Nowy Napis Co Tydzień #126 / Czternaście kobiet. Głosy działaczek „Solidarności”
Czternaście kobiet. Czterdzieści lat temu wszystkie były pełne zapału i marzeń. I młode – dwudziestokilkuletnie, niektóre nieco starsze. Wszystkie się zaangażowały: w SKS, NZS, „Solidarność”, a w 2015 roku spróbowały nam o tym opowiedzieć. O dwóch z nich opowiedzieli inni, bo niestety nie doczekały chwili, gdy ktoś zainteresował się ich wyborami i przeżyciami sprzed lat. Pozostałe opowiedziały o sobie same: z prostotą i szczerością, często z humorem, przeplatając rzeczy straszne czy dramatyczne zabawnymi anegdotami. Wszystkie działały w strukturach małopolskich, a w niezależną działalność rzuciły się bez wahania i z wielkim zapałem. Gdy opowiadały o tamtych chwilach sprzed czterdziestu lat, wszystkim tak samo błyszczały oczy. Ale na tym w zasadzie podobieństwa się kończyły. Kiedy zaczynałyśmy z Bereniką Rewicką pracę nad książką Kobiety małopolskiej Solidarności, wydawało się nam, że tych podobieństw będzie dużo więcej. Choćby niepodległościowe tradycje rodzinne albo wychowanie odebrane w dzieciństwie.
Jednak rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana. Najpierw przekonałyśmy się, że nasze bohaterki pochodzą z różnych miejsc na mapie Polski, a nawet Europy. Najwięcej z nich jest oczywiście z Krakowa oraz różnych małopolskich miast i miasteczek. Ale okazało się, że są wśród nich także panie, które młodość spędziły w Gdańsku, Cieszynie czy nawet w ówczesnej Niemieckiej Republice Demokratycznej.
Moja rodzina pochodzi z Poznańskiego, to znaczy z terenów, które przed wojną należały do Rzeszy. Rodzice dopiero po wojnie sprowadzili się do Gdańska i ja się tam urodziłam
Przytoczone w tekście cytaty są fragmentami książki Magdaleny Maliszewskiej i Bereniki Rewickiej „Kobiety małopolskiej Solidarności”, wydanej w 2015 roku nakładem Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Represjonowanych w Specjalnych Obozach Wojskowych w latach 1982–1983 przy wsparciu finansowym Województwa Małopolskiego oraz NSZZ „Solidarność” Region Małopolski. [1]
– opowiadała nam Ewa Andrzejewska, członek Komitetu Założycielskiego „Solidarności” w Wojewódzkim Biurze Projektów w Nowym Sączu, a w stanie wojennym autorka i drukarz ulotek, plakatów oraz kolporterka wydawnictw niezależnych. Do Małopolski trafiła trochę przez przypadek.
Rodziny mojej mamy i taty miały podobne dzieje, typowe historie z terenów Rzeszy… łącznie z wujkiem w Wehrmachcie i dziadkiem, który zginął w Oranienburgu od razu na początku wojny, bo był działaczem Związku Polaków w Niemczech.
Pochodząca z polsko-słoweńskiej rodziny, urodzona w Wilnie Maria Grčar przez całe życie kultywuje pamięć o swoim ojcu, żołnierzu 1920 roku, który wybrał polskość, kiedy wszyscy jego bliscy zdecydowali się na powrót do Słowenii po rozpadzie monarchii austro-węgierskiej.
W okresie międzywojennym [ojciec] służył w KOP-ie, tuż przed wojną był na Zaolziu, a w czasie II wojny został komendantem Obwodu Tarnowskiego AK. Potem znalazł się w Oświęcimiu, gdzie zginął. […] Mieszkałam w Cieszynie do matury. Dopiero później wyjechałam na studia, najpierw do Poznania, ale skończyłam je w Krakowie.
Dziwnie się zapętliły koleje losu jej rodziny, bo już w wolnej Polsce dzieci pani Marii przypomniały sobie o kraju przodków, odnalazły w Słowenii krewnych dziadka i przeniosły się tam na stałe.
Jeszcze bardziej niezwykłe są losy Fryderyki Łazarów, absolwentki Studium An der Hochschule für Grafik Und Buchkunst (Akademii Sztuk Pięknych) w Lipsku, dyplomowanej graficzki, która swój talent plastyczny wykorzystała potem, projektując grafiki i plakaty dla podziemia. Urodziła się w 1941 roku w Kaaden w niemieckich Sudetach, na terenie obecnych Czech, w rodzinie podoficera Wehrmachtu, członka NSDAP i S.A.
Jakby [ojciec] wiedział, że mieszkam w Polsce, to chyba przekręciłby się w grobie – przyznała szczerze Fryderyka. – W 1945 roku musieliśmy uciekać z Czech. Uciekliśmy do Erfurtu, bo tam mieszkał wujek z żoną. Gdy umarł w 1958 roku, znalazłam adres jego przyrodniej siostry w Polsce. Napisałam do niej, że bardzo bym chciała przyjechać do Krakowa. Ona mi przysłała zaproszenie. W 1962 roku pierwszy raz przyjechałam i zamieszkałam u niej na Dębnikach.
Na stałe przeniosła się dopiero w 1970 roku po wyjściu za mąż za Polaka, Macieja Łazarowa. I w Krakowie Fryderyka, która do dzisiaj ma jedynie niemieckie obywatelstwo, została – jak sama o sobie lubi mówić – „nielegalną patriotką”.
Wychowanie, jakie odebrały w rodzinnych domach, też nie zawsze było tak patriotyczne i antykomunistyczne, jakby się mogło wydawać, po prześledzeniu ich późniejszych losów. Owszem, większość z naszych rozmówczyń opowiadała o znaczeniu patriotycznej atmosfery w rodzinie, a nawet ją podkreślała:
Jeden z dziadków mamy walczył w powstaniu styczniowym i potem był prześladowany. Ojciec mamy brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. A jeśli chodzi o mojego ojca, który skończył studia historyczne tuż przed wojną, w czasie okupacji organizował konspiracyjne nauczanie. Miał problemy z oczami, więc nigdy nie był w wojsku, ale w ten sposób działał dla Polski. Jego ojciec z kolei, czyli mój dziadek, prowadził na Syberii szkolenia dla polskich żołnierzy, którzy tam byli internowani. Przygotowywał ich do matury, za co zresztą został uhonorowany już w wolnej Polsce przez marszałka Piłsudskiego wysokim odznaczeniem. Jednym słowem rodzina była bardzo patriotyczna.
– wspominała Liliana Batko-Sonik, współorganizatorka bojkotu juwenaliów po śmierci Stanisława Pyjasa, współtwórczyni Studenckiego Komitetu Solidarności, którego została rzeczniczką, i uczestniczką najważniejszych jego akcji.
W każdym pokoleniu ktoś ginął na froncie, w jakimś powstaniu, ktoś siedział w więzieniu. Ciągle się ich wspominało. Nawet ja pamiętam rodzinne wigilie, na które przychodziło po trzydzieści osób i takim opowieściom nie było końca. Tato Muzi w czasie II wojny światowej pomagał w krakowskim getcie, jej dziadek wykupywał ludzi z gestapo, a Muzia, jako mała dziewczynka, przenosiła tajne druki w tornistrze, nie mając wtedy o tym oczywiście zielonego pojęcia
– opowiadała mi Berenika Rewicka, współautorka książki Kobiety małopolskiej Solidarności, a jednocześnie córka jednej z naszych bohaterek, Marii Sierotwińskiej-Rewickiej, zwanej przez wszystkich „Muzią”. „W domu zawsze mówiło się prawdę, jeżeli chodzi o historię Polski, wieczorami słuchało się Radia Wolna Europa, Radia BBC”.
W rodzinie zawsze żywa była legenda marszałka Piłsudskiego. Jeżeli cokolwiek pamiętam z dzieciństwa, to legionowe pieśni śpiewane przez mojego ojca […]. Pierwsza Brygada to były pierwsze wierszowane słowa, jakich mój brat i ja nauczyliśmy się. Już jako dzieci znaliśmy wszystkie pieśni. Całą śpiewaną opowieść o Legionach
– tak w rozmowie z nami wspominała swoje dzieciństwo Janina Gościej, współzałożycielka zakopiańskiej „Solidarności”, współorganizatorka Duszpasterstwa Nauczycieli w Zakopanem, senator RP II kadencji z listy „Solidarności” .
Słuchając tych opowieści, przekonałyśmy się, że patriotyczne tradycje rodzinne potrafią być wciąż żywe, nawet jeśli dotyczą wydarzeń z dalekiej przeszłości. „Znalazłam gdzieś zdjęcie dziadka mojego taty – zwierzyła się nam Una Gurawska-Mach, działaczka zarówno nadziemnych, jak i podziemnych struktur NZS AGH, kolporterka i łączniczka – który był powstańcem z 1863 roku, więc myślę, że to już jest gdzieś w genach, że gdy zaczyna się jakiś zryw niepodległościowy, to się w tym zrywie uczestniczy”.
Niekiedy wspomnienia naszych bohaterek biegły do postaci i wydarzeń, które obrosły już legendą. Babcią od strony ojca Barbary Tarnowskiej była znana działaczka patriotyczna Jadwiga Zarugiewicz, której najstarszy syn, Konstanty, zginął w obronie Lwowa w 1920 roku. Został pośmiertnie odznaczony krzyżem Virtuti Militari.
Ponieważ nie było znane miejsce jego pochówku, babcia została poproszona o wybranie jednej trumny spośród trzech trumien nieznanych żołnierzy z Cmentarza Obrońców Lwowa. Ta trumna została potem przywieziona do Warszawy i złożona w nowo utworzonym Grobie Nieznanego Żołnierza.
Ale były też i takie rodziny jak Danuty Skóry (wtedy jeszcze Sotwin), współorganizatorki manifestacji po śmierci Stanisława Pyjasa, członka SKS, a potem NZS, przewodniczącej KZ „Solidarności” w szkole Podstawowej nr 123 w Krakowie:
[W mojej rodzinie] nie było żadnych tradycji patriotycznych. Moi rodzice nie byli wykształconymi ludźmi, więc można powiedzieć, że ten mój związek z opozycją demokratyczną, czyli Studenckim Komitetem Solidarności w 1977 roku, to był na początku – jak to często bywa – przypadek, a potem przeczucie ogromnie ważnego wydarzenia, w którym należy uczestniczyć.
A Ewa Andrzejewska stwierdziła, że nie nasiąknęła w dzieciństwie patriotyczną atmosferą, bo w jej rodzinie nigdy się z dziećmi nie rozmawiało o poważnych sprawach:
Rodzice o istotniejszych kwestiach mówili po niemiecku. […] Dawniej nie było tak jak teraz, że dzieci uczestniczą w życiu rodziny. […] Były tematy dla dorosłych i tematy dla dzieci. […] Ja nie miałam historii wyniesionej z domu.
W podobnym wieku, ale na różnych zakrętach polskiej historii przekroczyły tę „cienką czerwoną linię”, która dzieliła spokojne życie w „najweselszym baraku obozu komunistycznego” od zostania opozycjonistką. Trzy z nich – Liliana Batko, Anna Szwed i Danuta Skóra – przeszły swój opozycyjny chrzest w Studenckim Komitecie Solidarności, bo były już studentkami, gdy w 1977 roku zamordowano Stanisława Pyjasa. Danuta Skóra przyznała szczerze, że jej zaangażowanie było na początku tylko „czystą solidarnością z kolegami, [którzy] chcą zaprotestować, bo ich kolega został zamordowany, a nie można było doprowadzić do rzetelnego śledztwa. Wcześniej nie wiedziałam ani o zbieranych podpisach, ani o KOR-ze. Tak więc przyłączenie się do protestujących było odruchem serca, a potem już jakoś poszło”.
Kiedy była na trzecim roku polonistyki, zetknęła się z Pyjasem, Maleszką, Wildsteinem, którzy zbierali podpisy pod listem do Sejmu w sprawie nierepresjonowania robotników z Radomia po strajku z 1976 roku – opowiadał o swojej żonie Andrzej Śniadowski, mąż Anny Szwed, współpracowniczki KOR, działaczki SKS, kolporterki wydawnictw niezależnych i współzałożycielki MKZ Kraków. – Potem już były „Czarne Juwenalia” i początek jej działalności w SKS-ie. […] W swoich zapiskach wspominała o różnych akcjach, na przykład w obronie osób represjonowanych, w obronie [Kazimierza] Świtonia albo chłopa [Jana] Kozłowskiego. Zbieranie podpisów, manifestowanie, pomoc w małej poligrafii, kolportaż… tego typu działalność. W SKS-ie było tak, że tam część osób było jawnych, a część nie, i Ania często była tym jawnym rzecznikiem, podczas gdy inne osoby pracowały w ukryciu. Dlatego Ania często była zamykana.
Liliana Batko-Sonik tak wspominała początki swojej opozycyjnej działalności:
Śmierć kolegi, tak brutalna, tak nagła i niespodziewana, była dla mnie gigantycznym szokiem. Zresztą nie tylko dla mnie, dla nas wszystkich. Wszyscy byliśmy bardzo młodzi i to się po prostu nie mieściło w głowie. Potem ludzie gromadzili się pod bramą na ulicy Szewskiej, gdzie czytaliśmy nasze oświadczenie, oświadczenie KOR-u w sprawie śmierci Staszka oraz informację o tym, że powołujemy Studencki Komitet Solidarności, który rozwinął się w największy opozycyjny ruch studencki w krajach Europy Wschodniej i nawet całej Europy.
A potem przyszedł sierpień 1980 roku. Elżbieta Zięba, współzałożycielka i działaczka KIK w Tarnowie, działaczka Duszpasterstwa Rodzin, założycielka NSZZ „Solidarność” w tarnowskiej WBP, opowiedziała nam o swojej radości z podpisania porozumień sierpniowych:
Ogromnie się wszyscy cieszyliśmy. To była wielka euforia. Cały czas żyło się tym na co dzień. To było tak, że spotykając kogoś, pytało się: „Wiesz coś?”. A potem radość… niesamowita!
A Liliana Sonik-Batko i Anna Wierzbicka-Bogacz mówiły nam o nadziei, która dodawała im wtedy skrzydeł i chęci do życia.
Kiedy powstała „Solidarność”, kiedy ogłoszono amnestię dla więźniów politycznych, mieliśmy poczucie niesłychanego zwycięstwa i błysk nieprawdopodobnej nadziei. Kompletnie nowa energia. […] Poczucie tego, że dzieje się coś nadzwyczajnego i że jesteśmy na drodze do lepszej rzeczywistości, lepszego świata i większej wolności, było powszechne.
Wtedy odczuwało się ten nieprawdopodobny entuzjazm ludzki, wsparcie i nadzieję na poprawę rzeczywistości.
No i się zaczęło – jak to ujęła Ewa Andrzejewska. – Stwierdziliśmy, że też musimy coś zrobić. Pojechaliśmy wtedy prywatnie do Gdańska, więc poszliśmy na Marchlewskiego, gdzie był Komitet „Solidarności”, i dostaliśmy pierwsze gazetki. Jak wróciliśmy, to coś trzeba było robić. Pierwsze zastrajkowało WPK i tak już powoli zaczęło się wszystko organizować. Do Krakowa też jeździliśmy po materiały. Robiliśmy zebrania, zbieraliśmy jakąś pomoc, nawiązaliśmy kontakty z rolnikami.
Barbara Tarnowska, zakopiańska lekarka, przewodnicząca Komitetu Założycielskiego, a następnie Komisji Zakładowej „Solidarności” w ZOZ, delegat Zakopanego na Krajowe Zjazdy Delegatów „Solidarności” w Gdańsku i na I Krajowy Zjazd NSZZ „S” Służby Zdrowia, tak wspomina tamten czas: „Tworzenie związku poszło jak burza. Ludzie się nie bali, ludzie się zapisywali. […] To było niesamowite. W ciągu dwóch dni rozpadł się branżowy związek prowadzony wtedy przez bardzo ważną w strukturach partyjnych panią doktor”.
Gdy wybuchła „Solidarność”, na pierwszym zebraniu w Kombinacie Huty im. Lenina [Muzia Sierotwińska-Rewicka] została – jako jedna z dwóch kobiet – wybrana do Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność” Małopolska. Potem była szefem Sekcji Informacji, ale ze względu na to, że zawsze dużo chorowała, zrzekła się tego stanowiska na rzecz Roberta Kaczmarka. Pisała do „Gońca Małopolskiego”, mając własny felieton na ostatniej stronie gazety. […] Tam mówiła prosto z mostu, co myśli. […] Pracowała też w Sekcji Interwencji
– uśmiechnęła się Berenika, wspominając swoją mamę, nauczycielkę języka polskiego, współzałożycielkę „Solidarności” w Małopolsce, a w USA działaczkę Ruchu Społeczno-Politycznego „Pomost”.
W Sekcji Informacji Muzia współpracowała z Anną Szwed, a potem z Dorotą Stec-Fus, współzałożycielką i redaktorką „Biuletynu NZS UJ”, współorganizatorką podziemnych struktur Międzydzielnicowego Komitetu Strajkowego, która zaczęła tam pracę w maju 1981 roku, po skończeniu studiów:
Robiłam wszystko. Pisałam artykuły, przeprowadzałam wywiady, jeździliśmy na interwencje do zakładów pracy, w których były niepokoje, przy druku też pomagałam. Pisałam artykuły do „Gońca Małopolskiego”.
Sekcję Informacji i jej szefa Roberta Kaczmarka wspierała też Anna Wierzbicka-Bogacz, zaangażowana później w działalność wydawniczą, prowadzenie biblioteki wydawnictw niezależnych oraz punktu kolportażu w AGH.
Pomagaliśmy budować Sekcję Informacji, pomagaliśmy pisać, drukować, rozwieszać plakaty. […] Od razu przystąpiłam do „Solidarności”. Zostałam wybrana przewodniczącą małej struktury w Uczelnianym Centrum Matematycznym, a potem zostałam przewodnicząca Komisji Wydziałowej Wydziału Elektrycznego Akademii Górniczo-Hutniczej.
Na tej samej uczelni, tylko w strukturach tworzącego się właśnie NZS-u zaczęła wtedy działać Una Gurawska-Mach.
Dopiero po sierpniowych strajkach dowiedziałam się, że jest opozycja, że coś się dzieje. Miałam straszne poczucie winy, że ja w tym nie uczestniczę… Przyjechałam do Krakowa i od razu wpisałam się do Komitetu Założycielskiego NZS na Akademii Górniczo-Hutniczej. Zostałam przewodniczącą Komisji Kultury […]. Kultura wydawała mi się czymś w sam raz dla dziewczyny i jakimś sposobem walki o prawdę. […] To była niesamowita frajda coś tworzyć i nareszcie uczestniczyć. Potem zachłysnęliśmy się wolnością i tym, że coś się dzieje, coś się zmienia.
Stan wojenny był dla nich wszystkich szokiem i zaskoczeniem. Widziałyśmy wyraźnie, że wspomnienia z tamtej grudniowej nocy jeszcze dzisiaj budzą w naszych rozmówczyniach silne emocje.
Dekret 13 grudnia był końcem wszelkiej nadziei i oczywiście każdy to odczuwał na swój sposób. Dla mnie to był pogrzeb, finis Poloniae, jakby należało powiedzieć za Kościuszką po przegranej pod Maciejowicami. Koniec świata
– opowiadała z pasją zdystansowana zwykle (jak na prawniczkę przystało) i opanowana Ewa Tarnawska-Wiejacha, współpracowniczka Solidarności Walczącej, Porozumienia Prasowego „Solidarność Zwycięży” oraz kolporterka ich wydawnictw.
Podobnie zapamiętała ten dzień Dorota Stec-Fus:
O poranku 13 grudnia przeżyłam szok. Nie mogłam w to uwierzyć. Wydawało mi się, że „Solidarność” jest tak wielka, tak niezniszczalna, że nic jej nie ruszy.
Zaś tak wraca wspomnieniami do grudniowej nocy 1981 roku Barbara Tarnowska.
Z 12 na 13 miałam dyżur w szpitalu na oddziale pediatrii. […] W nocy zadzwonili do mnie z pogotowia, że coś się dzieje, że dzwonił do mnie dyspozytor z PKP Wacek Martyniak, bo oni nie mieli jeszcze odciętego telefonu, tak samo jak pogotowie. Zadzwonił na pogotowie z ostrzeżeniem i sugestią, żebym uciekała. On już wiedział, że coś się dzieje. […] Nie przyszłoby mi do głowy, żeby uciekać i zostawić dyżur… zejść z dyżuru to w ogóle była niewyobrażalna sytuacja. Dowiedziałam się rano o aresztowaniach kolegów, więc jadąc do domu, wiedziałam już, że Krzysiowi wyrąbali drzwi i w zasadzie wszyscy najważniejsi koledzy zostali aresztowani
Ewie Andrzejewskiej wydaje się, że wszyscy czuli wtedy, że coś się stanie, tylko nie było wiadomo kiedy:
Mieliśmy kontakt z kolejarzem, Heniem Pawłowskim, a oni w pracy już wiedzieli, że coś się knuje… że są jakieś zgrupowania, że tu się coś zbiera, tam się coś zbiera, że miasto jest otoczone, że Goleniów otwarli, że ze Słupska Szkoła Milicyjna wyjechała. Pamiętam, że sami działacze też coś czuli, bo było tak jakoś nieswojo. […] Wróciliśmy do domu i Krzysiu powiedział: „Przecież jest już jedenasta w nocy, więc czemu te samochody tak jeżdżą?”. Takie łaziki jeździły… jeden tu skręcał, a drugi już wyjeżdżał. Tak jakby oni się kontrolowali. Pamiętam, że był super film rumuński o tym, jak Święty Michał zobaczył diabła… i nagle ten film się urwał. Prąd wyłączyli? Pamiętam, że Krzysiu powiedział: „Jak mógł się popsuć telewizor, skoro wszędzie się światło świeci?”. A nie mieliśmy jeszcze telefonu. Włączamy radio, a tu nic… ani Wolnej Europy, ani nic innego. I wtedy Krzysiu stwierdził: „To już jest sprawa ogólnopolska. […] Kładziemy się spać i wstajemy o szóstej. Jak zaczną w radiu iść marsze i Chopin, to znaczy, że jest stan wojenny”. No i faktycznie, otworzyliśmy radio, a tu marsze i Chopin. I już wszystko wiedzieliśmy.
Berenika do dziś pamięta dokładnie minuta po minucie, jak doszło do internowania jej mamy:
Gdzieś koło północy, czyli jeszcze 12 grudnia, zadzwonił dzwonek do drzwi. Mieliśmy wtedy trzy psy, które zaczęły ujadać, a Muzia akurat słuchała Radia Wolna Europa, gdzie mówili o ruchach wojsk. Tato poszedł otworzyć drzwi, ale jak usłyszał, że milicja, to był przekonany, że chodzi o tego pijaka [sąsiada]. Otworzył. Do środka weszło dwóch mundurowych z karabinami, dwóch po cywilnemu i kobieta. Pamiętam, że jako osoba zawsze bardziej rozsądna od własnej matki, zaczęłam ją pakować, bo wyczytałam w jakiejś bibule, że jak człowieka aresztują, to ma wziąć szczoteczkę do zębów, majtki na zapas, lekarstwa i tak dalej. Ja Muzię pakowałam, a ona oczywiście mówiła, że niepotrzebnie, bo zaraz wraca. I tak kłóciłyśmy się. Ja swoje, a ona swoje. Ja, że ma włożyć ciepłe majtki, a ona, żebym jej nie mówiła, co ma robić, bo mam dopiero 14 lat. I wszystko to pod lufą karabinu z radiem Wolna Europa w tle, wrzeszczącą na nas babą z SB i ujadającymi psami. Wreszcie Muzia została wyprowadzona z domu razem z tatą. […] Gdy tato wrócił, od razu po usłyszeniu komunikatu o 6 rano na temat wprowadzenia stanu wojennego, pobiegliśmy do MKZ na aleję Krasińskiego, ale tam już stały wozy milicyjne i wynosili rzeczy i papiery.
Lilka Batko-Sonik tak zapamiętała ten późny grudniowy wieczór, kiedy przyszli po jej męża Bogusława:
Mój mąż był wtedy wiceszefem Regionu Małopolska, czyli regionu najbardziej licznego. „Solidarność” w Małopolsce miała najwięcej członków. […] Boguś się zdrzemnął, a ja oglądałam telewizję. […] I nagle obraz zniknął, a telewizor zamilkł. To było przed dwunastą w nocy. Radio też nie działało, więc dla mnie to było jasne. Obudziłam Bogusia i mówię: „Ubieraj się, bo się zaczęło”. […] Dzwonek, a potem walenie w drzwi. Ubecy, którzy mnie oczywiście doskonale znali, bo prowadzili u mnie rewizje nie wiadomo ile razy wcześniej, wołali przez drzwi: „Pani Lilko, proszę otworzyć! To my!”. Przysięgam, że tak było. […] Mieszkanie miało solidne, jeszcze przedwojenne drzwi i wydawało mi się, że długo wytrzymają. Było na drugim piętrze, więc pomysł skakania z okna raczej nie wchodził w grę. Wytresowana tymi latami opozycji zawołałam do nich: „Ja was nie wpuszczę, bo macie prawo wejść dopiero o szóstej rano, a w ogóle gdzie jest nakaz?”. Specjalnie długo nie przemawiałam, ponieważ drzwi wyleciały z zawiasów. Było ich kilkunastu – demonstrowali, że są uzbrojeni, bawili się jakimiś pistoletami. Byli potwornie zdenerwowani.
Dwie małopolskie działaczki spośród przedstawionych w naszej książce – Muzia Sierotwińska-Rewicka i Anna Szwed – zostały wówczas zatrzymane i spotkały się później w ośrodku internowania w Gołdapi.
Anna Szwed była jedną z pierwszych osób, które aresztowano w Krakowie. Przyszli po nią jeszcze przed północą.
Ze względu na to, że nie pierwszy raz była aresztowana, więc zaczęła się pakować. Bezpieka wyłamała drzwi. Ona specjalnie im nie otwierała, aby mieć czas na spakowanie podstawowych rzeczy typu szczoteczka do zębów. Przewieźli ją na Mogilską razem z innymi osobami – opowiadał nam Andrzej Śniadowski.
Berenika Rewicka wspominała, że gdy mamę zabrano z domu, to
dopiero na komisariacie wręczono jej decyzje o internowaniu. Dlatego była przekonana, że idzie na 24 lub 48 godzin. Do końca grudnia siedziała w kazamatach na Mogilskiej. […] Przed Wigilią zaniosłam dla Muzi paczkę na Mogilską, ale nie pozwolili mi się z nią zobaczyć i […] wszystko pokradli. […] Ale podobno z tego, co miały, i tak zrobiły sobie w celi święta. Śpiewały kolędy, dodawały sobie otuchy, jak umiały.
Janinę Gościej, którą stan wojenny zastał w szpitalu i która też w końcu trafiła do Gołdapi, internowano dopiero pod koniec grudnia. Wcześniej jednak niezależni zakopiańscy harcerze z ZHR przyszli do niej z propozycją ucieczki:
Dowiedzieli się, że jestem w szpitalu i że tam przychodzi Służba Bezpieczeństwa, by dowiedzieć się, kiedy mnie wypuszczą do domu. Zorganizowali mi próbę ucieczki. Nie skorzystałam z niej, bo do końca chyba nie wierzyłam, że cokolwiek może mi się stać. […] Jednak 30 grudnia przyszli po mnie i zabrali mnie i męża, a dzieci zostały same w domu. Oczywiście wywieźli tony bibuły. […] Nie od razu trafiłam do Kielc, do więzienia na Piaskach. Trafiłam tam dopiero po kilku tygodniach. Najpierw około ośmiu godzin trzymali mnie tu, w Zakopanem, potem byłam 24 godziny na „dołku” w Nowym Sączu i bardzo to źle wspominam. […] Z Nowego Sącza zawieźli mnie na ulicę Mogilską do aresztu śledczego w Krakowie i tam siedziałam kilka tygodni. Tam były straszne warunki – opowiadała o swojej zimowej tułaczce była senator.
Wszystkie pozostałe panie od razu, choć w różny sposób i w różnym stopniu zaangażowały się w działalność podziemną. Na początku najważniejsze było zbieranie informacji oraz pomoc internowanym i ich rodzinom. W mieszkaniu Liliany Batko-Sonik już pierwszego dnia powstał punkt informacyjny dla rodzin internowanych. A w Tarnowie
bardzo szybko zawiązała się grupa ludzi, wywodząca się z Klubu Inteligencji Katolickiej, która zaczęła wspomagać tych, którzy tego potrzebowali. Przygotowywaliśmy paczki dla internowanych, dla ich rodzin, dla tych, których zwolniono z pracy w związku z działalnością w „Solidarności”
– opowiadała nam Elżbieta Zięba.
Od pomocy internowanym zaczęła też zmienianie świata psycholog Maria Grčar, członek KPN, redaktor naczelna „Opinii Krakowskiej”, zaangażowana w transport książek z Instytutu Literackiego.
Każdy w miarę swoich możliwości – jak mu się nie podoba świat, ustrój, w którym żyje – to powinien się starać go zmienić. A mnie się nic nie podobało – zwierzała się nam pani Maria. – Najpierw współpracowałam z Arcybiskupim Komitetem Pomocy Uwięzionym i Internowanym, a potem organizowałam i prowadziłam na terenie Polski przerzuty literatury emigracyjnej z Instytutu Literackiego w Paryżu. Robiłam to przez trzy lata, od 1983 do 1986 roku. […] Moim zadaniem było przyjąć te transporty tu w Krakowie i sprawić, żeby książki były odebrane i trafiły w różne środowiska. […] Z różnych miast po nie przyjeżdżali, bo w każdym transporcie było ponad 100 kilo książek. Trzeba to było wszystko rozprowadzić. Transporty przyjeżdżały do Krakowa co sześć tygodni.
Niestety, samochód, którym przewożono książki, był już bardzo wysłużony. Tajna skrytka służąca do przemytu „bibuły” otworzyła się w 1986 roku, w czasie przeszukiwania samochodu przez celników.
Wpadli i dlatego transporty się skończyły. Ale nikt nie został w Polsce aresztowany, nikt – podkreślała z dumą pani Maria. – Tylko rzecznik prasowy Urban szalał, pokazywał w telewizji ten rozwalony samochód. […] Wiedziałam, że jedzie transport i było już wszystko przygotowane, że w nocy pójdziemy rozładowywać, a wtedy w telewizji pojawił się Urban z taką wiadomością.
Dzięki przerzutom książek Maria Grčar poznała członków Konfederacji Polski Niepodległej.
Do KPN też dostarczałam trochę bibuły z Zachodu. I w KPN od razu się zabrałam za redakcję i wydawanie „Opinii Krakowskiej”. To był miesięcznik, więc było dużo pracy. Nie miałam zresztą nigdy wpadki z „Opinią” ani z lokalem, nic! W pracy parę razy zbierałam podpisy pod petycjami o uwolnienie więźniów politycznych. Organizowałam pomoc dla represjonowanych, a także protest przeciwko zabraniu nam pieniędzy związkowych. To było przecież kilkadziesiąt tysięcy, a więc poważna suma. Był też taki moment, że zbierałam podpisy pod petycją przeciwko zwalnianiu naszego dyrektora, bo uważałam, że była to akcja polityczna, bo był naprawdę przyzwoitym człowiekiem
– wspomina Barbara Tarnowska, która poza tym rozprowadzała podziemne wydawnictwa i pomagała w organizowaniu solidarnościowych manifestacji.
Jedna nawet była dość znacząca, bo w rocznicę Konstytucji 3 Maja. Najpierw była msza, a potem pochód bez żadnych rozrób. Brało w tym pochodzie udział dużo lekarzy, a potem spotkały nas represje.
Według IPN, pani Barbara była wtedy najbardziej inwigilowaną kobietą na Podhalu. Rozpracowaniem jej zajmowało się siedmiu agentów, w tym dwie pracownice szpitala.
Już na samym początku 1982 roku Anna Wierzbicka-Bogacz wraz ze swoim późniejszym mężem Ksawerym Bogaczem oraz Robertem Kaczmarkiem, którego z Aresztu Śledczego przy Mantelupich przewieziono do szpitala przy ul. Kopernika, ustalili, że trzeba zacząć drukować podziemną gazetę.
Daliśmy jej tytuł „Kronika Małopolska”. […] Pisaliśmy na maszynie do pisania, na matrycy białkowej, a potem było to drukowane i składane. Pierwsze numery drukowaliśmy u mojej sąsiadki, a następne na AGH w budynku C1 na poddaszu. […] Współpracowałam też z „Hutnikiem”. Oni przywozili do nas swoje numery, a my dawaliśmy im „Kronikę Małopolską” oraz to, co miałam z innych źródeł. […] Bo oprócz tego, że drukowałam, zajmowałam się centralnym kolportażem na uczelni.
Wykorzystywaliśmy struktury „Solidarności” i tą drogą wszystko było przekazywane w dół.
Wspomina Una Gurawska-Mach, która także już na początku 1982 zaczęła współpracę z podziemnym „Hutnikiem”, a później także „Barykadą” i „Obserwatorem Wojennym”:
Co najmniej raz w miesiącu jeździło się [z bibułą] do Warszawy i tam było ileś skrzynek, gdzie trzeba było dostarczyć informacje i oczywiście bibułę, a później też książki. Na pewno obsługiwaliśmy Gdańsk, Wrocław i Bielsko. Zawoziliśmy tam powielacze. Dużo się pomagało Bielsku, „Solidarności Podbeskidzia”. Cieszyłam się, bo przecież pochodziłam z Bielska.
Nie da się ukryć, że niektóre z naszych bohaterek nigdy nie były formalnie członkami „Solidarności”. Znalazły się jednak w naszej książce, ponieważ uznałyśmy, że wiele zrobiły nie tylko dla związku i dla ludzi „Solidarności”, ale także dla tej solidarności przez małe „s”. Tak jak Ewa Tarnawska- -Wiejacha, dla której właśnie stan wojenny stał się impulsem do działania w podziemiu:
Dzięki temu, że zwolniłam się [z pracy] przed powstaniem „Solidarności”, mój dom był jako tako bezpieczny. […] Dzięki temu, a przynajmniej tak mi się wydaje, nigdy nie wyprowadzono nikogo z tego domu w kajdankach. […] Na krótko czy na dłużej znalazło tu schronienie wiele osób. […] Pierwszą osobą, która tu się ukrywała, był Jurek Karpińczyk z Montinu. To był albo grudzień 1981, albo styczeń 1982. Ukrywał się tu do wiosny.
Od ukrywania uciekinierów zaczęła swoją współpracę z solidarnościowym podziemiem także Fryderyka Łazarów. Był rok 1982, a schronienia potrzebowali Jan Seń i Piotr Bielawski, którzy najpierw podjęli w ośrodku internowania głodówkę, a potem uciekli ze szpitala, do którego ich przewieziono.
Miałam już czworo dzieci i byłam w piątym miesiącu z piątym, kiedy przyszedł do nas ksiądz Antoni Ulaczyk z naszej parafii w Płaszowie, od sercanów, i spytał, czy można schować tu dwie osoby. […] A potem ukrywał się tu jeszcze Mroczek, Rzycki i Stefan Morawiecki. [Seń i Bielawski] wiedzieli, że ja jestem artystką i zaczęli myśleć, co bym mogła zrobić dla podziemia. I na początku był pomysł na plakat „Solidarności Walczącej”. Drukowaliśmy go u nas w piwnicy. Robiliśmy linoryty i drukowaliśmy ręcznie. Zawsze słuchałam, co jest aktualnie potrzebne dla podziemia i robiłam to. I dzieci nam pomagały, ta najstarsza trójka, Joanna, Stefan i Renata, ale nawet Urszula, która była bardzo mała, też podawała papier, gdy drukowaliśmy. […] Jak Wałęsa był internowany, to dostałam zdjęcie i miałam zrobić jego portret na plakat. Frasyniuka też. I jak Bogdan Włosik został zastrzelony. Polacy mieli takie pralki z wałkami do wyżymania. Na matrycę nakładaliśmy farbę, potem papier i wkładaliśmy w tę wyżymaczkę. Papier mój mąż załatwiał w drukarni. Cieszyłam się, że ja, jakaś Niemka, robię coś przeciw komunizmowi i pracuję dla Polaków.
Oczywiście, że tego typu działalności towarzyszył też strach, z którym jednak jakoś sobie radziły:
Bałam się... – Dorota Stec-Fus zrobiła dłuższą przerwę. – Ale z jednej strony się bałam, ale z drugiej byłam tak zmotywowana do tej pracy, że ta motywacja dodawała mi sił.
Lęk zawsze jakiś był, ale nie był to lęk, który mnie paraliżował – wspominała Anna Wierzbicka-Bogacz.
Można jej wierzyć, bo w stanie wojennym nie tylko zorganizowała przerzut maszyn drukarskich z Danii do Polski, ale później, gdy zaczęły się psuć, wraz z mężem przemyciła części zamienne.
Były straszne nerwy, kiedy przychodził kolejny transport – przyznała Maria Grčar. – Nerwy przez cały czas, gdy miał przyjechać taki transport. I nerwy jak była ta wpadka na granicy i Urban szalał w telewizji. Tego biednego Norwega się oglądało w telewizji i zastanawiało, czy on to wytrzyma.
Dorota Stec-Fus i Una Gurawska-Mach były nawet zmuszone przez dłuższy czas się ukrywać.
Wlazłam z matrycami „Barykady” na „kocioł” i wtedy już wiedziałam, że albo ucieknę z tego „kotła”, albo pójdę siedzieć aż do następnej amnestii. Rok by mnie czekał… Wiedziałam, że przynajmniej muszę podjąć próbę i udało mi się wymknąć – z błyskiem w oku opowiadała nam Una Gurawska-Mach. – Ale siatka z „Barykadą” i dowód zostały. I przez rok musiałam się ukrywać. Był za mną list gończy. Strasznie bym chciała ten list zobaczyć. Wiem, że był, bo dziekan Szczepański mówił moim znajomym. […] Wtedy Kuria pomogła. Dali mi jakieś stroje, jakieś okulary, lewy dowód. Szkoda, że ja to wszystko później gdzieś potraciłam, bo to by była fajna pamiątka.
Od wybuchu stanu wojennego cały czas się ukrywałam – wspominała Dorota Stec-Fus, której mimo to udało się pierwsze święta stanu wojennego spędzić z rodziną. – Jakoś się przedostałam do domu moich rodziców, pomimo tego że przez cały czas był obserwowany. […] [Ukrywałam się] w sumie parę miesięcy, aż do samej amnestii. Najpierw w Krakowie, a potem pojechałam w góry. Pamiętam, że nosiłam wtedy taką chustkę na głowie i okulary… dla niepoznaki. Nikt ze znajomych mnie nie poznawał. Naprawdę […] Cały czas siedziałam w górach. Wydawaliśmy wtedy razem z Tadkiem Syryjczykiem i Danką Suchorowską „Kronikę Małopolską”. To był dwutygodnik, więc dwa razy w miesiącu przyjeżdżałam do Krakowa, w umówione miejsca i tam razem redagowaliśmy gazetę, po czym wracałam z powrotem w góry
Nie zawsze wszystkie akcje kończyły się tak szczęśliwie jak ucieczka Uny z „kotła”.
Byłam na niejednej manifestacji, ale raz mi ZOMO spuściło „bęcki” i to takie niezłe –
Ewa Tarnawska-Wiejacha pokazała nam zdjęcie, na którym widać było dokładnie jak sine od uderzeń miała ciało. –
I tylko dzięki interwencji lekarzy z pediatrii w Prokocimiu z tego szczęśliwie wylazłam. […] Szłam sobie w pochodzie, który wyszedł z Huty im. Lenina. Dołączyłam do pochodu blisko bramy huty i szłam jako jedna z pierwszych. To był 31 sierpnia 1982 roku. I nagle chłopcy w tych przyłbicach rzucili się na mnie i zaczęli mnie okładać do stanu, który można zobaczyć na zdjęciach. Jakiś człowiek mnie wyciągnął i uratował, a potem lekarze zrobili swoje.
Gdy rozpoczęły się rozmowy w Magdalence, a potem obrady Okrągłego Stołu, większość bohaterek Kobiet małopolskiej Solidarności przyglądała się im z radością i nadzieją.
Uważam, że to była najlepsza droga, która zaprowadziła nas do niepodległości – deklarowała Ewa Tarnawska-Wiejacha. Muzia była zachwycona tym, że to wszystko gruchnęło, że komuna się rozpadła. Jak najszybciej wróciliśmy do Polski – wspominała Berenika. – Bardzo wierzyła w Okrągły Stół i do końca życia uważała, że nie można było inaczej... że to, że oni usiedli do jednego stołu i rozmawiali, to był duży sukces.
Cieszyłam się ogromnie. To była radość widzieć naszych ludzi, którzy mówili zupełnie innym językiem, bo […] telewizja to nadawała. I wreszcie człowiek słyszał normalną mowę w telewizji. To było dla mnie niesamowite. […] Dla człowieka dialogu, jakim zawsze byłam, Okrągły Stół był bardzo ważnym wydarzeniem – zwierzała się nam Barbara Tarnowska.
Cieszyliśmy się, że nie było wojny. […] To było uczucie radości, że się udało inaczej. I wielkie zaufanie do Wałęsy. Wiara i ogromna nadzieja, że będzie lepiej. Potem nasza działalność w Komitecie Obywatelskim „Solidarności”. Mąż często wracał w nocy albo nad ranem, bo drukowali jakieś informacje Komitetu Obywatelskiego, które na rano musiały być gotowe – opowiadała Elżbieta Zięba.
Wiązałam [z Okrągłym Stołem] ogromne nadzieje – wspominała Danuta Skóra. – Wszystko wtedy postawiłam na jedną kartę. Wzięłam sobie urlop bezpłatny w szkole i zaangażowałam się […] w Komitety Obywatelskie, w grupy pomocowe, organizacyjne, kształceniowe. […] Byłam pełna nadziei. I dość długo byłam osobą, która wierzyła w zasady Okrągłego Stołu, we wszystko co się tam wydarzyło.
Dorota Stec Fus brała nawet udział w obradach przy tak zwanym podstoliku ekologicznym, ponieważ wcześniej zaangażowała się w działalność niezależnej wspólnoty ekologicznej przy parafii oo. Reformatów, którą zainicjował Jacek Włodarczyk z AGH. „Wydawałam nawet miesięcznik »Ekolog Niezależny«”.
Teraz jednak niektóre z nich „przyciśnięte do muru” w czasie wywiadu przyznają, że – patrząc z perspektywy lat – Okrągły Stół nie spełnił pokładanych w nim nadziei. „Nie potępiam Okrągłego Stołu, ale moje nadzieje się nie spełniły” – wyznała Dorota Stec-Fus. „Nie patrzyłam wtedy na to z takim obrzydzeniem, jak dziś patrzę. Na te polityczne układy. Powiem krótko: byłam naiwna” – westchnęła Janina Gościej.
Ale wśród „naszych” kobiet były i takie, które od początku miały wątpliwości co do wybranej wtedy metody porozumienia się z komunistami:
[Stosunek do Okrągłego Stołu miałam] bardzo negatywny, bo od razu było widać, że to jest umowa i zmowa, i zdrada, bo tak to nazywaliśmy – Anna Wierzbicka-Bogacz nie przebierała w słowach. – A późniejsze wybory dały na to ostateczny dowód, bo przecież prezydentem został wybrany Jaruzelski.
Okrągły Stół bardzo mi się nie podobał, bo należę do osób bardziej radykalnych. Wiem, że w polityce różnie bywa, ale uważam, że to wyrządziło nam dużo szkody i można było lepiej z tego wybrnąć – przyznała Maria Grčar. – Wtedy mi się to bardzo nie podobało. Dla mnie umawianie się z tamtą Polską Ludową i tamta ekipą moskiewską było nie do przyjęcia.
Jeszcze bardziej różnią się te panie dzisiaj. Niektóre z nich nadal są aktywne zawodowo, jak Anna Wierzbicka-Bogacz, która prowadzi własną działalność gospodarczą, czy Dorota Stec-Fus, od 1994 roku dziennikarka „Dziennika Polskiego”.
Inne angażują się społecznie, działają w stowarzyszeniach czy fundacjach, tak jak Ewa Andrzejewska:
Jestem na emeryturze. Zaangażowałam w projekty z seniorami… Zajmuję się projektem Towarzystwa Inicjatyw Twórczych z Warszawy. Drugi rok spotykam się z seniorami i oni opowiadają mi historię dzielnicy. To naprawdę fajny projekt… bo ci seniorzy to już prawie jak rodzina. Bardzo mnie ten projekt cieszy i wciąż się rozrasta.
Z kolei Liliana Batko dużo czasu i energii poświęca stowarzyszeniu Instytut Dziedzictwa, w którym prowadzi akcje informacyjno-edukacyjne poświęcone ochronie starej architektury, zwłaszcza detali architektonicznych, bezmyślnie niszczonych podczas remontów.
Zrobiłam już sześć edycji konkursu na najpiękniejszy bukiet zielny przygotowywany na święto Matki Boskiej Zielnej 15 sierpnia. Myślę, że udało się nam ocalić ten cudowny polski zwyczaj, który umierał naznaczony absurdalnym piętnem obciachu i „wsiowości”. Myśmy to głupie piętno zdjęli. To święto jest prawdziwym skarbem; jest najpiękniejszym świętem polskiego lata, kiedy metafizyka łączy się z botaniką, ekologią i estetyką. Po prostu perełka. Dla nas samych i na eksport.
Inne poświęciły się całkowicie życiu rodzinnemu i obserwują scenę polityczna z daleka, najczęściej za pośrednictwem telewizyjnych ekranów. Jak Barbara Tarnowska, która wprost stwierdziła:
Jestem na emeryturze. Teraz zupełnie się odsunęłam od spraw publicznych, bo to już nie ten wiek. Młodzi ludzi przejęli prym w działalności,
albo Elżbieta Zięba, która zadeklarowała:
Jestem przede wszystkim szczęśliwą żoną, matką, teściową też, babcią i prababcią.
A dwie z bohaterek odeszły już – zdecydowanie zbyt szybko – do „niebiańskiej solidarności”.
Muzia nadal żyje w pamięci swoich uczniów. Po jej śmierci jeden z nich napisał:
Jak mało kto Muzia żyje nadal – w sprawach, którym się poświęcała. Przede wszystkim w ludziach, pojedynczych wszechświatach, których bieg planet ustawiała przez lata, będąc nauczycielką, polonistką, ale w pierwszym rzędzie Wychowawcą licealnej młodzieży Krakowa, wychowawcą w najpełniejszym znaczeniu tego słowa, wskazującym różnice między dobrem i złem, prawdą i kłamstwem, uczciwością i obłudą.
Mąż Anny Szwed opowiadał nam ze wzruszeniem, jak przyjaciele postarali się, aby przetrwała pamięć o jego żonie:
Boguś Sonik, który zawsze się starał o to, aby ją doceniono, postarał się o jedno odznaczenie. W Urzędzie Marszałkowskim został jej wręczony Złoty Krzyż Zasługi. I to było jedyne za jej życia. A drugim po śmierci odznaczył ją Lech Kaczyński. Boguś Sonik załatwił jeszcze jedno. W Krakowie jest ulica jej imienia, na nowym osiedlu Kliny-Zacisze, jak się jedzie na zakopiankę. Ta ulica powstaje już od paru lat, ale można już ją znaleźć na mapach. Niedawno też odebrałem od Stowarzyszenia Sieć Solidarności medal „Dziękujemy za wolność” i przykleiłem go na jej grobie.
Na pewno jedno jest wspólne dla wszystkich czternastu kobiet, o których napisałyśmy. Te, z którymi udało nam się porozmawiać, powtarzały zgodnie, że warto było. I że niczego nie żałują z tamtych lat. A w imieniu tych, których już między nami nie ma, mówili to samo ich najbliżsi.
Ewa Tarnawska-Wiejacha:
To był najwspanialszy okres mojego życia. Najwspanialszy. […] Takiego nie będę już miała i takiego wcześniej też nie miałam. I uważam, że to jest coś, dla czego warto w ogóle było żyć.
Maria Grčar:
Niezależnie od tego jak jest – może nam się dużo rzeczy nie podobać, może nam być bardzo ciężko – jest jedna rzecz, z której nigdy nie należy rezygnować, to znaczy obrony wartości, które się wyznaje.
Barbara Tarnowska:
Jestem dumna, że mogłam kiedyś w tym brać udział.
Janina Gościej:
Na pewno było warto, dlatego że zawsze jest warto stać przy prawdzie i stać przy wartościach. To zawsze jest warto
Anna Wierzbicka-Bogacz:
Nie żałuję niczego i gdybym musiała powtórzyć to jeszcze raz, to zrobiłabym to. Zawsze podkreślałam, że był to piękny okres w moim życiu. Mieliśmy poczucie wspólnoty i nadzieję na lepszą Polskę.
Fryderyka Łazarów:
My straciliśmy dużo czasu, bardzo dużo czasu, mogliśmy coś innego robić, ale nie żałowaliśmy. Nigdy. To najlepsza rzecz, jaka mogła być. Ja niczego nie żałowałam. Niczego.
Danuta Skóra:
Warto było, na pewno było warto. Mieliśmy jednak szczęście, że to się tak skończyło, bo mogło się skończyć gorzej.
Berenika Sierotwińska-Rewicka:
Bez wątpienia Muzia uważała, że warto było. Ona żyła tylko dla Polski, dla polityki i dla swoich uczniów, których uczyła, jak być prawym.
Liliana Batko-Sonik:
Nie, nie żałuję, miałam bardzo pasjonujące życie.
Dorota Stec-Fus:
To był najważniejszy okres w moim życiu. Najważniejszy. Wiele się wtedy nauczyłam, wiele zrozumiałam. […] Warto było.