Nowy Napis Co Tydzień #124 / Spotkanie. Notatki z Prowansji
Wprost z dworca wchodzi się w oślepiający upał. Biała uliczka i platany pod rozjarzonym błękitem nieba. Po lewej jakiś parkan, kilka sklejonych ze sobą domów-pudełek bez proporcji, po prawej pusty plac zarzucony wielkimi złomami kamieni. Trochę dalej cygańskie budy, kolorowa bielizna na sznurach, półnagie dzieci w za dużych podkoszulkach. Jeszcze dalej nabrzeże Rodanu. Rzeki nie widać, ale czuje się ją, jest obecna, ogromna, oddycha jak wielkie, uśpione zwierzę. Patetyczne pylony mostu, zniszczonego 15 sierpnia 1944 roku przez alianckie liberatory; dwa kamienne lwy z łapą na herbowej tarczy nad zielono-brązowymi wirami. Świadectwo jeszcze jednego z bezsensownych, bombowych nalotów, kiedy losy wojny były już przesądzone, a nie wygasła jeszcze żądza niszczenia.
To tutaj, 20 lutego rano, po całonocnej podróży wysiadł z pociągu Vincent van Gogh, zarośnięty, brudny, z włosami sklejonymi lepkim, zimnym potem po nieprzespanej nocy. Poprzedniego wieczoru, odprowadzony przez brata, wsiadł do pociągu na Dworcu Lyońskim w Paryżu, wierząc, że ucieka od obcości, jałowości i zimna.
Stacja kolejowa w Arles oddalona o kilometr od centrum miasta była bezładną zbieraniną składów, warsztatów, kolejowych pomieszczeń: pusta poczekalnia, telegraf, kasa biletowa. W głębi, na bocznym torze czekające na załadunek wagony towarowe – na wpół zatarte nazwy macierzystych stacji pod zaciekami wilgoci i rdzy. Wokół płaty brudnego śniegu i przenikający do szpiku kości zimny, północny wiatr – mistral – który przy bezchmurnym niebie przygina do ziemi drzewa, zrywa dachówki. Tej zimy był szczególnie dokuczliwy; nadlatywał z góry doliną Rodanu, uderzał bezlitośnie w zakole rzeki, gwizdał w szczelinach niedomkniętych bram, rozeschniętych okien. Zima 1888 roku ciągnęła się w nieskończoność – była długa i wilgotna. Słoneczna, świetlista latem Prowansja wiała chłodem piwnicy.
Krótka uliczka o nierównych chodnikowych płytach kończy się banalnym, komunikacyjnym rondem z XIX-wiecznym wiaduktem kolejowym w tle. Czysto, zielono, anonimowo. Wielkie platany po prawej plamią gęstym, fioletowym cieniem resztki starych bruków. Z dawnego placu Lamartine’a została tylko nazwa. Na jego obrzeżu stał Żółty Dom, znany z obrazu van Gogha, kilku pożółkłych fotografii i akwareli Paula Signaca z 1933 roku. Pisze o nim Vincent w jednym z listów do brata Theo.
Równocześnie ze szkicem „Rozgwieżdżonej nocy” przysyłam Ci szkic płótna w formacie 30 przedstawiający dom i otoczenie w siarczanym słońcu, pod czysto kobaltowym niebem. Mówię Ci, co za trudny motyw! Ale właśnie chcę go pokonać. To straszne, te żółte domy w słońcu i do tego ta niezrównana świeżość błękitu. Cały teren też jest żółty...
Tłum. Joanna Guze i Maciej Chełkowski
Na jednej z zachowanych fotografii przez otwarte na oścież drzwi widać wnętrze baru z ocynkowanym kontuarem, posypaną trocinami podłogę, fragment reklamowego plakatu – „Suze, aperitif à la gentiane”, i jakąś ciemną, odwróconą plecami postać w okrągłym kapeluszu. W prawym skrzydle domu, za 15 franków miesięcznie, Vincent wynajmował cztery pokoiki. Także i ten dom, wraz z sąsiednimi budynkami, uległ zniszczeniu. Ruiny uprzątnięto, plac oczyszczono, parcelą podzielili się spadkobiercy; nikt nigdy nie pomyślał, aby go odbudować w pierwotnym kształcie.
Kiedyś, w XII wieku, kończyła się tutaj dzielnica zwana quartier de la Cavalerie, biorąca nazwę od założonej w 1140 roku komandorii templariuszy; dzielnica extra muros, gwarna, ruchliwa, pełna rzemieślniczych warsztatów, domów publicznych, zajazdów i tawern. Żebracy i trędowaci, podejrzane interesy, tajemne spotkania na zapleczu spelunek kończące się nieraz pchnięciem noża. Swoje znaczenie utraciła już w XVII wieku, ale ostatecznej zagładzie uległa w pierwszej połowie XIX wieku, kiedy zakładano kolej żelazną. W tym właśnie czasie, nieco dalej, tory przecięły na pół największą nekropolię starożytnego świata – Aliskamp (elissi campi – pola elizejskie). Na zdewastowanej połowie wybudowano warsztaty kolejowe, oczyszczając wpierw teren z rzymskich grobowców. Z niektórych zrobiono ołtarzowe tumby w kościołach, inne przerobiono na wapno. XIX-wieczna wiara w postęp, twórcze zdolności ludzkiego rozumu, zachwyt nad możliwościami nauki i techniki, wreszcie pogarda dla minionego świata dokonały tu więcej zniszczeń niż najbardziej niszczycielskie wojny.
Dalej resztka murów i brama między dwoma przysadzistymi bastionami. Do miasta wchodzi się jak do zasiedlonego od pokoleń mieszkania, z odrobiną zażenowania, czując, że przekracza się niewidzialną granicę, próg czyjejś intymności. Przestrzeń miasta to niczym obrysowana kredą przestrzeń magiczna. Wstępuje się w nią jak gdyby na warunkach udzielonego czasowo przyzwolenia. Ważne jest pierwsze spotkanie – często przesądza ono o dalszych stosunkach.
Z czego wynika – zastanawiał się Julien Gracq, pisząc o Nantes w obszernym eseju La forme d’une ville – że pewne miasta, które nie są ani rozległe, ani szczególnie malownicze, raczej arystokratycznie skromne, bez dumnych pałaców i dekoracyjnych perspektyw, sprawiają wrażenie wielkich, podczas gdy inne, tak samo albo bardziej rozległe, lepiej położone, piękniejsze, wydają się beznadziejnie prowincjonalne, a ich mieszkańcy wyglądają jak wieśniacy, którzy przyjechali na jednodniowe zakupy?
Arles jest skupione na sobie samym, zdaje się mniej niż inne miasta uzależnione od swych ziemskich i rzecznych korzeni, robi wrażenie, jakby karmiło się jakimś niezależnym, czysto miejskim istnieniem, którego przeczucie budzi w zwiedzającym bardziej chęć zanurzenia się w nim niż zwiedzania, chęć przeżycia czegoś ważnego, potrzebę uczestniczenia w nieuchwytnej tajemnicy jego osobowości.
Na Południu każde miasto jest czymś więcej niż zwykłym skupiskiem domów – jest żywą, cielesną istotą: ma kościec, arterie i krwiobieg, ma wiązki nerwowych włókien. Zbudowane jest z żywej, ciepłej materii: domów, ogrodów, placów, lecz także pustych miejsc, słupów zagęszczonej przestrzeni po nieistniejących domach, ogrodach, placach, po nieistniejących drzewach, nieżyjących ludziach; z powietrza, które wchłonęło głosy, zapachy ludzi i zwierząt, klątwy i złorzeczenia; z ciszy wypełnionej po brzegi zamarłym gwarem. Rzeczywista i iluzoryczna architektura ze światła i cieni pełna jest niewidzialnych rzeczy, postaci, niewidocznych linii – strumieni sił: biegną równolegle bądź przecinają się, tworząc węzły, zapętlenia w pozornie pustych, nic nieznaczących punktach.
Takie miasto na ogół bardzo wolno i bardzo niechętnie odsłania swoje sekrety. Kiedy pozna się je bliżej, wyraźnie widać różne, nakładające się na siebie warstwy. Można całymi latami przebywać w jednej, nic nie wiedząc o innych. Można przechodzić z jednej do drugiej. Za każdym razem będzie to inne miasto. Dla tych, którzy potrafią z nim współżyć, jest przyjazne i otwarte, ba, nawet czułe, dla innych – obojętne lub wrogie; jest wyraźną osobowością i jak każda osobowość miewa kaprysy, dobre i złe dni. Potrafi się wdzięczyć, stroić miny, okazywać humory. Radosne bywa w wiosenne poranki: okna domów patrzą przyjaźnie, dźwięk dzwonów miesza się ze świergotem jerzyków, uliczny gwar – strzępy rozmów, okrzyki sprzedawców, nawoływania splatają się w muzyczne kadencje, z otwartych drzwi bulanżerii bije zapach świeżego pieczywa, a w szczerby między płoworudymi dachami wlewa się, jak z alchemicznej retorty, ultramaryna nieba. Ale bywa zasępione i chmurne, jakby od wczesnych, porannych godzin dźwigało cały smutny ciężar dnia; wszystkimi porami wsącza się sine, złe światło, z wpół otwartych bram, jak chory oddech śmierci, zionie grobowy zapach piwnic, nawet pęknięcia w kamieniu układają się w jakieś złowróżbne znaki.
Miasta Południa budzą się późno, ale do nocnych godzin żyją intensywnie, w nieustannym podnieceniu, w wiecznej gorączce. Prawdziwe życie toczy się na ulicy. Dom jest miejscem, gdzie ludzie rodzą się i umierają, gdzie płodzą dzieci, odprawiają sjesty, dzielą posiłki, chronią się przed deszczem i chłodem. Ale cała aktywność, od świtu do zachodu słońca, skierowana jest na zewnątrz; wszystko to, co naprawdę ważne, dzieje się w pełnym słońcu, na ulicy, wśród ludzi. W Arles małe placyki wokół fontann, cieniste bary, bodegi, tarasy kawiarń, nawet pojedyncze stoliki i krzesła ustawiane w zaułkach, w smugach rześkiego powiewu od rzeki – całe ukształtowanie miejskiej przestrzeni podporządkowane jest potrzebie spotkania, wspólnego przeżywania, dzielenia się, wymianie usług i myśli.
Ale uważny obserwator łatwo dostrzeże, iż cały ten zgiełk, barwny uliczny teatr kryje głębszy, podziemny nurt, że całe tutejsze życie, ze swymi zwyczajami, sposobami zachowań, rytuałami i językiem, tak trudne do przeniknięcia z zewnątrz i prawie całkowicie ześrodkowane na sobie, może rozwijać się tylko w enklawach, jak w siatce grot, i od rana do wieczora i od wieczora do ranka znajduje swój pokarm jedynie w sobie samym. I może właśnie to – ten jedyny w swoim rodzaju klimat, w jakim toczy się codzienna krzątanina, wytwór długiej i subtelnej destylacji, wspomaganej całą historią, geografią i filozofią – składa się na nieodparty powab, tajemną urodę miasta.
Kultura śródziemnomorska stworzyła dwa podstawowe typy miasta: jedno, budowane na dwóch głównych osiach: cardo i decumanus (nachylonych lekko w stosunku do stron świata, aby nie służyły za korytarze wiatrom), o regularnej, prostokątnej zabudowie, wykształcone z rzymskiego obozu wojskowego, jasne i racjonalne, pełne przestrzeni i światła, zaufania do liczb całkowitych i euklidesowej geometrii, projektowane od razu, od podstaw, za pomocą witruwiańskiego liniału i cyrkla, łatwe do zarządzania i obrony. Nazwijmy je typem castrum. Oglądane z wysoka, okiem satelitarnej kamery, wygląda jak szkielet egzotycznego ptaka odciśnięty w prehistorycznym mule.
Inne, bardziej biologiczne, nazwijmy je typem agora, rosnące wolno, bez założonego z góry planu, zwykle wokół miejsca publicznych zgromadzeń, niby słoje drewna wokół rdzenia, z plątaniną uliczek, placyków, pozornym bezładem zabudowy, z reguły bywają bardziej otwarte na wpływy z zewnątrz, mniej przychylne scentralizowanej władzy, z wcześnie rozwiniętymi instytucjami samorządowymi.
Często obydwa typy nakładają się na siebie, niemal całkowicie zacierając w historycznym rozwoju poprzedzający je urbanistyczny zamysł. Trudno dziś odnaleźć pierwotne centrum, miejsce narodzin. Można się jedynie domyślać, że mogła nim być jakaś cudowna grota, pulsujące źródło lub całkiem po prostu plac targowy na skrzyżowaniu szlaków lądowych albo miejsce przy brodzie w zakolu rzeki.
Arles jest typowym przykładem przenikania czy też nakładania się na siebie obydwu typów. Pierwsza osada portowa powstała w kolanie Rodanu, na wschodnim brzegu, tuż poniżej miejsca, w którym rzeka rozwidla się, tworząc dwa ramiona. Strabon podaje, że założona została przez Fokajczyków z Marsylii, ale prawdopodobnie istniała już przed grecką kolonizacją wybrzeży Morza Śródziemnego, gdyż nazwa Arelate pochodzi z języka celtyckiego i oznacza miasto na grzęzawisku. Wcześniej Arles nosiło nazwę Theline (Arelatum illic civitas attollitur Theline vocata sub priore saeculo Graio incolente). Theline oznacza sutek, skąd bierze się epitet mammilaria w najstarszych tekstach epigraficznych. Podczas oblężenia Marsylii, opanowanej przez Pompejusza w 49 roku, w arlezjańskiej stoczni w Trinquetaille na prawym brzegu Wielkiego Rodanu Cezar zbudował dwanaście okrętów, które posłużyły do blokady Lacydonu (dzisiejsza marsylska dzielnica Starego Portu). Aby odwdzięczyć się za udzieloną pomoc, założył kolonię, której organizację powierzył jednemu ze swoich zaufanych dowódców Tyberiuszowi Klaudiuszowi Nero. Osiedliła się w niej liczna grupa cywilnych kolonów oraz weterani szóstego Legionu, zwanego „Ferrata”. Kolonia przyjęła nazwę Colonia Julia Paterna Arelatanesium Sextanorum i była jednym z sześciu wojskowych ośrodków osadniczych założonych przez Juliusza Cezara w latach 46–45 przed naszą erą. Miasto rozwijało się szybko. Już za Augusta uzyskało pełnię praw miejskich: ustanowiło swych duumviri, edylów, kwestorów, swoich flamines, swego pontifeksa oraz kolegium seviri augustales. Jako miasto handlowe i ważny ośrodek przemysłu powołało do życia liczne korporacje rzemieślnicze: cech robotników stoczni okrętowych (fabri navales), krawców i handlarzy odzieżą (centonarii), cieśli (fagni tignarii), marynarzy (utricularii, navicularii marini), różniący się od korporacji marynarzy rzecznych (nautae), żeglujących po Rodanie. Demokratyczne wybory mistrzów cechowych, urzędników miejskich i sewirów wytworzyły organizm o mocnych więziach obywatelskiej wspólnoty, której ślady można odnaleźć dzisiaj choćby w pielęgnowanych od stuleci tradycjach stowarzyszeń rzemieślniczych i konfraterni zawodowych.
Każdy, kto uczestniczył w uroczystościach majowego święta Confrérie des Gardians de Saint George (l’Antico Counfrarié di Gardian de Sant-Jorge – Konfraterni Strażników Toros Świętego Jerzego), działającej nieprzerwanie od 1512 roku, wie, jak wielką rolę odgrywa ona w życiu miasta i całej społeczności oraz jakim prestiżem cieszą się jej członkowie. 400 lat pokoju i bogactwa wyniosło Arles do rangi jednej ze stolic cesarskiego imperium; rzymski okres świetności pozostawił monumentalne budowle, które rozsadzają skalę prowincjonalnego dziś miasta: ogromny amfiteatr na 25 tysięcy widzów, hipodrom odkryty i częściowo odsłonięty w 1995 roku podczas budowy muzeum antyku, teatr o potrójnym rzędzie arkad na 16 tysięcy widzów, z którego zachowało się tylko boczne wejście, trzy arkady, dwie korynckie kolumny (zwane Dwiema Wdowami), proscenium i pierwsze rzędy siedzisk. Dewastacja teatru była dziełem biskupa Arles, św. Hilarego, który w 446 roku odarł go z marmurów, kazał rozbić i zakopać dziesiątki rzeźb. Podjęte w XVII wieku i prowadzone do dzisiaj prace archeologiczne odsłaniały kolejno: sławną Wenus z Arles, ofiarowaną w 1651 roku Ludwikowi XIV, figurę Augusta, piękną, marmurową głowę, nazwaną „Kobietą o uszkodzonym nosie”, płaskorzeźbę „Męczeństwo Marsjasza”, figurę Sylena i wiele, wiele innych.
15 maja 2007 roku nurkowie z departamentu archeologii podmorskiej z Marsylii, operujący z pokładu statku Nocibé II przycumowanego do nabrzeża dawnego arlezjańskiego portu Trinquetaille, wyłowili z mułów Rodanu marmurowe popiersie Juliusza Cezara datowane na 46 rok przed naszą erą. Poza przedstawieniami na srebrnych denarach Marcusa Mettiusa, wybitych w 44 roku, jest to jedyny portret Cezara wykonany za życia. Ukazuje starszego, ale pełnego jeszcze energii człowieka na dwa lata przed śmiercią (miał wtedy 56 lat), o pooranej zmarszczkami twarzy, z początkami łysiny i zapadniętych ze zmęczenia oczach.
Dlaczego wrzucono popiersie do rzeki? Niektórzy historycy sądzą, że po zabójstwie Cezara w idy marcowe 44 roku mieszkańcy Arles, przestraszeni i niepewni zamiarów przyszłej władzy, woleli pozbyć się krępujących obiektów kultu oddawanemu boskiemu założycielowi miasta.
Z rzymskiego forum pozostały dwie granitowe kolumny wmurowane w fasadę hotelu Nord Pinus, kilka fragmentów fasady term, rozległe podziemia, wreszcie fragmenty akweduktu, który doprowadzał do miasta wodę ze źródeł w Alpilles, z ujęć gdzieś w okolicach Saint-Remy.
W pierwszych wiekach naszej ery Arles było stolicą królestwa Prowansji i, obok Rzymu, jednym z najważniejszych miast zachodniego Cesarstwa. Konstytucja cesarza Teodozjusza nazywa je matką Galii (mater omnium Galliarum). O trwałości przekazu językowego może świadczyć, że do dzisiaj lewy, wschodni brzeg Rodanu nazywa się côte Royaume, prawy, zachodni – côte l’Empire.
Dla przybysza dzisiejsze Arles nie jest miastem trudnym. Nie sposób się w nim zgubić. Ledwie wyczuwalne kąty nachylenia ulic, jakby samoistnie ukształtowane łożyska spływów kierują nasze kroki ku naturalnym centrom grawitacji. Tworzą je dwa położone blisko siebie, jakby połączone niewidzialną osią place. Jeden to niewielki, prostokątny, pstry i rozkrzyczany plac du Forum (dawny plac des Hommes), w dzień ludny, pełen koloru, ruchu, gwałtownych gestów, podnieconych głosów, tańczących słonecznych plam i przesianych przez gałęzie platanów fioletowych cieni. Noc oświetlony światłem kolorowych lampionów, jest jak scena jarmarcznego teatru; z otwartych na oścież okien dobiega brzęk sztućców, stukot szklanek, głosy małżeńskich kłótni, wylewają się dźwięki muzyki, snują zapachy czosnku z Lautrec i smażonej oliwy. W głębi świeci żółta fasada Café de Nuit, a nad nią, na granatowym niebie, jak na obrazie van Gogha, wielkie, płonące gwiazdy. Po lewej pokryty zieloną patyną pomnik Fryderyka Mistrala w szerokoskrzydłym kapeluszu z Camarque, z przerzuconym przez ramię płaszczem.
Zabudowa placu odwzorowuje zarys rzymskiego forum, którego znakomicie zachowane, podziemne fragmenty portyku kryją się dzisiaj pod kamiennymi płytami nawierzchni. Można je oglądać, schodząc jak do lochu, z kruchty pobliskiego kościoła.
Drugi, o wiele rozleglejszy i późniejszy o kilka wieków plac Republiki, zwany kiedyś placem Królewskim, jeszcze dawniej placem Targowym – to miejsce publicznych zgromadzeń i religijnych obrzędów. Na środku niczym ogromny gnomon wznosi się kamienny rzymski obelisk. Kiedyś stał prawdopodobnie na podmurowaniu jako spina rozdzielająca tory rydwanów w cyrku lub hipodromie. Wydobyto go z mułów Rodanu i w 1676 roku ustawiono pośrodku placu na chwałę Ludwika XIV.
To tutaj we wczesnym średniowieczu odprawiano sądy; tu podczas epidemii dżumy, „czarnej śmierci”, która pustoszyła Prowansję w latach 1347–1352, przez romański portal kościoła świętego Trofima wyruszały przebłagalne procesje i pochody biczowników; tu 2 grudnia 1400 roku Ludwik II Andegaweński poślubiwszy Jolantę, córkę króla Aragonii, ścierał się z kwiatem prowansalskiego rycerstwa w konnym turnieju, tu wreszcie w czasie Wielkiej Rewolucji pod ostrzem gilotyny spadały utrefione w przeddzień egzekucji arystokratyczne głowy.
Dzisiaj przed XVII-wiecznym gmachem merostwa odbywają się ludowe festyny, polityczne manifestacje, przedwyborcze wiece, zawiązują się pierwszomajowe pochody. Wyruszają spod dawnego kościoła Sainte-Anne przy akompaniamencie prowansalskich piszczałek (galoubets) i bębnów oraz rewolucyjnych pieśni z czasów wojny domowej w Hiszpanii, przemierzają wąziutkie uliczki miasta, obrzucane kwiatami i okrzykiwane z balkonów, aby wreszcie rozwiązać się pod wiekowymi platanami na Aliskamp, gdzie na biesiadnych stołach na manifestantów czekają dania miejscowej kuchni i rzędy butelek czerwonego oraz różowego wina.
Arles ma serce po lewej stronie. Po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii, upadku Barcelony w styczniu 1939 roku i krwawych represjach wojsk generała Franco znaczna część bojowników – przede wszystkim z Katalonii – schroniła się w miastach Prowansji. Któregoś roku, w pierwszomajowym pochodzie – jak zawsze bardziej towarzyskim happeningu niż manifestacji politycznej – zobaczyłem dwóch mężczyzn w moim wieku z czarną chorągwią. Spotykałem ich podczas wielkanocnej fiesty na gitarowych koncertach w La Cueva. Szli w grupie mówiącej po katalońsku. Kiedy zbliżyłem się, obydwaj unieśli ręce:
– Hola, Adam, com estàs?
Idąc z nimi, rozmawiając, dowiedziałem się, iż z licznej w powojennych latach w Arles grupy katalońskich anarchistów zostało tylko dwóch.
Byli ostatnimi. Ich trzeci towarzysz, świadek i uczestnik historii, towarzysz Bonawentury Duruttiego na froncie Aragonii i przyjaciel Diego Camacho, zmarł przed rokiem. Francuskie prawo jest jednoznaczne. Aby być legalnie zarejestrowane, stowarzyszenie musi liczyć przynajmniej trzech członków.
– Znam Diego Camacho – powiedziałem – poznaliśmy się w Tuluzie. Niedawno byłem jego gościem w Barcelonie. W rocznicę śmierci Duruttiego razem składaliśmy kwiaty na jego sprofanowanym przez faszystów, pustym grobie.
– Camarade. Ta znajomość przynosi panu zaszczyt.
Następnego dnia na tarasie kawiarni Malarte podpisałem odpowiednie oświadczenie i stałem się członkiem arlezjańskiej sekcji l’Amicale des Anciens de Fédération Anarchiste de Catalunya.
Plac Republiki jest salonem miasta. W dni Wielkiego Tygodnia, poprzedzające największe arlezjańskie święto – wielkanocną korridę, na placu kręcą się kolorowe koła karuzeli i defilują orkiestry.
*
Kiedy przed piętnastoma laty kolejny raz przyjechałem do Arles, była późna jesień. Milkły już cykady, w przezroczystym jak płynne szkło powietrzu, na puste stoliki kawiarń przy bulwarze des Lices opadały, wirując, żółte liście platanów, rankiem snuły się nisko lekkie, przejrzyste mgiełki; miasto bez turystów odzyskiwało własną postać i głos. Któregoś dnia wieczorem w lokalnej telewizji, po prognozie pogody, nadano program z okazji obchodów studwudziestoletniej rocznicy urodzin najstarszej mieszkanki Arles – Jeanne Calment. Jubilatka, w arlezjańskim stroju: brokatach, koronkach i tradycyjnym przybraniu głowy, przyjmowała na inwalidzkim wózku życzenia od przepasanego trójkolorową szarfą mera Arles, pana Michela Vauzelle, oraz członków Rady Miasta. Ożywiona, z kieliszkiem szampana w dłoni i rumieńcami na upudrowanych policzkach opowiadała o czasach dzieciństwa: o nastrojach powszechnego upokorzenia i smutku po klęsce pod Sedanem, leniwym życiu miasta, cenach oliwy i wina, o kolonialnym sklepie matki, pełnym dziwnych towarów i zapomnianych dzisiaj zapachów, gdzie jako 13-letnia, ale już dojrzała, zapowiadająca się na prawdziwą piękność dziewczyna, skulona w kącie za ladą z lękiem patrzyła na rudowłosego, cuchnącego terpentyną i alkoholem malarza w niebieskiej bluzie i koszuli bez kołnierzyka, który kupował klej, makowy olej, biel cynkową do gruntowania płótna i butelkę absyntu. Widywała go na ulicy ze sztalugą na plecach, mówiącego głośno do siebie i machającego jak wiatrak rękami.
– Uważaj, Jeanette – mówiła matka – to cudzoziemiec i niebezpieczny wariat.
Następnego dnia, robiąc zakupy w pobliskim sklepie przy rue Jouvène, zobaczyłem Jeanne Calment na wózku prowadzonym przez przyjaciółkę i pielęgniarkę; z przewieszonej przez oparcie torby sterczała bagietka, opakowana w celofan sałata i szyjki dwóch butelek Côtes du Rhône Villages. Ukłoniłem się. Jeanne Calment przyjrzała mi się z uwagą i zapytała:
– On se connaît, jeune homme?(Czy my się znamy, młodzieńcze?).
– Je vous ai vue hier soir à la télé. Vous étiez superbe! Bonne anniversaire, madame. (Widziałem panią wczoraj w telewizji. Była pani wspaniała. Życzę wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy urodzin).
– Oh, bon. Vous êtes gentil. Venez me voir l’année prochaine. J’invite toute la ville. (O, pan jest uprzejmy. Proszę mnie odwiedzić w przyszłym roku. Zapraszam całe miasto).
*
Nie spotkałem już Jeanne Calment i nigdy nie dowiem się, jaki smak miał zielony absynt sączony w sobotnie popołudnie na tarasie Café de Nuit, ile kosztowała bagietka à l’ancienne i co na ulicy wykrzykiwał, machając rękami, niechlujnie ubrany, rudowłosy malarz. Nie dane mi będzie wejrzeć, choćby na chwilę, w ich teraźniejszość. Na zawsze zatrzasnęły się przede mną drzwi, przez które chciałem, jak złodziej, wślizgnąć się ukradkiem do nie swojego świata.
„Czym jest historia? Echem przeszłości odbitym przez przyszłość. Odblaskiem przyszłości rzuconym w przeszłość?” – pytał Victor Hugo.
W Arles na każdym kroku przeszłość i teraźniejszość stykają się ze sobą, przewijają jak wstęga Möbiusa, ukazując raz jedną, raz drugą stronę. Bo czyż przeszłość nie jest tylko niekończącym się ciągiem splecionych ze sobą teraźniejszości? Zresztą czymże jest ta przeszłość? Gdzie są jej iluzoryczne granice? „Przeszłość – pisał Wiesław Myśliwski w Traktacie o łuskaniu fasoli – jest czymś w rodzaju bliżej nieokreślonej tęsknoty, tylko za czym? Czy nie za tym, czego nigdy nie było, a co jednak minęło?”
Za kilka dni w opustoszałe, późnojesienne miasto znów uderzy mistral. W kominkach zapłonie owocowe drewno, pachnący dym snuć się będzie nisko wokół zamarłych fontann. W krętych uliczkach, w zaułkach La Roquette – dawnej dzielnicy rybaków na Rodanie – zapalą się latarnie. W plamach światła na murach zielone jaszczurki zapolują na ostatnie, jesienne owady, a na placu Patras, gnane zimnym podmuchem, zawirują suche liście platanów i strzępy gazet.
Ulicą Gambetta w stronę mostu na Rodanie przetoczy się, dzwoniąc, elektryczna lokomotywa, ciągnąca za sobą sznur pustych wagoników jak zabawki z wesołego miasteczka. Od strony Trinquetaille, stłumiony przez wieczorną mgłę, dobiegnie głos trąbki. Po obu stronach Wielkiego Rodanu rozjarzą się okna, a na granatowym niebie znowu zapłoną te same, obojętne gwiazdy.
Rozdział Spotkanie jest fragmentem książki Notatki z Prowansji, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Austeria.