Nowy Napis Co Tydzień #119 / Żar zbrodni
Karol zmarł dwa tygodnie temu, a jednak wdowa Krystyna Lesińska nie chce wziąć okolicznościowego urlopu. Zamiast tego policjantka rzuca się w wir życia zawodowego. Dzieci Lesińskiej oraz jej koledzy z pracy powtarzają cierpliwie, że nieprzepracowana żałoba może odbić się niekorzystnie nie tylko na jej zdrowiu psychicznym, ale także na prowadzonym śledztwie, które zapowiada się wyjątkowo paskudnie. W leśniczówce o intrygującej nazwie Pogański Młyn znaleziono zamordowaną rodzinę: dwoje dorosłych wraz z dwójką dzieci. Piąta ofiara, choć zakrwawiona, przeżyła. W trakcie śledztwa okazuje się, że jest to porwany dwanaście lat wcześniej chłopiec. Czyżby odnalazł wreszcie swoja rodzinę tylko po to, aby razem z nią umrzeć? Los nie może być przecież aż tak okrutny… Śledztwo w sprawie tej zbrodni nie wybacza błędów, a Lesińska popełnia ich zbyt dużo. Tak rysuje się pospiesznie naszkicowana fabuła nowej powieści Anny Kańtoch Lato utraconych
Nowa-stara bohaterka
W Wiośnie zaginionych Anna Kańtoch zaprezentowała czytelnikom nową postać detektywa na polskiej scenie powieści kryminalnej. To siedemdziesięciotrzyletnia Krystyna Lesińska, emerytowana policjantka, która zdążyła jeszcze zaliczyć etap pracy w milicji. Lesińska dysponuje nie tylko doświadczeniem zawodowym, lecz także dźwiga swój własny bagaż doświadczeń rodzinnych. Miała dwóch mężów, z czego – jak ocenia po latach – jednego z nich kochała prawdziwą miłością. Ma dwójkę dzieci, z którymi (jak również z ich małżonkami) dogaduje się różnie. Nieco lepiej wyglądają jej relacje z wnukami. Na emeryturze wciąż cieszy się błyskotliwym umysłem, choć powoli i nieubłagalnie dochodzi do głosu jej ciało: dokucza biodro, a zamiast alkoholu pojawiają się ziołowe herbatki. Lesińską prześladuje jeszcze rodzinna tragedia z lat dziecięcych: starszy brat Robert zaginął w tajemniczych okolicznościach w Tatrach, a Krystyna nie wierzy w przypadkowość. Nowa bohaterka na scenie polskiej powieści detektywistycznej zjednała sobie czytelników przede wszystkim normalnością. Lesińska nie ma twardych pięści, nie stosuje brutalnych metod przesłuchania, nie rozbija samochodów, nawet nie wiemy, czy celnie strzela. Wpisana w postać emerytowanej policjantki normalność zjednała sobie przychylność krytyków i zasłużenie przyniosła Annie Kańtoch Nagrodę Wielkiego Kalibru w roku 2021. Gdy wydawało się, że przepis na sukces jest osiągnięty i wystarczy jedynie podążać niespiesznym krokiem pijącej ziółka Krystyny Lesińskiej, autorka oddaje czytelnikom Lato utraconych, w którym nie pozostało nic z tej Lesińskiej, którą czytelnicy i krytycy docenili. W nowej powieści cofamy się w czasie, mamy końcówkę lat dziewięćdziesiątych. Zamiast Krystyny Lesińskiej na emeryturze mamy teraz bohaterkę w wieku dojrzałym, ledwo co przebąkującą o emeryturze. Rozumiem zabieg odmłodzenia policjantki – na kartach Lata utraconych Lesińska musi być bardziej mobilna. Zagląda też częściej do kieliszka, balansując na krawędzi dłuższego epizodu alkoholowego. Wciąż jednak nowa-stara Lesińska nie używa broni, nie urządza szaleńczych pościgów samochodowych, nie stosuje brudnych sztuczek w trakcie przesłuchań. Nawet przeniesienie akcji na koniec lat dziewięćdziesiątych nie jest specjalnie odczuwalne. Ta historia mogłaby przy kosmetycznych poprawkach rozegrać się tu i teraz. Dlaczego zatem Kańtoch w sposób symboliczny „zabiła” starszą Lesińską, podsuwając czytelnikowi jej młodszą wersję? To pytanie wbrew pozorom jest równie istotne, co misterna intryga rozpisana na kartach Lata utraconych. I o ile na sakramentalne pytanie: „Kto zabił?” nie udzielę przyszłym czytelnikom żadnych wskazówek – poza tą jedną: to zdecydowanie jeden z najlepszych kryminałów, którym zostaliśmy obdarowani – o tyle na drugie pytanie odpowiedź znam. Zajęło mi trochę czasu, zanim zrozumiałem, dlaczego Anna Kańtoch „zabiła” bohatera, który doprowadził ją do Nagrody Wielkiego Kalibru. Odpowiedź nie każdemu przypadnie do gustu: bo mogła.
Anna Kańtoch jest tylko jedna
Jo Nesbø ma Harry’ego Hole’a, Mons Kallentoft ma swoją Malin Fors, a Marek Krajewski wybiera między Eberhardem Mockiem a Edwardem Popielskim. Bohater powieści detektywistycznej musi być równie intrygujący, co sama zagadka kryminalna. Ba, sam taką zagadką musi się poniekąd stać. Wyrazista postać to więcej niż połowa sukcesu. Problem powstaje, gdy autor nie nadąża za swoim bohaterem lub stworzona postać przestaje być rozwojowa. Nie oszukujmy się, czytając kolejnego Nesbø, będziemy czekać aż wreszcie Hole złamie kolejne święte przysięgi i zanurzy się w odmęty alkoholu, Kallentoft będzie na przemian katował Malin Fors na siłowni lub upijał tequilą, Krajewski będzie podsuwał swojemu bohaterowi prostytutki, wódkę, a gdy wyczerpie się ten arsenał, doda czasem atak epilepsji. Czytelnik podążający śladem swoich ulubionych bohaterów jest iście w sytuacji bez wyjścia. Z jednej strony zastanawia się: „czy znowu się upije?”, a z drugiej – rozczarowuje (nudzi), gdy schemat wpisany w bohatera ponownie się powtarza. Sytuacja bez wyjścia, iście autorsko-czytelniczy impas. Anna Kańtoch wychodzi z tego obronną ręką, ponieważ w zupełnie inny sposób pisze kryminały.
Jeśli przyjrzymy się jej powieściom, to uderza jedna rzecz: unikanie powtarzalności. Na kartach Łaski wdanej w roku 2016 bohaterką jest nauczycielka Maria. Kańtoch zamyka tę historię, choć swobodnie mogłaby swoją bohaterkę pchnąć w kolejne przygody. W 2017 roku prezentuje czytelnikom Wiarę, gdzie śledztwo prowadzi kapitan Witczak. Bohater zdaje się mieć wszystko, czego potrzeba do swobodnego snucia jego dalszych losów (miastowy zesłany na prowincję z dramatem rodzinnym w tle), a mimo to autorka zamyka również i tę historię. Dwa lata później w Pokucie jest intrygujący milicjant Igielski i nastolatka Pola – duet, który mógłby z powodzeniem zająć czytelników jeszcze przez kolejne tomy. Wszystkie te historie wraz z ich bohaterami, którzy mają w sobie potencjał na „coś więcej i coś dalej”, Kańtoch dokładnie zamyka. Nie wraca do nich, co można też czytać jako niebazowanie na sprawdzonych schematach. Przeciwnie: za każdym razem rzuca się w nowe wyzwania, swobodnie zmieniając u głównego bohatera płeć i wiek. I za każdym razem wychodzi jej to wiarygodnie. Gdy wreszcie tworzy bohaterkę, która ma zaistnieć na dłużej (cykl z Krystyną Lesińską zaplanowany jest jako trylogia), Kańtoch odmładza ją i w rzeczywistości otrzymujemy jakby nową postać. Dlaczego za każdym razem autorka, choć tworzy wiarygodne, zjednujące czytelnicze sympatie postaci, porzuca je bez większego sentymentu? Ponieważ nie jest niewolnikiem swoich postaci – to tylko część prawdy. Prawdziwą odpowiedzią jest ta, że jedyną bohaterką swoich książek jest sama Kańtoch.
Wedle reguł Anny Kańtoch
Żeby być dobrze zrozumianym: Anna Kańtoch nie potrzebuje jednego bohatera, aby opowiedzieć swoją historię. Ktokolwiek będzie postacią pierwszoplanową, z którą utożsami się czytelnik, autorka będzie ponad tym. Kańtoch pisze w taki sposób, że nie musi ukrywać się za bohaterem. Jej lekkość pióra (Lato… czyta się po prostu rewelacyjnie), nieposkromiona wyobraźnia, umiejętność budowania atmosfery – to są prawdziwi bohaterowie powieści. Nie inaczej jest w drugiej odsłonie przygód Krystyny Lesińskiej. Raz jeszcze autorka przenosi czytelnika w miejsca, które tak dobrze portretuje. Nie od dziś wiadomo, że pisarka literacko dobrze czuje się w małych miejscowościach. Wielkomiejski szum jej przeszkadza. To małe miejscowości skrywają w sobie tajemnice, które tak chętnie wydobywa na światło dzienne. Niby na widnokręgu majaczy Żywiec, Katowice, Tychy, ale pierwsze skrzypce grają miejscowości o sugestywnych nazwach: leśniczówka Pogański Młyn, przysiółek Podkowy. Śląsk, podobnie jak w Wiośnie zaginionych, odmalowany jest jako kraina na poły magiczna, na poły rzeczywista. Zupełnie jakby pod powierzchnią jednego świata rozciągał się świat zupełnie inny. Rasowy kryminał nie rozgrywa się w zaciszu laboratorium, ale w niedopowiedzeniach między ludźmi i wytworzonymi między nimi emocjami. Małe miejscowości, leżące gdzieś na uboczu głównych dróg, doskonale konserwują ludzi w swoich decyzjach, a one prowadzą do wyborów ostatecznych. Kryminał jest gatunkiem dość hermetycznym, a mimo to autorka rozszerza jego granice. Kańtoch pisze powieści, które są gęsto przesycone klimatem grozy, podskórnego napięcia udzielającego się czytelnikowi. Wydaje się, że coś się musi wydarzyć i wydarzy się już, zaraz, właśnie w tej chwili. Horror zdaje się łypać na każdego i gotów jest wynurzyć się w każdej chwili, pod byle pretekstem:
Słońce jeszcze nie wstało, ale chmury na wschodzie nabrały już purpurowej barwy, jakby podświetlał je szalejący za linią horyzontu pożar. Powietrze wciąż było chłodne i świeże, a ulice puste, obmyte niedawnym deszczem. Jako dziecko lubiłam tę pachnącą mokrym kurzem świetlistą szarość, z której powoli wyłaniały się kolory. Miałam wtedy wrażenie, że uczestniczę w misterium dla wybranych. Świat o świcie był niezapisaną kartką, oceanem budzących podniecenie możliwości, miał smak kawy zbożowej z mlekiem, przygody i dalekiej podróży. O świcie wyjeżdżałam na kolonie, a w latach nastoletnich o tej porze wymykałam się na spotkania z mieszkającym po sąsiedzku chłopakiem. Teraz świt kojarzył mi się już tylko z rozmazaną na chodniku krwią, ciałem wiszącego na drzewie człowieka, odcinającym się czernią od jaśniejącego nieba, i skacowanymi gębami o przekrwionych oczach.
Kańtoch snuje swoją opowieść, w której wyczuwalne jest natężenie metafizyczne. Ktoś żyje przeszłością i ożywia duchy, legendy przeciskają się do rzeczywistości, a senne koszmary próbują się urzeczywistnić. Niemal prosi się, aby Kańtoch wprowadziła na scenę dusze zmarłych (jak czyni to Mons Kallentoft czy Johan Theorin), a jednak autorka nie podejmuje tego kroku. Wciąż ma w swoim arsenale wiele narzędzi, dzięki którym nie musi bezpośrednio sięgać poza linię żywych. Autorka raczej penetruje tajemnice ludzkiego umysłu – jego zaburzeń, sposobu, w jaki pamiętamy oraz tego, jak oddzielamy rzeczywistości od fantazji. Przeszłość potrafi zakotwiczyć się w teraźniejszości i nie chce odejść. Mało tego: czasem to ona przejmuje kontrolę. Taki jest właśnie literacki świat Anny Kańtoch.
Wiadomo, że w kryminale muszą paść pewne zdania. Do obowiązkowego zbioru należą takie zaklęcia jak: Gdyby pani sobie coś przypomniała, proszę zadzwonić, Czy zwróciło pana uwagę cos niepokojącego? Kańtoch potrafi stanąć z boku, i przyjmując zasady hermetycznego gatunku, nieco z niego zadrwić. Lesińska pod koniec jednego z rozdziałów zauważa: „Miałam wrażenie, że przez cały dzień nic innego nie robię, tylko rozdaję wizytówki i powtarzam do znudzenia to jedno zdanie”, a czytelnik ma wrażenie, że Kańtoch właśnie puściła do niego oko.
Pisarka tworzy kryminały, które na tle polskich tytułów są zdecydowanie jakieś. Zapadają w pamięć, charakteryzują się atmosferą grozy i tajemniczości, zaś zakończenie pozostawia niedosyt. Kańtoch ucieka od iście Szekspirowskich rozwiązań, gdy nagle na scenę wpada tłum postaci i niemal wszyscy giną. Przeciwnie: zakończenie Lata utraconych jest niemal kameralne, jakby wyciszone na tle krwawej zbrodni. Czytelnik do końca nie ma pewności, kto jest winien. Rozwiązanie przez Krystynę Lesińską kryminalnej zagadki ma charakter propozycji: bohaterka upiera się, że było tak a nie inaczej. Bardzo podoba mi się takie rozwiązanie, gdy czytelnik sam musi podjąć decyzje (podobnie jak przełożeni Lesińskiej), czy policjantka właściwie zakończyła śledztwo. Nie ma tu momentu katharsis i choć w czytelniku pozostawia to uczucie niedosytu, to po zastanowieniu muszę napisać, że dzięki tej niejednoznaczności, bohaterka i autorka zyskują na wiarygodności. Wydawało się, że Wiosna zaginionych wyznaczyła pewien poziom, który trudno będzie pisarce przekroczyć. Nic z tych rzeczy: nie dość, że Lato utraconych jest znacznie lepsze od swej poprzedniczki, to jeszcze Anna Kańtoch pokazała, że ma w zanadrzu niejedną mroczną historię, którą opowie tak, jak tylko ona umie.
A. Kańtoch, Lato utraconych, Marginesy, Warszawa 2021.