żywe, i tym, co dawno nie albo jeszcze nie, albonigdy nie. Czy możesz zabrać mnie ze sobą?

MEDUZA:
Gdzie mam cię zabrać?

NARRATOR:
Najlepiej tam.

[Kolory robią się coraz cieplejsze – teraz dominuje ostry, gorący, palący pomarańczowy.]

MEDUZA:
Słuchaj. W samym centrum kosmosu stała wielka tłusta świnia. Wokół tejświni krążył Wujek z siekierą i przymierzał się do ciosu obuchem w świńskiłeb. Ale, ale, zabić świnię – tak, ale po co?

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

MEDUZA:
Po mięso. Człowiek musi się żywić mięsem.

WUJEK:
Nie musi przecież. Nikt tak nie powiedział. Ale nawet, jeśli mus, przecieżjest w sklepie.

MEDUZA:
A skąd ze sklepu bierze się mięso?

WUJEK:
Ze świni.

MEDUZA:
No właśnie, więc wal tę świnię po łbie, bo dochodzi południe, sierpniowyupał nas tu wszystkich wysuszy na wiór, a z robotą jesteśmy w tyle.

WUJEK:

Ale przecież nikt na pewno nie powiedział, że ta konkretnie świnia musi umrzeć z mojej konkretnie ręki. Nie godzi się przecież tak na śmierć, na krew i ciemność wodzić biednej świni. Nic mi złego nie zrobiła.

MEDUZA:
Wiele dobra także nie przyniesie. Bo po co komu świnia żywa, a z martwejzawsze jakiś pożytek. Szyneczkę i schabik można przygotować, kaszaneczkę doprawić czosnkiem i pieprzem. Czujesz, jak gorzkawy zapachunosi się po kuchni, aż przekręca się coś w brzuchu, aż zaczynasz dławićsię ślinką? O, jak skapuje na ziemię i wsiąka.

WUJEK:
[tępo, do widowni]
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

MEDUZA:
No, już, już, szybciutko. Masarz czeka z nożami.

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

MEDUZA:
Patrz, babka już garnki przygotowała. Spuścimy tam krew. No, już, raz-dwa!

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

NARRATOR:
W samym centrum kosmosu stała wielka tłusta świnia. Wokół tej świni krążyłWujek z siekierą i przymierzał się do ciosu obuchem w świński łeb. Świnia stała,jak stała, a meduza parzydełkami unieruchomiła jej racice.

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

NARRATOR:
Wujek krążył wokół tej świni, krążył po jej orbicie, ale jakoś nie mógł podnieśćsiekiery.

MEDUZA:
No, już, raz-dwa. To na wesele!

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

NARRATOR:
Masarzem był… Pan Chochoł. Dalej – kolejne osoby dramatu:
Staruszka z wielką torbą w biało-niebieską kratę
Kobieta z balkonikiem – w roli babci
Kuzyni 1, 2, 3, 4
Panna Młoda i Pan Młody
Staruszka z wielką torbą w biało-niebieską kratę
Kierowca
Staszek
Meduza, meduzy
i tak dalej

Wszyscy zebrali się wokół Wujka, otoczyli kręgiem wszystkie jego kręgi wokół świńskiej egzekucji. I wszyscy zachęcali Wujka, dopingowali, jakby był zawodnikiem lokalnego klubu piłkarskiego. Ja stoję z boku, marzę o wuwuzeli.

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

NARRATOR:
Więc na wesele!

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co… Jezus Maria, nie wiedziałem po co…Jezus Maria, nie wiedziałem po co…

NARRATOR:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co… Jezus Maria, nie wiedziałem po co… Jezus Maria, nie wiedziałem po co… Jezus Maria, nie wiedziałem po co! Jezus Maria, nie wiedziałem po co! Jezus Maria, nie wiedziałem po co! Jezus Maria, nie wiedziałem po co!

WUJEK:
[po chwili]
Dobrze się bawisz?
[Znowu ciemno. Wracają meduzy.]

 

KONIEC

Tekst pochodzi z 10. numeru kwartalnika „Nowy Napis”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mateusz Kaliński, Meduza, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 118

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...