23.09.2021

Nowy Napis Co Tydzień #119 / Gulasz z kota [fragment]

4 marca 2020

Śniło mi się, że testowali syreny alarmowe. Co roku w pierwszą środę lutego w Szwajcarii odbywa się krajowy test syren. W całym kraju zaczynają wyć o tej samej porze, a dźwięk jest tak rozdzierający, że, nawet jeżeli jest się na niego przygotowanym, można się wystraszyć. Mieszkam w Szwajcarii od dwudziestu lat, jednak alarm nie zdołał jeszcze wryć się w moją świadomość, więc kiedy zaczyna ryczeć, zrywam się na równe nogi. Z okien biura widzę park, wybiegam na ulicę, żeby dowiedzieć się, co się dzieje, a kiedy widzę obojętnych na hałas przechodniów, przypominam sobie, że to luty, że to pierwsza środa i że wyje co roku. A teraz nagle zaczynam się bać, że za rok może nie być alarmu, że pojawiają się nowe technologie, że może wszystkich zaczipują i będzie wyło w nas. O ile chiński wirus nas wcześniej nie zabije.

Choć dobiega siódma rano i nie śpię od kwadransa, nie chce mi się wyłazić spod nagrzanej kołdry. Martwię się o Nat, martwię się, że się zarazi, martwię się, bo nikt nie wie, czym jest ten chiński wirus, a Nat nie łapie byle czego. Nat łapie odrę odszczepienną, odwodniona ląduje pod kroplówką na zakaźnym. Szkarlatynę, leki nie wystarczają, żeby zbić czterdzieści dwa stopnie gorączki, więc przez tydzień, każdej nocy z dzieckiem na rękach schodzę do bunkra w piwnicy, gdzie nawet latem jest zimno jak w psiarni. Albo świńską grypę, która ją trzyma przez trzy tygodnie, a cotygodniowe testy kosztują siedemset franków każdy, ale zapłaciłabym każdą cenę, byleby zobaczyć negatywny wynik. Sezonówka czy katar omijają ją szerokim łukiem. Nat choruje raz na cztery lata, zawsze po bandzie i z rozmachem, lawirując na granicy życia i śmierci. Chiński wirus mógłby przypaść jej organizmowi do gustu. 

 

Zgoda, mieszkam w Szwajcarii, nie w jakimś totalitarnym reżimie, nas nie zamkną, nie zmuszą do siedzenia w domach. Przemysłu pewnie też nie, bo Szwajcar myśli racjonalnie i długofalowo. Ale co jeżeli zamkną granice. Nie wiem nawet, czy Szwajcaria jest w stanie sama naprodukować tyle jedzenia, żeby wystarczyło do czasu ponownego otwarcia granic.

Wiem, wiem, wiem, mam obsesję na punkcie jedzenia, powtarzam Jarkowi, ale przecież sam jest temu winien. Ma uczulenie na gluten. Nie mogę opędzić się makaronem, muszę mieć mięso, ryby i warzywa, żeby nas wyżywić. Nat już też nie chce jeść glutenu, tatuś namącił jej w głowie, a może to nie jest wina Jarka. Ja też mając piętnaście lat, zaczęłam przyglądać się sobie w lustrze. Zaopatrzę nas „bezglutenowo”. Tylko które „bezgluteny” przetrwają w lodówce miesiąc albo i dłużej, nie wiem. Muszę przestać oglądać wiadomości, bo zwariuję. 

Kupiłam bilet na lot do Berlina i transport pod drzwi mieszkania mamy. Powinnam wylecieć dziesiątego marca. Czekam na wyjazd od miesiąca. To ma być wizyta niespodzianka. Jednak zaczynam obawiać się podróży i martwię się, że mogę być nosicielem bezobjawowym. Mama ma siedemdziesiąt pięć lat i chorobę wieńcową. Nie chcę jej zarazić, z drugiej strony chciałabym ją przytulić i poczuć jej zapach. Nie potrafię podjąć decyzji lecieć czy nie, a nie chcę obarczać nią mamy. 

Czy ja chciałabym kiedykolwiek usłyszeć od Nat: „Mamo, nie, nie przylatuj do mnie, bo…”, i żadne „bo” nie byłoby w stanie zmyć rozczarowania, niesmaku, nieszczęścia. „Bo” jest silniejsze niż miłość i tęsknota, odliczanie kroków na wspólnym spacerze, po­dziwianie wiosennych kwiatów zakwitłych w ogrodzie, picia kawy plujki ze szklanek pamiętających babcię i uciekania z działki przed deszczem. Robienia porządków z książkami: „Kasiunia, co myślisz, wyrzucić… patrz one się ze starości rozsypują, ale ojciec tak je lubił”. „Mamo, zostaw, niech leżą”. 

Podziwiania zachodu słońca z balkonu i kłótni o poranku: „Kasiunia, zjedz chociaż ciasto na śniadanie”. „Mamo, rano nie jestem głodna”. „Ale ciasto zjesz”. „Staram się unikać glutenu”. „No zjedz, proszę, proszę cię, bardzo cię proszę”. „Zjem twaróg”. „Doprawię ci śmietaną”. „Mamo! … dobrze, dopraw”. 

Kocham cię, wiesz? Tęsknię, kocham i tęsknię.

7 marca 2020

Jeszcze w łóżku spisuję listę spraw do załatwienia, no dobra, nagrywam, założyłam sobie drugie konto na WhatsAppie, teraz mogę dzwonić sama do siebie, gadać ze sobą, radzić się samej siebie i zawsze jestem online. Mówię do siebie: gromadź gotówkę, wypłać ile się da, bo może pracownicy banków się pochorują i nie będzie komu napełniać bankomatów, bo może zamkną nas tak jak Chińczyków w Wuhan. Przyda się gotówka, żeby wymienić ją na jedzenie na farmie. Scenariuszy mam masę, więc uchylam się przed jednoznaczną odpowiedzą; co jeżeli ludzie stracą pracę i nie będą mieli pieniędzy na jedzenie? Tak, to jest możliwe, przydałoby się kupić broń!

Broń zawsze chciałam mieć, strzelać umiem, nauczyłam się w czasach PRL-u, obozów wojskowych, strzelnic, kretyńskich nocnych wacht, po których z niedospania bolały mnie wszystkie kości. „Hej chłopcy, bagnet na broń! Długa droga, daleka, przed nami, mocne serca, a w ręku karabin?”. Jezu, czy to się powtórzy? Czy wrócą czasy bułek z dżemem, makaronu z białym serem i skwarkami, czy jak kilkuletnia Kasia, tak teraz Katarzyna znów stanie w ogonku, aby za kartki żywnościowe kupić reglamentowane słodycze. Po tym, jak Kasia odstała cztery godziny w prażącym słońcu, dorabiając się porażenia słonecznego, kupiła miętowe toffi, które mama wyrzu­ciła, kiedy pokryły się pleśnią, bo nikt nawet w „bidzie” nie chciał ich jeść, były wstrętne!

 

Statystyki zachorowań rosną, granica z Włochami jest oddalona o sto kilometrów z kawałkiem, a przecież wirus nie zna pojęcia granic, przyjdzie tu lada moment. Czuję, że zbliża się niebezpieczeństwo.

8 marca 2020

W supermarkecie tłumy. W kopiastych koszach widzę marynaty warzywne w słoikach, puszki z groszkiem i kukurydzą, szparagi, kapary, korniszony i cebulki w occie, mrożonki wszelkiego sortu. Zamrażalki świecą pustkami. Ludzie kupują hurtowo. Zdawać by się mogło, że każdy zaopatruje sporą restaurację. Lodówka z wegańskim żarciem pozostaje nietknięta, głód zdaje się mniej groźny niż bezmięsny hamburger.

Popularne są sardynki i makrele w pomidorach, te w naturalnej zaprawie zostały na półkach. Alleluja! Kupiłam dwadzieścia puszek. Jarek się ucieszy, bo lubi sałatkę z sardynek na liściach cykorii z pokrojonym w kostkę awokado, mógłby to jeść bez przerwy. 

Znikły pasztety, metki, wędzona kiełbasa na metry i cała podrobowa tanizna. Najbiedniejszych najbardziej uderzy pandemia. Sektor z papierem toaletowym wygląda jak kartoflisko po ataku stonki. Liczy się objętość, papier toaletowy zajmuje masę miejsca, im pełniejszy jest bagażnik, tym czujemy się bezpieczniej. 

A może społeczeństwo próbuje przeciwdziałać inflacji: im mniej papieru zostanie w obiegu, tym mniej rządy dodrukują pieniędzy. Cha, cha, cha, nie śmieszne!

 

Ktoś na Facebooku wyśmiewa się z tych zapasów, mówi, że podzieli się makaronem, kaszą i serem z potrzebującymi. Zyskuje za to szeroki poklask. Nie, wcale nie czuję się głupio, pchając przed sobą pełen wózek towaru. Wrzucam na Facebook zdjęcie wypełnionej po brzegi lodówki, opatruję je tytułem: „Miłość w czasach zarazy”.

Dostaję kilka polubień, ale niewiele.

Dzwonię do apteki i dowiaduję się, że wciąż brakuje odkażaczy, maseczek, a o rękawicach jednorazowych można tylko pomarzyć.

9 marca 2020

Zastanawiam się, w co zainwestować, żeby pieniądze nie leżały w banku, bo banki mogą zamknąć na bardzo długo. Nie mogę trzymać pieniędzy w skarpecie. Może by kupić złoto? Pytanie nie daje mi zasnąć. „Daj mi pospać”, powtarzam „daj mi pospać”, chcę spać tak bardzo, że przekręcam się z boku na bok przez kolejne godziny, szukając najwygodniejszej pozycji. Wybudza mnie odrętwienie przygniecionej ręki, do dłoni nie dochodzi krew, więc unoszę ją do góry, aż wreszcie krew napływa do palców i odzyskuję czucie w opuszkach. Wiem, że za bardzo się denerwuję, od niedosypiania boli mnie głowa, ale zbliża się kataklizm, a teraz ja jestem mamą i muszę nas zabezpieczyć. 

 

W Szwajcarii mało kto posiada mieszkanie na własność. Ludzie są mobilni. Dzisiaj pracuje się w Genewie, jutro przenosi całą rodzinę do Berna, bo znalazła się lepsza fucha. Och, ileż bliskich koleżanek wyprowadziło się do innych miast i Nat straciła z nimi kontakt. Aż przykro mi wspominać każde rozstanie, które tak bardzo i długo przeżywała.

Szwajcar musi być twardy, już od dziecka jest przyzwyczajony do rotacji, co dwa lata klasy są tworzone na nowo, losowo miesza się dzieci z tego samego rocznika uczące się w tej samej szkole, aby poznały nowych ludzi. Martwiły mnie te roszady, kiedy Nat była mała. Martwiło mnie, co stanie się nawiązanymi przyjaźniami. Nastolatki potrafią utrzymać relacje na odległość, ale małe dzieci są na to zbyt niesamodzielne. Więzi rozpadają się i trzeba je budować nowe. Dlatego tak bardzo martwię się o Polaków. Nas w szkole nikt nie przerzucał z klasy do klasy, z miejsca na miejsce, a jeżeli tak się zdarzyło, bo rodzina przeprowadziła się do innej dzielnicy i trzeba było zmienić szkołę, pozostawał niesmak. 

Zrobiłam zakupy we Francji, to tylko czternaście kilometrów stąd, zaryzykowałam, kupiłam sześć kilogramów mięsa, mogę przewieźć przez granicę kilogram na głowę, pojechałam sama. Nie umiem kłamać, dlatego staram uniknąć ewentualnej rozmowy. Przez przypadek w trakcie jednej z podróży służbowych do Londynu, gdzie poleciałam tylko po to, żeby zjeść obiad z klientem i wrócić na kolację do domu, odkryłam, że jest sposób na wykiwanie celników. Otóż wystarczy para niebotycznie wysokich szpilek, jakiś markowy szczegół w ubiorze i usta pomalowane czerwoną szminką, tanim kosztem można wyglądać jak milion dolarów. Wtedy nie dość, że nie zatrzyma cię żaden celnik, to jeszcze przepuszczają cię do miasta kolejką dla VIP-ów. Nie żartuję, ta metoda działa cuda zwłaszcza w Bukareszcie i Moskwie, nigdy nie czekałam na odprawę paszportową dłużej niż pięć minut.

 

Zaoszczędziłam trzydzieści procent na kosztach. Mięso pomroziłam, z reszty zrobiłam gulasz i zawekowałam w słoikach. Przetrwa na półkach w zimnej piwnicy. Dochodzi dwudziesta druga, kiedy wyjmuję z pieca upieczone pomidory doprawione czosnkiem, bazylią, oliwą, pieprzem i solą, rano przemielę i zawekuję. Będzie z tego minimum pięć litrów ekologicznego przecieru. Nie chcę tłuc się po nocy, a i nie mogę, bo od dwudziestej drugiej obowiązuje tutaj cisza nocna, nie wolno zakłócać spokoju sąsiadów aż do szóstej rano. Zasady dobrego sąsiedztwa spisane zostały w oficjalnym do­kumencie, w którym znalazł się i taki punkt: „Jeżeli robisz imprezę, uprzedź sąsiadów, a najlepiej ich zaproś”. Trzymamy się tych zasad od zawsze, Covid nie ma z tym nic wspólnego.

10 marca 2020

Dzwonię do Violet, żeby się dowiedzieć, czy zrobiła zapasy, a ta krzyczy na mnie, że łażę po sklepach i niepotrzebnie ryzykuję zdrowie, a może nawet życie. Tymczasem Peggy nie boi się, że czegokolwiek zabraknie. Chwali się, że wymieniła franki na złotówki po cztery trzydzieści, bo nigdy jeszcze nie było tak tanio.

W wiadomościach przebąkują o zamykaniu żłobków i szkół. Od tygodnia przygotowują rodziców psychicznie na taką ewentualność. Nat ma piętnaście lat, nawet jeżeli nie pójdzie do szkoły, moje życie specjalnie się nie zmieni. Ale co zrobi mama dwulatki, kiedy zamkną żłobek?

Myślę o tacie, za czasów PRL-u gromadził na czarną godzinę a to skórzane walizki, a to zapasowe blachy do naszej dacii 1310, a to materiał na nową tapicerkę, bał się trzymać pieniądze w banku. Nie ufał rządowi i wciąż powtarzał, że pieniądze są same w sobie, w niepewnej rzeczywistości, gówno warte, „inwestował”. Inwestował w deficytowe towary. Zmarł w 1987 roku, zeżarł go żywcem rak płuc. Tata schudł tak bardzo, że mogłam unieść go na rękach, żeby opatrzyć odleżyny. Nie doczekał zburzenia berlińskiego muru ani zmian w Polsce po 1989 roku. Tych kilka dolarów, które zgromadził i przechowywał w PKO, już wtedy okazały się gówno warte. Wiem, bo przy tym byłam. Dzień po śmierci taty mama wysłała mnie do banku, żebym wybrała oszczędności. Chciała uniknąć formalności spadkowych, miałam siedemnaście lat, musiałam być silna dla niej i dla brata, więc poszłam i załatwiłam, mimo zapuchniętych od płaczu oczu, przepełniającej mnie pustki i wściekłości na niesprawiedliwość losu. 

Zabiegi taty, aby zabezpieczyć nam przyszłość, przypominały w tamtych PRL-owskich czach taniec na linie, jednak to była walka z namacalnym wrogiem – komunistycznym reżimem. Teraz mnie czeka walka z wrogiem niewidocznym. W obliczu takiego nemezis całe moje doświadczenie staje się gówno warte.

Ktoś zapytał, dlaczego ludzie masowo wykupują mąkę. Odpowiedź brzmi: żeby obsypać podłogę wokół łóżka i rano śledzić mikroskopijne ślady stóp wirusów. Uśmiałam się.

W cukierni sprzedają czekoladowe króliczki wielkanocne. Na pyszczkach króliczków pojawiły się chirurgiczne maseczki z białej czekolady. Koleżanka z Polski denerwuje się, twierdzi, że cukiernicy robią sobie jaja z pogrzebu. Mnie cieszy inicjatywa przedsiębiorców. Spodziewają się, że ich biznes może być zamknięty na czas kwarantanny, dlatego przeganiają się pomysłami, aby w ekspresowym tempie zarobić pieniądze na czas potencjalnego przestoju, a nade wszystko sprzedać towar, aby ten nie stracił terminu ważności. Pomysłowość ludzka nie zna granic. Mam nadzieję, że nasza rasa przetrwa tę i każdą kolejną zarazę.

W trzech szwajcarskich kantonach wciąż je się koty i psy. Warunkiem jest, że muszą pochodzić z własnej hodowli i nie wolno tym mięsem handlować. „A ponieważ mieszkam w Szwajcarii” – mówię do Nat – „gdyby w oczy zajrzał nam głód, to mogłabym z własnej kici udusić spory gar gulaszu”, Nat drga w fotelu, w odpowiedzi kicia zeskakuje z moich kolan. „Mieciu, wygłupiałam się tylko, słyszysz?!” – krzyczę za kotem. Nie słyszy, na złamanie karku pędzi po schodach, żeby ukryć się przede mną w swoim kojcu.

 

Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Sikora-Borowiecka, Gulasz z kota [fragment], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 119

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...