18.11.2021

Nowy Napis Co Tydzień #127 / Serce dzika

Motyle ojca nie dawały jej spać.

A właściwie nie tyle same motyle, ile gabloty, rozpieradła i pudła, które piętrzyły się teraz w domu po zmarłym, one też przyprawiały o ból głowy. Edyta miała jednak plan: oddać je uczelni, jakiemuś muzeum, ostatecznie hobbyście, który takie skarby powinien przyjąć z entuzjazmem. Warunek był jeden: wziąć wszystko. Przyjechać, spakować, odebrać, tak by ona nie musiała mieć już z nimi nic do czynienia.

Nie było tak, że ją wyłącznie brzydziły. Owszem, w mieszaninie emocji, z jaką patrzyła na entomologiczną kolekcję ojca, była także odraza. Pamiętała ten dreszcz przemieszany z fascynacją jeszcze z dzieciństwa, gdy pod nieobecność taty zaglądała do szuflad z przyrządami, podglądała suszące się na rozpieradle okazy i – z pewnością lekkomyślnie – wąchała śmierdzącą zawartość tajemniczych buteleczek z truciznami.

Czuła także płynącą od niego nagłą obcość i własny podziw, gdy schylony nad stołem, ze zdumiewającą precyzją manewrował za pomocą szczypczyków i ostrzy nad najnowszymi trofeami.

Szpilkę wbijamy prostopadle w środek tułowia, tak by wystawała jedna trzecia. Następnie motyla wpinamy do rozpinadła. Igłą preparacyjną lub szpilką, najlepiej jak najostrzejszą (można użyć grubszych entomologicznych) zaczepiamy za najgrubsze żyłki. Gdy uporamy się już ze skrzydłami, trzeba odpowiednio ustawić czułki i odwłok. Okaz powinien być rozwilżony, a szpilka dobrze dobrana – trudno ją będzie wymienić, gdy motyl już się zasuszy, bo schnące mięśnie tułowia mocno do niej przylegają.

Nigdy nie dopuścił jej do samego rytuału preparacji. Nie była pewna dlaczego. Wątpiła, by kierowało nim przekonanie, że to zajęcie zbyt drastyczne dla dziecka. Pasjonatowi wychowanemu na klasycznym, przedwojennym poradniku Niesiołowskiego obce były tego rodzaju sentymenty. Rzadkie gatunki fauny poznawał właśnie dzięki gablotom (a także ogrodom zoologicznym i barwnym tablicom biologicznym z systematyką gatunków). Tak czy inaczej, towarzyszyła mu od czasu do czasu wyłącznie w poszukiwaniach i łapaniu. Później ojciec zamykał się sam, a Edyta mogła wrócić do motyli dopiero wtedy, gdy były już za szybką.

W lesie, gdzie rośnie ostrężyna, która zatrzymuje liście przez zimę, nierzadko można spotkać po otrzepaniu takiego krzaka z masy przykrywającego go śniegu kilka cytrynków (Gonepteryx rhamni), ukrytych pod kopułą liści. Z kolei jak tylko brzozy zaczną puszczać soki, zaczyna latać Brephos parthenias, Brephos nothum i Polyploca flavicornis. Motyle te latają w dni słoneczne i siadają na miejscach okaleczenia brzóz i innych drzew, z których wypływa sok. Łatwo je stamtąd zbierać, czy to pokrywając słoikiem z trucizną, czy siatką.

Na wspólnych łowach, jak to nazywał, pokazywał jej chore miejsca drzew, do których faktycznie ciągnęły motyle, zwabione ich słabością. Wybroczyna drzewa była gęsta i lepka, pachniała wiosną, łąką i gorączkową płodnością.

Schwytane w siatkę motyle wrzucali potem do słoików.

Do zatruwania używa się tak zwanych zatruwaczek. Tę rolę może pełnić słoik, dość szeroki, ale niezbyt wysoki, na którego dnie znajduje się watka, gąbka lub masa gipsowa nasączona octanem etylu. Nie należy stosować eteru i chloroformu, bo powodują tężenie mięśni owada i trudno go potem rozpiąć. Motyl powinien przebywać w zatruwaczce do kilku minut (w zależności od stężenia octanu wewnątrz słoika).

Oprócz motyli były też ćmy. „Zmierzchnica”, „mara”, „strzygonia choinówka” – czytała potem etykiety na pudłach – „walgina”, „potwora”. Czy tata czuł się wtedy jak pogromca bajkowych stworów, w których zatapiało się miecz, dusiło się je lub truło przedmiotem namoczonym w śmiercionośnej miksturze?

Widząc grzebykowate czułki, jedwabistą frędzlę na krawędziach skrzydeł i przepiękne kolory w dziesiątkach odcieni, wyciągała ku nim palce, które pozostawiały tłuste ślady na szkle gabloty. Ręce rodziców unosiły wtedy małą Edytę i sadzały nad czeskimi bajkami z rozkładanymi elementami. Kot w Butach miał tam ruchomy ogon, a Śnieżka leżała w trójwymiarowej trumience z celofanu.

*

Od rana pod jej balkonem na praskim patio bawiły się dwie dziewczynki. Nie towarzyszyli im rodzice, co w tych czasach zdarzało się już bardzo rzadko. Z trzech stron otoczone były jednak ścianami nowoczesnego apartamentowca, więc matki mogły zerkać przez okna na to, co dzieje się na dole. Poza tym okolica była bezpieczna: deweloper zadbał o monitoring i grodzenie, a w tutejszych odnowionych kamienicach i luksusowych plombach mieszkała przede wszystkim klasa średnia, ludzie z branży kreatywnej, młode rodziny. W lokalach na parterze znalazły się pracownie lokalnych artystów i rzemieślników związanych z dzielnicą, przestrzeń coworkingowa i bistro.

Rodzice dziewczynek w jeszcze jednym różnili się od większości: nie przeszkadzało im, że ich dzieci od czasu do czasu grzebią w piasku, kałużach i ziemi, a nawet zachęcali je go tego. Tak też było i teraz.

– Chodź tu! Popatrz, co znalazłam! – zawołała z przejęciem młodsza, od dłuższej chwili skupiona na dłubaniu patykiem w miejscu, gdzie najwyraźniej ze względu na remont lub jakieś planowane nasadzenia rozciągała się połać nagiej ziemi.

Starsza podeszła i schyliła się. Zaczęły pracować najpierw tym, co było pod ręką, kijkami i kawałkami kory, a potem, zniecierpliwione, własnymi palcami i paznokciami, pod które wbijały się drobne kamyczki i czarny brud. Odgarnąwszy sypką warstwę podeschniętej gleby, przekopały się przez tę bardziej wilgotną i tłustą, by w końcu natrafić na coś gładkiego. Jeszcze chwila gorączkowej manipulacji pozwoliła zidentyfikować powierzchnię jako szkło. Denko butelki?

Pod nim zarysował się blady kształt, który po chwili okazał się – ku ekscytacji małych odkrywczyń – kobiecą twarzyczką otoczoną kwiatami.

– Co to? – wyszeptała młodsza, trochę przestraszona.

– To sekret – odpowiedziała jej towarzyszka uroczyście.

– Po-owiedz! – zawołała tamta jękliwie, jak zwykle robią to dzieci, którym się czegoś odmawia. – Ja chcę wiedzieć!

– Głupia! Przecież ci mówię. To się nazywa „sekret”. Mama mi opowiadała. Kiedyś się je robiło z tego, co było pod ręką, żeby chroniły domy. Albo ogrody. Jej babcia bardzo to lubiła, jak była mała.

– Ale czemu się je zasypywało? I tak zamykało?

– Wcale nie zasypywało. Zupełnie na odwrót, były tak piękne, że wszyscy chcieli na nie patrzyć. Stawiali je na widoku, tylko osłonięte szybą i obsypane kwiatkami. 

– No ale jak one mogły kogokolwiek chronić z takiego zamknięcia? – drążyła młodsza.

– Wszystko stamtąd widziały. Nie musiały wcale wychodzić, czasem tylko spojrzały i już.

– Co: już?

– No, miały taką moc.

Chwilę później, zawołana na obiad, starsza pożegnała się i zniknęła.

Pozostawiona sama sobie druga dziewczynka długo wpatrywała się w leżącą postać, jej dłonie złożone na piersiach, fałdy szaty i nadłamaną stopę, ledwo widoczną zza girlandy liści. Naokoło wiła się wyblakła falbanka i blado łyskały resztki elektrycznego świetlika imitującego płomień świecy.

*

Twórca, któremu wspólnota mieszkańców powierzyła zadanie, muskularny młody człowiek koło trzydziestki, ułożył przed sobą na blacie coś, co wyglądało jak wielka obła brytfanna, i wysmarował ją woskiem. Tak samo zrobił z drugą, bliźniaczą. W miejscach, gdzie od brytfanny odchodziły krótkie wąskie rynienki, umieścił solidne stalowe pręty. Ich zadaniem było wzmocnić konstrukcję i pomóc potem w przytwierdzeniu całości do podłoża.

Potem nałożył oba naczynia na siebie i ścisnął ich krawędzie tak, by szczelnie do siebie przylegały. Użył do tego całego mnóstwa nastawnych kluczy, które upodobniły całość do najeżonego metalem narzędzia tortur. W podobny sposób przygotował drugą, mniejszą formę.

Teraz mógł się zająć masą poliuretanową. Po rozrobieniu w wiaderku zaczął wlewać gęstą ciecz przez otwór do formy korpusu. Wypełnił nią też częściowo drugą część konstrukcji i połączył z tułowiem. Otarł pot z czoła i na czas tężenia masy zrobił sobie chwilę przerwy.

Gdy masa powiększyła swoją objętość i zastygła w piankę, nastąpił moment, który bardzo lubił: zdejmowanie kolczugi z kluczy, rozchylanie formy i wyłuskiwanie odlewu, wielkiego, dziewiczego i gładkiego. „Prawie gładkiego” – poprawił się, przesuwając dłonią po bryle. Zdecydowanie wymagała jeszcze przeszlifowania papierem ściernym.

W końcu zdjął z półki mocną wiertarkę, dobrał końcówkę i zajął się wywiercaniem czterech otworów w górnej części dzieła: dwa większe, na oczy, dwa mniejsze – nozdrza. Skóra już czekała. Zawodowy taksydermista wygarbował ją dla niego i pokrył lewą stronę środkiem konserwującym, więc Piotr mógł od razu przejść do nakładania. Przypomniały mu się historie o przebieraniu się osłów w futro lwa – a może to była skóra osła? „W tych opowieściach nie kończyło się to dobrze – uśmiechnął się do siebie Piotr – ale tu będzie inaczej”. Szklane kulki, które osadził w oczodołach, wyglądały jak prawdziwe.

Miał ochotę skończyć na dziś, ale po chwili postanowił, że jutro łatwiej będzie mu się pracowało, jeśli kolejny etap rozpocznie już teraz. Była to najbardziej nużąca część, polegała na żmudnym przytwierdzaniu skóry do piankowego szkieletu. Używało się do tego głównie takera ze zszywkami, ale miejscami trzeba było czasem zeszyć starą dobrą igłą i nitką albo użyć kleju.

Pracę przerwało mu pukanie: jakaś kobieta przyszła z wyrzutami, że od kilku godzin słyszy hałasy.

*

To nie same motyle ojca powodowały, że Edyta nie mogła spać już kolejną noc z rzędu, a dzienne drzemki przynosiły więcej zmęczenia niż wypoczynku. Nie były to też zgrzyty i wiercenie z pracowni na dole, w której jakiś aspirujący rzeźbiarz najwyraźniej pracował również w soboty, czy pokrzykiwania dzieci na patio ani nawet dokuczające jej ostatnio drobne fizyczne dolegliwości. Być może to z ich powodu zdawało jej się dziś, że jej skóra z wyjątkową wrażliwością odczuwa jako drażniącą każdą fałdkę i okruch na prześcieradle.

(Odleżyny taty. Próby ziołolecznictwa, okłady z rdestu. Gąsienice Walginy, Timandra comae, żywią się liśćmi różnych szczawi i rdestów, niekiedy także innych roślin. Poczwarki przystosowane są ubarwieniem do barwy otoczenia, przebywają w słabych oprzędach, wyglądając jak gdyby były zawieszone w powietrzu).

Nie, najbardziej wyprowadziło ją z równowagi tamto pudełko.

Wśród innych wydawało się małe, dlatego zwróciła na nie uwagę. Odsunęła płaską, gładką pokrywkę, która uległa z lekkim tylko oporem.

Do bocznych ścianek od wewnątrz przyklejone było coś kosmatego, co kiedyś mogło być mchem. Im bliżej środka, tym kolejne kręgi były bardziej oczywiste, lecz bynajmniej nie bardziej zrozumiałe: girlanda sztucznych konwalii, koronka, a w końcu złotawa taśma z przyszytymi do niej koralikami. Wszystko to wypełniało prawie całe pudełko, poza niewielką przestrzenią w samym centrum, wyścieloną miękkim materiałem.

A na nim, otoczone tym żywiołem ozdób, girland i przystrojeń, leżało to coś.

Nieożywione, lecz niewątpliwie będące pozostałością po czymś żywym, wielkości ziarna fasoli.

Edyta nie zdobyła się wtedy nawet na dotknięcie znaleziska, tylko bez dalszego badania, z osobliwym dreszczem, czym prędzej zasunęła pokrywkę i wepchnęła pudełko pod meble.

Z jakiegoś powodu to małe kuriozum wytrąciło ją z i tak już chwiejnej równowagi. Prawdopodobnie dlatego, że wizja selekcjonowania pozostałości i sprzątania mieszkania pełnego tego typu niespodzianek, z którymi doprawdy nie wiadomo co zrobić, przepełniała ją najwyższą niechęcią. Tak, ktokolwiek będzie kolejnym właścicielem entomologicznej kolekcji, powinien odebrać hurtem wszystko, i niech potem sam decyduje.

Wiedziała, że to słuszna decyzja, ale walczyła z poczuciem winy. Mieszanina emocji związanych z motylim dziwactwem taty to w końcu także sentymentalne wspomnienia i ucisk serca na myśl, jak było ono dla niego ważne.

Przewróciła się na drugi bok w męczącej drzemce. Majaczyły jej gabinety osobliwości, które bezskutecznie próbowała opróżnić, a także przeszklone pojemniki, pełne kokonów, larw i poczwarek próbujących wydostać się na wolność.

*

Od tamtego odkrycia zaczęła się przedziwna mania młodszej z dziewczynek – mania, do jakiej zdolne są tylko małe dzieci. Wyrozumiali, lecz zdumieni rodzice, którzy do niedawna nie mieli pojęcia, że gdzieś jeszcze w ogóle sprzedają rzeczy, które tak ją zafascynowały, patrzyli na siebie zatroskani i bezgłośnie stawiali pytania o zasadność i porę interwencji. Nie podejmowali póki co radykalnych kroków, widząc, że mała oddaje się swojej nowej pasji z delikatnością dużo większą niż wtedy, gdy bawiła się lalkami.

Pół biedy, gdy ograniczała się do własnego pokoju i własnoręcznie zrobionych domków z kartonu. Jednak stopniowo, ku swojemu zaskoczeniu, zaczęli znajdywać je także gdzie indziej: w otwieranych przez siebie szafkach kuchennych, szufladach, schowkach i kredensie. Opromienione łagodnym światłem niewielkie przegródki bywały puste i ubogie, często jednak przystrajały je dziecinne skarby: wstążki, guziki i sreberka. Czasem zaś wnętrze było zaaranżowane jeszcze staranniej: kamienie, sukulenty oraz kawałki mchu naśladowały sceny z natury.

Wszystkie te półki i przegródki gościły barwne towarzystwo. Należeli do niego co najmniej trzej królowie, kilku mężczyzn w białych szatach i płaskich czapeczkach, a także skrzydlata postać walcząca ze smokiem. Najwięcej zaś było figurek skądinąd znajomych, w konfiguracjach nieznanych jednak zgoła tradycyjnej teologii: jedna duża Maryja potrafiła z łagodnym uśmiechem patrzeć z góry na drugą – mniejszą, ramię w ramię błogosławiło je z kolei trzech Jezusów, przy czym tylko jeden Zmartwychwstały. Drugi pobierał dopiero naukę ciesielki u świętego Józefa, trzeci zaś, z niewiadomych przyczyn, owinięty został gładkim purpurowym płaszczem.

Wycierająca kurze matka wzięła posążek do ręki i zaintrygowana odchyliła poły. Na czerwonym, aksamitnym materiale podszewki dyndały drobne, srebrne ozdoby. Gdy przyjrzała się im bliżej, zobaczyła, że mają kształty miniaturowych nóg, rąk, oczu i dłoni. Trzymały się na drobnych kółkach przyszytych do tkaniny i rozproszonych na niej bez ładu i sensu.

*

Młody twórca uwijał się spocony. A to niczym mechanik kładł się na ziemi i operował od spodu, a to, wracając do roli artysty, odchodził kilka kroków do tyłu, by ocenić całościowy efekt. Cielsko wyglądało coraz bardziej jak prawdziwe, choć gdy w zbliżeniu nie czuło się ciepła, złudzenie mijało. Futro było całkiem miękkie, szorstkie i bardzo realistyczne, fachowiec wykonał dobrą robotę. Inna sprawa, że Piotr uświadomił sobie, że nie wie, jaką właściwie fakturę ma skóra prawdziwego reprezentanta gatunku. Jedynym porównaniem była sierść jego psa Froda. Gdy zamiast po jedwabistym łbie, spod którego patrzyły łagodne brązowe oczy, głaskał go po grzbiecie, czuć było faktycznie nieco szczeciniastą teksturę.

Nigdy nie jadł też dziczyzny – miał nie więcej niż trzynaście lat, gdy został wegetarianinem, a w ostatnich latach syntetyczne mięso stało się tak tanie i dostępne, że zwierzęta jadali już tylko albo starsi i niewykształceni, albo – tak jak on w czasach studenckich eksperymentów – zamożna, alternatywna młodzież, która mogła sobie pozwolić na kupienie porcji nielegalnego gatunku. Powspominał przez chwilę imprezy, na których ten czy inny kolega z triumfalnym uśmiechem wnosił do pokoju krwistoczerwone kawałki surowej polędwicy, które potem w ciszy i z namaszczeniem jedli prosto z deski. Wypełniały usta intensywnym sokiem i poczuciem winy.

Piotr pokręcił głową. Bardzo słusznie, że ludzkość od tego odchodzi. Przesłanie instalacji, choć w pierwszej chwili po otrzymaniu zamówienia wydało mu się na wyrost, ma sens.

Jeszcze raz odsunął się i ocenił efekt. Zębiska zostawił na koniec, by na pewno ich nie uszkodzić ani nie ukruszyć przy tworzeniu najważniejszego elementu. Teraz wziął największy i najostrzejszy ze skalpeli i precyzyjnie naciął na piersi zwierza okrąg wielkości dłoni, przebijając się uważnie, lecz pewnie przez powłokę skóry i wierzchnią warstwę pianki. Potem, sięgnąwszy po nóż, wbił go w środek odsłoniętego koła. Pokręcił i zaczął poszerzać dziurę, z której wypadały kolejne kawałki wyschniętej pianki. Pomagał sobie łyżką, a w końcu i dłonią. Zanurkował ręką w przepastnej piersi zwierza na pół łokcia i wygarnął z powstałej w ten sposób jamy resztki wypełniających ją okruchów.

*

Edyta nie wyglądała dobrze. Ciągle źle sypiała i czuła się obolała. Kolekcję w całości przejęło muzeum z sąsiedniego województwa, jednak pudełko z tym czymś odesłano. Niezdecydowana, czy wyrzucić je na śmietnik, zakopać, czy sprzedać, póki co wybierała możliwość najgorszą, to znaczy nierobienie niczego.

Czasem myślała o Walginie i fioletowej prędze, jaka rysuje się u niej w poprzek skrzydeł niczym podgojona blizna. Może dlatego ten gatunek upodobał sobie rdest, który pomaga na trudno gojące się rany.

*

Kilka dni później dziewczynka z rodzicami wyszła na spacer. Rodzina spędzała spokojny weekend: mama zawiesiła na ścianie dekorację z motylami, tata ugotował obiad, potem grzebał w samochodzie.

Nie uszli daleko, gdy zobaczyli, że w pobliżu pojawiło coś nowego. Przystanęli i przeczytali, co napisane było na tabliczce u fundamentu:

A ponieważ była tak piękna, myśliwy zlitował się nad nią i rzekł: „Biegnij, biedne dziecko! – Dzikie zwierzęta i tak cię wkrótce pożrą” – pomyślał, lecz mimo to zrobiło mu się tak, jakby mu kamień z serca spadł, bo nie musiał jej zabijać. Gdy z zarośli wyskoczył młody warchlak, przebił go swym nożem, wyciął płuca i wątrobę, i jako dowód zaniósł królowej.

Przed nimi wznosił się monumentalny, wypchany dzik o białych kłach i lśniących oczach. Nie było to już wprawdzie to wielkie, ciepłe ciało podskórnie pulsujące krwią, którego człowiek lękał się i które kiedyś, dawno temu, udomowił, lecz posągowa instalacja, zabezpieczona przed deszczem i mrozem, stojąca ku pamięci i przestrodze.

I jeszcze jedna różnica: w piersi dzika ziała wydrążona nisza z wprawioną weń szybką. W środku zaś umieszczono serce ze złota, a wokół wianek sztucznych kwiatów. W sercu, mawiali ludzie, zamknięta została kropla krwi, którą zwierzę straciło jako ofiara ludzkich czynów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Agnieszka Urbanowska, Serce dzika, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 127

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...