Nowy Napis Co Tydzień #119 / W czym problem? Upadek (anty?)bohaterów i przeorientowanie problemu moralnego we współczesnych serialach telewizyjnych
Dlaczego (i po co) przedrostek „anty”?
„Antybohater” – jak to łatwo powiedzieć! Wczytując się w teksty krytyków i badaczy kultury audiowizualnej, odnoszę nieodparte wrażenie, że oto do dyskursu wkradło się wygodne pojęcie-wytrych, którym można szafować wedle nadarzających się potrzeb. Nie dość, że istnieje potężny rozdźwięk pomiędzy definicjami kanonicznymi dla literaturoznawstwa i serialoznawstwa, to jeszcze w obu obszarach chwytliwa kategoria podejrzanie przypomina studnię bez dna. Według najchętniej cytowanych wykładni książkowy antybohater to przede wszystkim antyheros, outsider albo everyman; ewentualnie połączenie trzech powyższych
Tyle, przynajmniej z grubsza, literaturoznawcy – choć trzeba tutaj zaznaczyć, że obok klasycznej definicji pojawiają się także wycieczki w stronę czarnego charakteru czy złoczyńcy, które z kanonicznym bohaterem Kartoteki nie mają wiele wspólnego. Tymczasem antybohater serialowy, znak rozpoznawczy nowej złotej ery telewizji, budzi zupełnie odmienny ciąg skojarzeń. Flagowym postaciom ze współczesnych – przede wszystkim amerykańskich – seriali można zarzucić wszystko, ale nie bierność czy przeciętność; relatywizmowi etycznemu towarzyszy nierzadko skłonność do wybielania swojej osoby i skrajne wyzucie z empatii. Nierzadko – jednak nie zawsze, bo ogólna tendencja jest taka, że definicję antybohatera tworzy się po swojemu i na własny użytek
Przy całym uzasadnionym sceptycyzmie trudno zignorować fakt, że czas papierowych, wyidealizowanych protagonistów telewizyjnych rzeczywiście dobiegł końca. Wraz z nadejściem XXI wieku na małym ekranie rozpoczął się pochód postaci nieoczywistych i wielowymiarowych, taszczących za sobą ciężki bagaż traum, przywar i słabości. Pełnokrwiści pierwszoplanowi bohaterowie seriali nowej generacji budzą jednocześnie sympatię i antypatię; są trochę jak my, widzowie, tyle że bardziej skrajni i jawniej zepsuci. Wyczuła to trafnie Małgorzata Major, która w szkicu pod szumnym tytułem Era antybohaterów zarysowała (po swojemu, a jakże) ten „nowy” typ charakteru. Według najsłynniejszej na polskim gruncie klasyfikacji, która za kamień milowy przyjmuje Rodzinę Soprano z 1999 roku, serialowi antybohaterowie przejawiają bardzo konkretne elementy wspólne – ateizm, racjonalizm, megalomanię, egoizm, żądzę pieniądza, popadanie w skrajności, szowinizm (u mężczyzn), feminizm (u kobiet), problemy rodzinne, niepodatność na wpływy zewnętrzne oraz dążenie do celu bez względu na etyczne przeszkody
I słusznie, bo sama kategoria antybohatera wydaje się mocno dyskusyjna. Skoro postaci, którym przypina się wspólną łatkę wymykają się prostym klasyfikacjom i „nie da się do nich przyłożyć jednej matrycy”
Czas na refleksję
Dlaczego serial to doskonałe medium do rozpalania etycznej dyskusji? Powodów jest kilka – część wynika z modelu działania współczesnej telewizji, a część leży w samej istocie sfragmentaryzowanej narracji. Jak wyglądają współczesne seriale, każdy widzi – to często wysublimowane, wysokobudżetowe produkcje o filmowym zacięciu, które nie stronią od roztrząsania poważnych, aktualnych, nierzadko kontrowersyjnych tematów. Są jednolite stylistycznie, zachwycają montażem i pracą kamery, a za znak ich wysokiej jakości robią już same nazwiska aktorów, reżyserów i showrunnerów. Przy okazji roi się w nich od nieoczywistych bohaterów (to już wiemy), symboli i spiętrzonych nawiązań do innych odcinków, sezonów czy odrębnych tekstów kultury, które można wyłapać tylko przy uważnej, zaangażowanej lekturze. Tę specyficzną złożoność narracyjną
Dopiero kolejne technologiczne rewolucje otworzyły przejście od modelu telewizji opartego na ramówce do modelu maksymalnie angażującego widza
Właśnie, czas! Seriale mają go aż w nadmiarze. Nie dość, że trwają sumarycznie dziesiątki godzin, to jeszcze zaprzątają nasze myśli w okresach pomiędzy kolejnymi epizodami czy sezonami. Po wyjściu z kina możemy co najwyżej porozmawiać o tym, co było i nie wróci więcej, czyli o jednorazowym, przeżytym, zamkniętym doświadczeniu. Nie ma tu miejsca na spekulacje, rozwikływanie zagadek i przewidywanie przyszłości – takie zagwozdki dostajemy za to w pakiecie razem z każdym seansem odcinkowej produkcji
Trudno o lepsze medium do długotrwałego kształtowania świadomości odbiorców niż seriale. Kartą przetargową tych historii jest czas – już sama seryjność opowieści budzi emocje i prowokuje do dyskusji, a dzisiejsza dostępność większości produkcji na wyciągniecie ręki pozwala komplikować narrację i osobowości bohaterów bez obaw o to, że widz się pogubi, zniechęci i wreszcie zmieni kanał. Rozciągnięte w czasie narracje idealnie nadają się do przemycania refleksji na temat ponowoczesnych etycznych wzorców – można w nich wyłuszczyć zawiły problem, a na dokładkę przeorientować raz wytworzone napięcie moralne.
Jeszcze serial, czy już moralitet?
Tony Soprano (Rodzina Soprano), Walter White (Breaking Bad), Dexter Morgan (Dexter), Nancy Bloom (Trawka), Lester Nygaard (Fargo), Frank Underwood (House of Cards), Pablo Escobar (Narcos) i cała reszta – wygląda na to, że staczanie się kolejnych postaci po równi pochyłej awansowało na nadrzędny motyw w serialach ostatnich dwóch dekad. Zostawmy dyskusyjne pojęcie „antybohatera” i skupmy się na tym, co istotne, czyli na konsekwentnym relatywizowaniu wątpliwych moralnie zachowań. Egoistyczne, skrajnie ryzykowne decyzje bohaterów prowadzą często do zatargów z przestępczym światkiem i rozpadu rodziny, a zawsze do osobistej tragedii. W toku narracji są one usprawiedliwiane na milion różnych sposobów: przez osobiste doświadczenia, nieprzepracowane relacje z rodzicami oraz całe zaplecze uwarunkowań społecznych, ekonomicznych i kulturowych. Zmiana optyki na indywidualny punt widzenia utrudnia odróżnienie dobra od zła – żelazna, powszechnie obowiązująca etyka kodeksowa zostaje wyparta przez płynne normy i jednostkowe, często trudne wybory. W zasadzie współczesne seriale ze swoimi rozdartymi bohaterami całkiem zgrabnie ilustrują reguły etyki ponowoczesnej w ujęciu Zygmunta Baumana
Nie chodzi tylko o to, że czarne blaknie, a białe szarzeje; sama zasada wątpienia nie wyczerpuje tematu, a tylko go upraszcza. Bohaterowie seriali nowej generacji, które skupiają się wokół uwikłania w winę, są co prawda usprawiedliwiani, ale nie otrzymują wiążącego rozgrzeszenia – na końcu i tak spotyka ich zasłużona (w sensie: uzasadniona w toku narracji) kara. Wielowymiarowe postaci, które wchodzą w romans ze złem, są niewątpliwie atrakcyjne – dzięki nim widzowie mogą podejrzeć zakazane rewiry czy wręcz zobaczyć, jak ktoś wyręcza ich w dawaniu upustu frustracjom. Taki układ nie trwa jednak wiecznie; dla czyhającej na horyzoncie kary trzeba znaleźć przekonujące usprawiedliwienie. Po współczuciu, a chwilami wręcz kibicowaniu w łamaniu prawa, przychodzi pora na moment zwrotny. Protagonista traci w oczach odbiorców – widzowie, którzy wcześniej z nim sympatyzowali, mają go powoli serdecznie dosyć. Jasne, można się zastanawiać, dlaczego bohater zszedł na złą drogę, ale mnie bardziej ciekawi, kiedy zaczyna nam to przeszkadzać.
Według Jacka Dukaja współczesne seriale są dla nas mniej więcej tym, „czym dla ludzi średniowiecza i renesansu były moralitety”
Przypadek Waltera White’a
Spójrzmy na Breaking Bad, obsypany nagrodami serial Vince’a Gilligana emitowany w latach 2008–2013. Tytuł uczciwie uprzedza, że rzecz będzie o odrzucaniu konwenansów i schodzeniu na złą drogę, mamy więc prawo być podejrzliwi; uczula nas też otwierająca pilot futurospekcja, w której podstarzały mężczyzna biega po pustyni w Albuquerque w masce gazowej i samych majtkach. Chwilę później dowiadujemy się, że Walter White, przykładna, nieco niezdarna głowa rodziny, pracuje jako nauczyciel chemii, a po szkole dorabia jako kasjer w myjni samochodowej. Nie ma lekko, bo sam utrzymuje ciężarną żonę Skyler i syna z porażeniem mózgowym; nawet jeśli w domu White’ów jeszcze nie piszczy bieda, to trzeba już powoli zaciskać pasa. Walter dzielnie znosi trudny żywot everymana, a gdy zachodzi taka potrzeba, pucuje auta szydzących z niego uczniów. Zamiast chwili wytchnienia, na pięćdziesiąte urodziny dostaje w prezencie diagnozę nieoperowalnego raka płuc. Facet, który nigdy nie palił i całe życie poświęcił uczciwej, często upokarzającej pracy, musi pokornie czekać na śmierć, a wreszcie zostawić bliskich bez grosza. Tego już za wiele.
Na skutek paru zbiegów okoliczności zainspirowany White postanawia wykorzystać swój geniusz chemiczny do produkcji metamfetaminy. Do spółki zaprasza (szantażem) byłego, nieopierzonego ucznia Jesse’ego Pinkmana. Założenia są następujące: stworzyć najczystszy produkt na rynku, zbić na nim fortunę, a na odchodne zostawić sowity spadek żonie i dzieciom. Tyle w teorii, którą Walt uspokaja własne zdrowie psychiczne – czas i praktyka nie pozostawiają jednak wątpliwości, że pobudki działania bohatera są czysto egoistyczne. Kolejne ryzykowne ruchy, potyczki z gangsterami, a wreszcie przypadkowe i zaplanowane morderstwa to pokłosie narastającej latami frustracji, powodowanej niezrealizowaniem własnego potencjału, utratą kontroli nad swoim losem i sprowadzeniem do roli dyżurnego popychadła. Twórcy Breaking Bad wiele razy wysyłają nam sygnały, że nauczyciel zasługuje na współczucie. Niby może liczyć na kochającą rodzinę i wykonuje istotny społecznie zawód, ale nie dostaje szacunku, na jaki zasługuje – nawet wśród najbliższych. W pierwszej, niezręcznej scenie łóżkowej widzimy małżeńskie wypalenie i absolutne przeciwieństwo płomiennego seksu. Syn Walta za wzór męskości nie uznaje wcale ojca, ale wuja – agenta DEA, pogromcę bandziorów i samca alfa, którego wszędzie pełno. White raz po raz dostaje sygnały, że jest za mało męski – Jesse wypomina mu, że w jego związku spodnie nosi żona, rzeczony szwagier wyśmiewa nieporadność w posługiwaniu się bronią („właśnie dlatego zatrudniają mężczyzn”), a dziecko, które nie chce stracić ojca, wykrzykuje mu w twarz, że jest „cipą gotową się poddać” (w końcu Walter Jr. nie ma pojęcia, że tatuś właśnie rozkręca narkotykowe imperium, które sfinansuje potrzebne leczenie). Poza tym pięćdziesięciolatek nie ma szczęścia w biznesie; za młodu założył z przyjaciółmi firmę, wartą po latach dwa miliardy dolarów, ale zanim zdążył odnieść finansowy sukces, odsprzedał swoje udziały za symboliczne pięć tysięcy.
Walter schodzi na złą drogę nie tyle dla pieniędzy, ile dla przejęcia kontroli nad własnym życiem, dla samorealizacji i władzy. Zapewnienie godnego bytu rodzinie jest ważne, ale nie ważniejsze niż „odzyskanie utraconej męskości i połechtanie zbrukanego ego”
Kolejne intrygi, oszustwa, a wreszcie śmierci ponoszone z winy Walta są konsekwentnie usprawiedliwiane i relatywizowane. Raz działał w obronie własnej, innym razem starał się chronić najbliższych, a jeszcze innym – po prostu pokazał komuś miejsce w szeregu i wreszcie zawalczył o swoje. Dzięki temu, że serial ma czas – aż pięć długich sezonów – wyłomy w tej logice można dawkować po trochu. Pierwszym fałszywym ruchem, dla którego próżno szukać wyższych pobudek, jest odrzucenie przez White’a pomocy byłego współpracownika pod koniec pierwszego sezonu. Walt nie chce ani uczciwej pracy, ani pieniędzy na leczenie, a propozycja od człowieka, który dorobił się na jego własnych pomysłach, jest dla niego jak policzek. Przedkłada więc honor nad możliwość wyjścia z raz obranej ścieżki i w najlepsze podąża nią dalej. Później pojawia się jeszcze wiele momentów, w których staje się jasne, że mężczyzna mógłby dać sobie spokój z narkotykowym imperium, w tym remisja raka czy palący brak miejsca na stosy gotówki. Wtedy jednak nie ma już odwrotu – po pierwsze dlatego, że z tego biznesu nie tak łatwo wypisać się żywcem, a po drugie dlatego, że Walt ulega stopniowej, nieodwracalnej przemianie (albo może: sytuacja graniczna wyciąga z niego to, co już w nim było, ale ukryte). Transgresję oficjalnie inicjuje rozbudowany, symboliczny rytuał przejścia: zgolenie włosów, przywdzianie czarnego kapelusza i okularów przeciwsłonecznych (od tej pory atrybutów bohatera), a wreszcie przybranie imienia Heisenberg na cześć odkrywcy zasady nieoznaczoności. Nowe imię oznacza nowy start, silniejszy, nieprzeciętny charakter i zmianę – czy raczej wyłączenie – kompasu moralnego. Mafijny przydomek stanowi z jednej strony „uosobienie bezwzględności”
Od tamtej pory Walter przestaje się patyczkować – nie cofa się przed niczym, co musi zrobić, żeby utrzymać wypracowaną pozycję. Co prawda najczęściej stara się po prostu nie dać się zabić (jak wtedy, kiedy wmanewrowuje Jesse’ego w zabójstwo swojego potencjalnego następcy, Gale’a), ale nie ma też oporów przed otruciem małego chłopca, który wcale nie pisał się na wojnę narkotykowych bossów. Nieporadny Walt o „czystych” intencjach, którego śledziliśmy na początku serialu, staje się tylko wspomnieniem – górę bierze nad nim pyszny Heisenberg, który nie uznaje żadnych granic i terroryzuje znerwicowaną żonę. Rodzina – na wstępie najważniejsza wartość – obrywa tutaj rykoszetem; pierwotny plan jej ochrony rozmywa się w drodze po władzę. W ostatniej rozmowie ze Skyler bohater wprost przyznaje, że brnął w narkobiznes z pobudek egoistycznych, bo wreszcie był w czymś dobry i czuł, że żyje.
Twórcy Breaking Bad prowadzą narrację w taki sposób, żeby stosunek widza do Walta ulegał stopniowemu oziębieniu. Najpierw mamy mu współczuć i trzymać za niego kciuki, później podważać decyzje i wątpić w kręgosłup moralny, a w końcu wypatrywać w pełni zasłużonej kary. Kiedy w czwartym sezonie pojedynek White’a i jego pracodawcy Gusa, dobiega końca – to znaczy: gdy ten drugi z wypaloną połową czaszki pada na ziemię – trudno znaleźć cokolwiek na obronę Waltera. Sama produkcja metamfetaminy czy likwidowanie pomniejszych pionków z kartelu – choć obiektywnie złe – nie robi na widzach większego wrażenia; dopiero krzywda bezbronnych, odpowiednio wyraźnie zarysowanych postaci, takich jak dziewczyna Jesse’ego czy Bogu ducha winny chłopiec, przelewają szalę goryczy.
W dniu 52. urodzin, dwa lata po diagnozie-która-zmieniła-wszystko, Walt dokonuje żywota nie w szpitalnym łóżku, ale z raną postrzałową na podłodze ukochanego laboratorium. Mogłoby się wydawać, że nikt po nim nie płacze, a widzowie już dawno trzymają stronę jego szwagra, ścigającego go agenta DEA. Żeby zgodzić się na upadek bohatera, który potwierdzi etyczny porządek, musimy najpierw prześledzić, jak z sympatycznego ulubieńca zmienia się w odstręczającego zbrodniarza
Uwikłani w winę: Dexter, Lester i cała reszta
Walter White to modelowy przypadek uwikłania w winę – mężczyzna, któremu życie zwaliło się na głowę, może i nie miał nie wiadomo jak złych intencji, a jednak pociągnął za sobą na dno gros postronnych i bliskich mu osób. Podobnych mu protagonistów, którzy pokazują jak na dłoni, czym wybrukowane jest piekło, znajdziemy oczywiście więcej.
Dexter Morgan, tytułowy bohater serialu Dexter, to mężczyzna po trzydziestce i doskonały kryminalistyczny analityk krwi. Z boku wygląda na najprzeciętniejszego mężczyznę pod słońcem – jest miłym, sympatycznym facetem, który przynosi do pracy pączki i dobrze wykonuje swoją robotę. Dopiero seria retrospekcji i wizualnych sprawozdań z nocnych eskapad uświadamia nam, że mamy do czynienia z morderczym psychopatą. Skłonności Dextera są niezawinione – nabył je, bo jako trzylatek został naocznym świadkiem drastycznego zabójstwa własnej matki (swoją drogą, dzieła bezwzględnych handlarzy narkotyków). Zamordowana była informatorką detektywa Harry’ego – ten bierze osierocone dziecko pod swoją opiekę i usiłuje ukierunkować jego zaburzenia, wpajając mu (wraz z doktor Vogel) bardzo konkretny zestaw reguł. W dużym skrócie: kodeks, którym od tej pory będzie kierował się Dexter, pozwala na zabijanie morderców, a zabrania pozostawiania przy tym śladów. Mężczyzna realizuje więc swoje popędy, za dnia pracując w policji, a nocą uśmiercając kolejne ofiary – „bycie seryjnym zabójcą seryjnych zabójców to [dla niego] jak zostawanie po godzinach”
Dexter przedkłada swoje marzenie o w miarę zwyczajnym, „dziennym” życiu nad bezpieczeństwo osób, z którymi buduje intymne relacje. Im bardziej dopuszcza do siebie emocje i otwiera się na ludzi, tym bardziej ryzykuje, że ktoś z jego otoczenia srogo za to zapłaci. W czwartym sezonie daje się ponieść iluzji życia długo i szczęśliwie i próbuje uciszyć drzemiącego w nim „mrocznego pasażera”. Krótko potem jego żona Rita zostaje brutalnie zamordowana przez Trójkowego – seryjnego mordercę i przeciwnika Dextera. Syn Morganów Harrison czeka na ratunek w kałuży krwi matki, zupełnie jak niegdyś ojciec. Skrzywdzony bohater nie potrafi nad sobą zapanować i na początku piątego sezonu pod wpływem impulsu łamie kodeks Harry’ego – morduje przypadkowo spotkanego mężczyznę tylko za to, że ten wydawał się wrednym typem. Od tej pory Dexter coraz częściej ulega emocjom i jeszcze kilka razy zabija wbrew zasadom; nie jest to jednak tak mocno problematyzowane, jak fakt, że stale naraża swoich bliskich na niebezpieczeństwo. Kulminacją okazuje się śmierć jego przyrodniej siostry, zmienionej w warzywo przez (a jakże) psychopatę ściganego przez Morgana. Dexter decyduje się skrócić cierpienie kobiety; pozbywa się jej ciała w ten sam rytualny sposób, który stosował w przypadku reszty swoich ofiar (czym symbolicznie podkreśla, że poczuwa się do winy), a na koniec finguje samobójstwo i rozpoczyna życie w odosobnieniu. Tym samym kolejny raz traci szansę na prawdziwą rodzinę – nie dołącza do synka i ukochanej, którzy czekają na niego w Argentynie.
Czy widzom przeszkadza sam fakt, że Dexter jest seryjnym mordercą i psychopatą prowadzącym podwójne życie? Oczywiście, że nie – gdyby tak było, wyłączyliby serial w połowie odcinka pilotażowego. Dopóki bohater trzyma się pokrętnego kodeksu, dopóty wszystko jest w porządku. Odbiorcy poczuli się raczej rozczarowani schematycznością ostatnich sezonów i kuriozalnym zakończeniem w chatce drwala, z którego wynika, że wszystkie winy Dextera – także pogwałcenia „kodu” i krzywdy wyrządzone najbliższym – uszły mu na sucho. Nie zamierzam bronić takiego rozwiązania intrygi, ale pod względem formalnym wydaje się ono całkiem adekwatne. Śmierć byłaby łatwiejszym wyjściem z sytuacji niż odosobnienie, ostateczna utrata szansy na miłość i odcięcie od stałych dostaw delikwentów na stół śmierci. Dexter, mimo deficytów emocjonalnych, usiłował założyć rodzinę i szukał w niej spełnienia. Podjął etyczne zobowiązanie
Lester Nygaard, bohater pierwszego sezonu serialowej antologii Fargo
W obawie przed tym, że zbrodnia się wyda, Lester wykonuje szereg fałszywych ruchów, które tylko pogarszają jego sytuację. Im usilniej stara się likwidować przyczyny opresji, a później ukrywać własne błędy, tym efekty jego działań są bardziej opłakane
Lester, który plącze się w zeznaniach i miota jak zranione zwierzątko, wciąż budzi pewnego rodzaju współczucie – w końcu był dręczony w szkole, nie znajdował oparcia w rodzinie i notorycznie wszyscy mieli go gdzieś. Na narracyjne zwieńczenie w postaci ostatecznej kary trzeba sobie porządnie zasłużyć – w Fargo czara goryczy przelewa się dopiero na końcu przedostatniego odcinka. Podejrzliwy Lester, ścigany przez zirytowanego Malvo, celowo pożycza narzeczonej swoją charakterystyczną, pomarańczową kurtkę, a tym samym skazuje niewinną kobietę na pewną śmierć. Chcąc przetrwać, Nygaard musi podejmować radykalne decyzje, ale z każdym krokiem ma coraz mniej możliwości wyboru – wpada więc „w zawężającą się spiralę zadziwiających a krwawych zdarzeń”
Decydujący zgrzyt, który utrudnia usprawiedliwianie bohatera, nie następuje nigdy od razu. Wejście w narkobiznes, rytualne zabójstwa morderców, a nawet potraktowanie młotkiem własnej żony nie przekreślają jeszcze szans na zbawienie, a jedynie inicjują ciąg trudnych decyzji moralnych, jednak z czasem wybór niebezpiecznie się zawęża. Kiedy Walter White bezpowrotnie schodzi na złą drogę – wtedy, kiedy wmanewrowuje młodego chłopaka w pichcenie mety, czy dopiero wówczas, gdy pozwala umrzeć jego dziewczynie? Czy tragiczne śmierci ważnych w życiu Dextera kobiet świadczą o nim gorzej niż dokonane przez niego brutalne morderstwa (nie tylko seryjnych przestępców, ale też przypadkowo napotkanego gbura), a świadome wrobienie brata kompromituje Lestera bardziej niż krwawy odwet w afekcie? W analogiczny sposób można prześledzić losy innych bohaterów uwikłanych w winę. Nawet antypatyczni protagoniści z seriali Netfliksa – Frank Underwood (House of Cards) czy Pablo Escobar (Narcos) – stają się prawdziwie odstręczający dopiero wtedy, gdy zostajemy skonfrontowani z narracyjnie podprowadzonym, jednostkowym cierpieniem osób niewinnych. Dokładnie taką rolę odgrywa smutna historia kongresmena Russo, którego Underwood z premedytacją wpędza w nałóg alkoholowy (wcześniej z trudem zwalczony); tym razem na dobre i ze skutkiem śmiertelnym. Analogiczną, demaskacyjną funkcję narracyjną pełni w Narcos młody, zmanipulowany przez Escobara Jamie, który nieświadomie wysadza w powietrze siebie i cały samolot, za co kartel odwdzięcza mu się wiecznym uciszeniem bezbronnej wdowy i wymierzeniem broni w osierocone niemowlę.
Nie będzie rewolucji
Rzeczywiście, seriale to współczesne moralitety, choć o znacznie bardziej zagmatwanej konstrukcji. Moralna ambiwalencja i odrzucenie wyrazistej hierarchii wartości nie wyczerpują przyjmowanego przez nie modelu aksjologicznego – niekryształowi bohaterowie są raczej pretekstem do przesuwania etycznych granic i przeorientowywania problemu moralnego. Wyjściowy relatywizm sprawia, że możemy kibicować pogubionym protagonistom, ale ich stopniowa dyskredytacja, rozciągnięta na wiele odcinków czy sezonów, przygotowuje grunt pod nieuniknioną karę. Bohaterowie podejmują ryzyko podążania za autonomiczną, jednostkową wolą, która przeczy utrwalonym normom społecznym i prawnym – w powtarzalnym schemacie „stosują kłamstwo jako środek osiągania celu, […] robią wszystko, by kłamstwo nie wyszło na jaw, […] relatywizują własne postępowanie […] [i] zawsze racjonalizują swoje wybory”
Sztuka masowa – a w szczególności programowo angażujące widownię seriale – „przejęła funkcję tłumaczenia i interpretowania coraz bardziej zróżnicowanej i skomplikowanej rzeczywistości społecznej, zarezerwowaną dotąd dla «poważniejszych» mediów”
Tekst pochodzi z książki Oblicza antybohatera. Literatura, filozofia, popkultura, wydanej przez Instytut Literatury.
Jest ona dostępna w naszym e-sklepie internetowym.