28.10.2021

Nowy Napis Co Tydzień #124 / Życie z umarłymi

Zmarli stawiają arcytrudne pytania żyjącym. Naukowcy z Uniwersytetu w Brnie utrzymywali w stanie „pozornego życia” kobietę w zaawansowanej ciąży. Pomimo formalnej śmierci jej ciało podłączone było do specjalistycznej aparatury, co pozwoliło dalej rozwijać się dziecku w łonie matki. Lekarze poruszali też nogami „ciężarnego ciała”, aby imitować ruch chodzenia i w ten sposób stymulować czynności życiowe. Poród – przez cesarskie cięcie – nastąpił 15 sierpnia 2019 roku i na świat przyszła dziewczynka. Jej matka faktycznie nie żyła już od stu siedemnastu dni. Jaką datę jednak wpisać w akcie zgonu? Jeśli tę formalną, to oznaczałoby, że dziecko urodziło się cztery miesiące po śmierci matki – rzecz z gruntu sprzeczna. I kim była w ciągu tych stu siedemnastu dni matka? Żywym trupem? Pogrążoną w głębokim śnie? Ciężarnym ciałem? Pytania dotykają do żywego, czyli tylko tak, jak potrafią uczynić to zmarli. W istocie niemal te same pytania zadają wszyscy zmarli, którzy patrzą na nas ze stanowisk archeologicznych i zdjęć w książkach. Ot, choćby przykład ciał kilku marynarzy z nieszczęsnej wyprawy Johna Franklina zmierzającej do odkrycia Przejścia Północno-Zachodniego pogrzebanych w wiecznej zmarzlinie. Wykopanie nawet płytkiego grobu w arktycznych warunkach zajmuje kilkadziesiąt godzin i pochłania mnóstwo cennej energii żywego ciała. To tylko jeden z niezliczonej ilości przykładów pokazujący, że przez wieki żywi dokładali różnych starań, aby zaopiekować się ludzkim ciałem. „Lodowe mumie” marynarzy z „Erebusa” i „Terroru”, bogato wyposażone groby barbarzyńskich królów czy choćby współczesne mumie Lenina i Mao Zedonga – zmarli przykuwają naszą uwagę. Zdają się posiadać wiedzę o tym, co pozostający po tej stronie ledwo przeczuwają. O rozlicznych konfrontacjach z martwym ciałem (pochować? zjeść? wyrzucić? zniszczyć? zachować? użyć?) – pisze Przemysław Urbańczyk.

Z naszymi umarłymi, ale dokąd?

Najlepsze pióro wśród archeologów i najlepszy archeolog wśród piszących historyków – chyba tak powinna wyglądać wręczana wizytówka przez Przemysława Urbańczyka. Archeolodzy na ogół zżymają się na piszących historyków, że nazbyt uogólniają przedstawiane zagadnienia i nie potrafią skupić się na konkrecie, który czasem może mieć kolosalne znaczenie. Natomiast piszący historycy mają pretensje do archeologów, że nie potrafią zbudować szerszych, bardziej spójnych wizji wywiedzionych ze znalezisk archeologicznych oraz że radość płynąca z odkryć nie przekłada się na porywający język narracji. Przemysław Urbańczyk śmiało godzi zwaśnione strony. Jest autorem, który „grzebie” zarówno w ziemi, jak i w innych źródłach, a przy tym nie boi się stawiać pytań. To głównie dzięki niemu wiemy, że nazbyt ulegamy mitologizacji początków państwa Piastów. Nie było plemienia Polan, tak zwany „chrzest” Mieszka w 966 roku stawia więcej znaków zapytania, niż daje twierdzących odpowiedzi, a pierwszy książę piastowski zdecydowanie zasłużył na przydomek „Tajemniczy” – tymi ustaleniami Urbańczyk przebił się do świadomości szerszego grona czytelników. I zrobił to w świetny sposób: zdolność budowania narracji idzie w parze z naukowym aparatem. Okazuje się, że można pisać książki naukowe, które będą przez większość czytelników zrozumiane. Nie inaczej jest w Trudnej historii zwłok.

Napisać, że lektura tej książki jest przygodą, to zgoła nic nie napisać. Liczba emocji towarzyszących lekturze – zaciekawienie, odraza, oburzenie, metafizyczne zamyślenie – zdecydowanie mogłaby obdzielić kilka tytułów. Nie tylko dlatego Urbańczyk zdecydował się podzielić Trudną historię zwłok na dwie części. Recenzowany tom pierwszy dotyczy zasadniczo sposobów grzebania swoich zmarłych, drugi ma przedstawić po-pogrzebową historię martwych ciał wyrażoną w relikwiach i eksponatach muzealnych. Urbańczyk unika w stosunku do swojej książki słowa „podręcznik”, raczej mówi o „przekomponowaniu oczywistości – przeporządkowaniu faktów”. To zapewne pokora wobec tematu zdecydowała na takie podejście. Więcej tu prób zrozumienia postępowania naszych przodków, porównywania przeróżnych zachowań funeralnych w odległych od siebie kulturach, niż pisania z intencją wzbudzania sensacji. Choć autor nie stroni do własnych poglądów (proszę zwrócić uwagę na apel, jakim kończy swoja książkę), koniec końców to czytelnik sam musi stanąć wobec zmarłego:

W miarę rozwoju naszej wiedzy coraz trudniej chyba zidentyfikować ten krytyczny moment, który jednoznacznie oddzieliłby życie od śmierci. Na razie więc postęp nauki paradoksalnie zmniejsza pewność zgonu, poszerzając sferę stanu pośredniego (swoistej tanatozy), w której ciało może nie jest już człowiekiem, ale nie jest jeszcze zwłokami; nie jest już osobą, ale nie jest jeszcze rzeczą; nie jest już podmiotem, ale jeszcze nie jest przedmiotem. Powierzanie decyzji specjalistom, a więc przyznanie ocenie diagnostycznej pierwszeństwa przed decyzją społeczną, tylko pogłębiło problem.

Groby jako odpowiedź

Umarli są w nieustannym dialogu z żywymi. Ich zagadkowa, bo niejednoznaczna, obecność daje się wyraźnie zaobserwować sto tysięcy lat temu. To wtedy, jak dowodzą znaleziska archeologiczne, z niewiadomych przyczyn pierwsi ludzie zaczęli troszczyć się o ciała swoich zmarłych. Budowanie jakiejś formy „domu zmarłego” stawia szereg problemów interpretacyjnych. Czy pogrzebano ich z obawy (przed na przykład pośmiertnym powrotem do żywych lub chorobą), a może z jakiejś formy miłości (ochrona ciała przed padlinożercami)? Więcej było w tych działaniach wstrętu czy solidarności, nadziei czy strachu? Pytania można mnożyć, ważne jest jednak zaobserwowanie, że celowe grzebanie swoich zmarłych wskazuje na myślenie abstrakcyjne. Wkładanie do grobów rzeczy codziennego użytku, drogocennych przedmiotów czy zwierząt, a nawet innych ludzi, zakłada jakieś postrzeganie stanu po-śmierci. Nie jest jasne, czy stan ten postrzegany był jako kontynuacja dotychczasowego życia, czy jako coś diametralnie innego. Podobne pytania nasuwają się na temat postrzegania natury ludzkiej – jedynie wymiar fizyczny, czy dualistyczny? Jedyną odpowiedzią pozostają groby… Przemysław Urbańczyk postuluje nawet, aby od momentu datowanego sto tysięcy lat temu zacząć nazywać człowieka homo sapiens sepultor. Jest w tym coś zastanawiającego, że groby na ogół znajdowały się w niedalekiej odległości od ludzkich siedzib lub wręcz miały pośród żywych zagwarantowane miejsce (na przykład cmentarze w obrębie murów miasta). Wydaje się, że ludzie wciąż potrzebują zmarłych, zupełnie jakby bez nich nie mogli żyć.

Nieboszczyk przestaje być partnerem tej komunikacji, stając się przedmiotem zainteresowania; już nie widzi, ale wciąż jest widziany; nie porusza się, ale jest poruszany; nie ma węchu, ale wydziela specyficzną woń nasilającą się w miarę upływu czasu; nie mówi, ale jest omawiany; nie zwraca uwagi na hałas, ale jego obecność narzuca ściszenie głosu albo nawet milczenie; nie myśli, ale prowokuje żywych do myślenia; jest aktorem może biernym, ale kluczowym dla rozwoju sytuacji. Na swój pasywny sposób koncentruje więc uwagę otoczenia; zmusza swoich bliskich do zmiany rytmu codziennych działań, zatrzymuje czas społeczny, tworząc strefę przejściową pomiędzy utraconą przeszłością, zakłóconą teraźniejszością i niepewną przyszłością.

Przyszłość widziana przez pryzmat grobu

Swoisty cmentarny spacer razem z Przemysławem Urbańczykiem jest tyleż patrzeniem w przeszłość, co również pytaniami o to, co przed nami. Zmienił się sposób umierania, zmienił się również sposób grzebania zmarłych – a wszystko to na przestrzeni kilkudziesięciu lat! Czy homo sapiens sepultor przestał być właśnie sepultor? A może człowiek współczesny może już iść przed siebie wreszcie samodzielnie, bez wątpliwego patronatu swoich zmarłych? Odpowiedzi nie są wcale takie oczywiste. Urbańczyk przedstawia szereg nowego rodzaju pochówków, które niejako podważają podtytuł książki. Umieranie współcześnie stało się „sterylne” – powinno nie zajmować czasu, nie absorbować żywych. Zamiast drukowania nekrologów i wywieszania klepsydr na klatkach schodowych czy tablicach ogłoszeń współczesność woli e-nekrologi, które wymagają jedynie „dania lajka” czy „polubienia”. Nie wystawiamy już zwłok, nie patrzymy na zmarłych i nie dotykamy w pożegnaniu ich ciał. Ciałem zmarłego zajmują się wyspecjalizowane firmy, które pogrążonym w bólu żałobnikom oddają ich zmarłego jako „produkt” – przygotowany i gotowy do pochowania. Sam pogrzeb staje się też coraz bardziej sterylny pod względem emocjonalnym: zanika umiejętność składania kondolencji, często żałobnicy nie wiedzą, jak się zachować. Mowy pogrzebowe zwracają się do zmarłego, jakby wciąż żył, co też oznacza niezrozumienie (lub zaklinanie) śmierci. Zdaje się, że choć śmierć jest wszechobecna – w kulturze, w codziennych newsach informacyjnych – to mimo wszystko panuje nekrofobia. Odsuwamy się od zmarłych. Przyczyny zwiększania dystansu są różne. Przede wszystkim odgrywa tu rolę myślenie o swoim pogrzebie, zajmowanie się swoja śmiercią, podczas gdy cudza już nie dotyka do żywego. Śmierć i pogrzeb często są zaplanowane, podyktowane, a nawet opłacone, jeszcze za życia. Nowe umieranie (jeśli można tak zasugerować) staje się sprawą prywatną i raczej wstydliwą. Umiera się z dala od oczu innych. Odchodzi już znaczenie „dobrej śmierci”, w której również się towarzyszyło poprzez głośne czytanie wybranych fragmentów świętych tekstów czy odmawianie modlitwy. Ta obecność żywych wokół umierającego była czymś na wzór dopingowania zawodnika, ale również stawała się nauką, drogowskazem, pokazaniem, „jak to się robi” przez zmarłego. Współcześnie zamiast dobrej śmierci raczej życzymy sobie przede wszystkim „ładnej śmierci”. Śmierć stała się dzisiaj, jak pisze Urbańczyk, „niemal nierealna, bo niewidoczna, a kontakt z jej materialnym świadectwem zredukowano do absolutnie niezbędnego minimum”. Niewidoczna śmierć pociąga za sobą „niewidzialność” ciała zmarłego. Kremacja – tak dyskutowana jeszcze kilkadziesiąt lat temu – staje się coraz bardziej popularna. Trudno pozostać głuchym na idące za nią argumenty praktyczne, ekonomiczne i ekologiczne. Potrzeba stale powiększających się cmentarzy, zwłaszcza w dużych miastach, stawia pytania o bardziej oszczędne gospodarowanie przestrzenią. Jednym z rozwiązań staje się chowanie zwłok pionowo. Jeszcze innym jest rozproszenie ludzkich prochów, czy to w formie pogrzebu wodnego, czy nawet pochówku kosmicznego (umieszczenie skremowanych szczątków w przestrzeni kosmicznej). Popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju pochówki ekologiczne, jak na przykład umieszczenie prochów w korzeniach drzew. Do głosu dochodzą też zwolennicy utylizacji zwłok, którzy uważają, że prawdziwym grobem jest pamięć bliskich, a skremowane ciało zmarłego może jeszcze posłużyć czy to do produkcji bloczków budowalnych, czy użyźnianiu gleby.

Czy nowe metody pochówku (gdzie samo pojęcie „grobu” i „ciała” staje się już dyskusyjne) utrwalą się na tyle, aby zerwać z tradycją mającą sto tysięcy lat? Przemysław Urbańczyk starannie rozważa odpowiedź: z jednej strony w pełni akceptuje argumenty ekologiczne, a z drugiej strony, jako archeolog, nawołuje: dajcie się pogrzebać z jakąś rzeczą, zostawcie jakiś ślad! Trudna historia zwłok to nie tyle pasjonujący spacer cmentarna aleją, ile cały bagaż niewesołych, ale żywotnych pytań o nas samych.

 

P. Urbańczyk, Trudna historia zwłok. T. 1: Wrócisz do ziemi, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2020.

okładka książki

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Życie z umarłymi, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 124

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...