06.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #133 / Nieudana reanimacja

Rok 1999 był dla amerykańskiego kina wyjątkowo szczodry. Zbliżający się wielkimi krokami przełom wieków sprzyjał eksperymentom narracyjnym, wyzwalając w twórcach zza wielkiej wody nadzwyczajne pokłady kreatywności. W tym samym roku do kin trafił Podziemny Krąg Davida Finchera, eXistenZ Davida Cronenberga, Być jak John Malkovich Spike’a Jonze’a czy Magnolia Paula Thomasa Andersona. Wszystkie to znakomite filmy, każdorazowo stanowiące dla widzów swego rodzaju wyzwanie – wystawiające ich przyzwyczajenia odbiorcze na próbę, wymagające kilkukrotnego, uważnego seansu w celu należytego docenienia wszystkich, zaszyfrowanych w obrazie oraz fabularnej konstrukcji niuansów. Oczywiście do wyżej wymienionej listy należy dopisać również Matriksa Lany i Lilly Wachowskich (wówczas Larry’ego i Andy’ego Wachowskich – przyp. red.): wizjonerskie, eklektyczne dzieło science fiction, bardzo udanie odświeżające sprawdzone, Campbellowskie schematy (bodajże najbardziej udanie od czasu pierwszych Gwiezdnych Wojen), w wyjątkowo sprawny sposób łączące motywy religijno-filozoficzne z atrakcyjnym wizualnie, cyberpunkowym anturażem i satysfakcjonującymi, czysto rozrywkowymi sekwencjami akcji.

Rok 2003 należał już niemalże tylko do Matriksa. Na przestrzeni niecałych dwunastu miesięcy do kin trafiły dwa pełnometrażowe sequele oryginalnego filmu Wachowskich, a na DVD i VHS –animowany spin-off o wdzięcznej nazwie Animatrix. Bezpośrednie rozwinięcie przygód Neo, Trinity i Morfeusza pozostawiało jednak trochę do życzenia – w serii na pierwszy plan zaczął wybijać się pierwiastek kina akcji, zrealizowanego według klasycznej zasady sequeli: „więcej, mocniej, bardziej”. Najlepiej widać to na przykładzie postaci agenta Smitha, zmultiplikowanego za pomocą raczkującego CGI do zatrważającej liczby egzemplarzy. Gdy dziś ogląda się pojedynek Neo z kilkudziesięcioma identycznymi agentami, rozgrywający się w pierwszej połowie Reaktywacji, to trudno powstrzymać się od przewracania oczami – komputerowo wygenerowane modele biją po oczach sztucznością, uniemożliwiając tym samym należyte docenienie, znakomitej skądinąd, choreografii walki – cechy charakterystycznej wszystkich filmów należących do oryginalnej trylogii Wachowskich. Skutecznym lekarstwem na niedosyt po seansie Reaktywacji Rewolucji okazał się jednak Animatrix – zbiór dziewięciu, niezwykle różnorodnych, animowanych nowelek, które w interesujący sposób poszerzyły uniwersum, między innymi wyjaśniając krok po kroku genezę i rozwój konfliktu pomiędzy ludźmi a maszynami.

Wreszcie nadszedł rok 2021 (a właściwie jego końcówka) i premiera Zmartwychwstań, tłumaczonych również jako Rezurekcje, aby podtrzymać tradycję podtytułów rozpoczynających się na literę „R”. Co istotne, na reżyserskim placu boju pozostała już tylko Lana Wachowski – jej siostra Lilly postanowiła odciąć się od serii opierającej się w dużej mierze na metaforach, które były dla niej istotne przed korektą płci, dokonaną w 2016 roku.

Podtytuł najnowszej odsłony Matriksa jest zresztą niezwykle trafiony i znaczący – wraz z nowym filmem zmartwychwstaje nie tylko pozostająca w zawieszeniu od wielu lat seria, ale również jej najważniejsi bohaterowie, którzy zginęli w ostatnich minutach Rewolucji. Sam protagonista, dobrze nam wszystkim znany Neo (Keanu Reeves), powraca tutaj w pewnym sensie do punktu wyjścia. Znów jest Thomasem Andersonem: pozbawionym samoświadomości, zblazowanym użytkownikiem Matriksa, dzień w dzień łykającym niebieskie pigułki, przesiadującym w wannie z gumową kaczuszką na głowie i z pustym wzrokiem wbitym w gładką, szklaną ścianę wieżowca. Wszystkie jego wspomnienia, składające się na fabułę poprzednich trzech części, zostały zaś przekształcone w bestsellerową grę komputerową, zatytułowaną, a jakże, Matrix. Bohatera poznajemy w momencie, w którym studio Warner Brothers zleca mu powtórzenie sukcesu sprzed lat. Realizację niechcianego, nikomu niepotrzebnego sequela, wbrew jego woli, ambicji, a może nawet możliwości. Czy można być jeszcze bardziej „meta”?

Lana Wachowski udowadnia, że tak. Inscenizuje korporacyjną burzę mózgów, w trakcie której współpracownicy Neo przerzucają się pomysłami na temat tego, jak powinna wyglądać nowa odsłona Matriksa. Ktoś chce więcej filozofii, ktoś żąda więcej transpłciowej metaforyki, ktoś – po prostu jeszcze więcej efektów specjalnych, a zwłaszcza słynnego bullet time, będącego jednym z najważniejszych znaków rozpoznawczych marki. Jakby tego było mało, Wachowski dwoi się i troi, jeżeli chodzi o wizualne nawiązania do poprzednich części serii. Nie cofa się nawet przed bezpośrednim włączeniem konkretnych fragmentów filmowych w narrację Zmartwychwstań – kiedy na ekranie pojawia się jakaś scena korespondująca z oryginalną trylogią, to otrzymujemy odpowiednie przebitki z pierwszego Matriksa, Reaktywacji bądź Rewolucji. Osobom, które stosunkowo dobrze znają te trzy filmy może się to wydać po pewnym czasie zbędne i zwyczajnie irytujące.

Te wszystkie zabiegi autotematyczne oraz metafilmowe i tak zdają się służyć jedynie jako zasłona dymna, której nadrzędnym celem jest zamaskowanie tego, że Zmartwychwstania jako autonomiczne dzieło nie mają zbyt wiele do zaoferowania. Z całą pewnością nie rewolucjonizują kina akcji tak jak robiły to poprzednie filmy z serii. Szczytem finezji jest tutaj kilka scen, w których ściany zaczynają służyć za podłogę i vice versa – koncept bardzo dobrze znany wszystkim fanom Christophera Nolana i jego Incepcji; filmu, w którym bliźniacze sceny wyglądają zresztą zdecydowanie lepiej, bardziej efektownie, pomimo tego, że zostały zrealizowane ponad jedenaście lat temu. Nowego Matriksa nie broni również jego tożsamość wizualna – z jakiegoś powodu twórcy postanowili zrezygnować z cybernetycznej, zielonkawej oprawy, wyróżniającej markę na tle wszystkich podobnych filmów science fiction. Zamiast niej na ekranie króluje nijaka, korporacyjno-instagramowa estetyka, w ramach której największym wyzwaniem operatorskim jest realizacja kilkunastu ujęć w trakcie tak zwanej złotej godziny. Z intrygującego, zapierającego dech w piersiach widowiska zostało, eufemistycznie mówiąc, niewiele – pod względem wizualnym czwarty Matrix to pierwszy z brzegu, niewyróżniający się niczym specjalnym blockbuster.

Zmartwychwstania nie wprowadzają też nic nowego, jeżeli chodzi o warstwę znaczeniową. Komentarz społeczny, skoncentrowany wokół zapatrzonej w smartfony, wiecznie scrollującej Facebooka współczesności, to łopatologia najwyższej próby, momentalnie przyprawiająca każdą osobę z pokolenia Y i Z o ciarki żenady. Gdy diagnoza zostaje wygłoszona wprost przez bezdomnego, bełkotliwego, niepotrafiącego prawidłowo się wysłowić Merowinga (Lambert Wilson), funkcjonującego w poprzednich częściach jako personifikacja elokwencji i elegancji, to trudno nie dojść do wniosku, że to niezwykle plastyczna metafora kierunku, w którym podążyła seria Wachowskich. Nawet niebanalne pomysły, takie jak chociażby niespodziewany sojusz pomiędzy ludźmi a częścią maszyn (rozwinięcie koncepcji znanej ze Zniewolonego, ostatniej nowelki Animatriksa), nie mają wystarczającej siły przebicia, nikną w gąszczu szekspirowskiej powieści idioty. Głośnej, wrzaskliwej, a nic nie znaczącej.

W gruncie rzeczy nowy Matrix to naprawdę niewiele więcej niż rzewne, momentami po prostu mdłe love story, w którym odzyskujący świadomość Neo próbuje dotrzeć do nieuświadomionej Trinity (Carrie-Anne Moss). Pomagają mu w tym Bugs (będąca jednym z niewielu wyraźnych plusów produkcji Jessica Henwick) i nowy Morfeusz (Yahya Abdul-Mateen II), przeszkadzają zaś zastępujący Architekta z Reaktywacji Analityk (Neil Patrick Harris) i nowy agent Smith (Jonathan Groff). Cała intryga sprowadza się natomiast do tego, czy w punkcie kulminacyjnym Trinity odpowie na wezwanie Neo „tak”, czy „nie”. Napięcie budowane jest w wybitnie sztuczny, niegodny głębszej analizy sposób, a rozwiązanie, no cóż, możliwe do przewidzenia od samego początku. Podbudowana przeznaczeniem miłość triumfuje, ale nie w sposób ostateczny – akurat tak, żeby za kilka lat można było powrócić do uniwersum, rozszerzając je o jeszcze jeden, oby tym razem lepszy sequel.

Zmartwychwstania są więc dokładnie tym, czym wymuszona kontynuacja fikcyjnej gry stworzonej przez Neo wewnątrz filmowej diegezy: tworem niechcianym, zbędnym, powołanym do życia z jednego, dobrze nam wszystkim znanego powodu. Oryginalna trylogia, pomimo wszystkich swoich niezaprzeczalnych wad i słabostek, sprawdzała się dobrze jako zamknięta, w miarę spójna opowieść, niepotrzebująca kontynuacji, dopisanego na siłę rozdziału. Jeżeli twórcy koniecznie chcieli wrócić do uniwersum Matriksa, to zdecydowanie lepszym, bardziej interesującym rozwiązaniem byłaby realizacja kolejnego po Animatriksie spin-offu – opowiedzenie zupełnie nowej historii, która funkcjonowałaby gdzieś na marginesie przygód Neo i Trinity; uzupełniałaby dobrze nam znany świat o nowych bohaterów, miejsca i detale. Niestety zamiast tego producenci zdecydowali się wyciągnąć trupa z zakurzonej szafy i nieudolnie spróbowali go wskrzesić – po prawie dwudziestu latach spoczynku jego puls stał się jednak po prostu niewyczuwalny.

Matrix Zmartwychwstania, reżyseria Lana Wachowski, USA 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Brzozowski, Nieudana reanimacja, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 133

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...