17.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #139 / Ale tu macie widok…

Nasz archipelag na wyciągnięcie ręki – Wolim, Uznam, Karsibór i Chrząszczewska. Na pierwszej wyspie mieszka kilkanaście tysięcy osób, ale w okresie letnim przeżywa ona prawdziwe oblężenie i liczba wzrasta do ponad stu tysięcy. Uznam z kolei leży tylko częściowo w granicach Polski, mieści za to największe miasto archipelagu, czyli Świnoujście. Na wyspie mieszka około czterdziestu jeden tysięcy ludzi. Karsibór, sztuczna wyspa powstała z części Uznam, gdy budowano Kanał Piastowski, jest zamieszkana przez około siedmiuset ludzi. Na Chrząszczewskiej, najmniejszej z polskiego archipelagu wysp, znajduje się przede wszystkim zakład karny i kilka gospodarstw. Polskie wyspy – skraj ojczyzny, nasze jedyne współczesne rubieże. Ale także kraina milczenia, bowiem wyspy, choć faktycznie istniejące, nie zajmują miejsca w naszych umysłach. Są, ale jakby ich nie było. Zdaje się, że nic się tam nie dzieje – nie ma zbrodni, skandali, wszystkich tych wydarzeń, dzięki którym media potwierdzają, że coś istnieje naprawdę. Wyspy są przezroczyste: wskazujemy je na mapie i zaraz odwracamy uwagę ku Trójmiastu, albo bardziej w dół, przez całą Polskę, aż do gór. Wolim, Uznam, Karsibór i Chrząszczewska wiodą życie miejsc przyjaznych bardziej istotom lotnym, zdolnym rozpłynąć się w bezkresie morza i nieba, ptakom i duchom. Żywych oprowadzać będzie po skomplikowanej linii brzegowej pamięci Piotr Oleksy. Autor pisze: 

Piękne miejsca też mają swoją historię. Często pogmatwaną, niejasną, trudną do wpisania w narodowe ramy. O przeszłości myślimy natomiast przede wszystkim w kategoriach narodowych, uczymy się historii Polski, Niemiec czy Francji, rzadziej Europy, a regionów już wcale. Dlatego dzieje pogranicza są tak trudne do opowiedzenia. Podobnie rzecz się ma w przypadku archipelagu i całego Pomorza, które przez wieki było miejscem, gdzie spotykały się kultura słowiańska, niemiecka i skandynawska.

Spleciony warkocz bólu

Wyspy odzyskane. Wolim i nieznany archipelag to książka, która wedle autora stanowi „próbę syntezy naukowej metody badawczej z formą reporterską i eseistyczną”. Piotr Oleksy przedstawia historię tak zwanych Ziem Odzyskanych, choć bardziej właściwa wydaje się nazwa: Bardzo Dzikiego Zachodu. Po roku 1945 losy Niemców i Polaków zostały splecione w warkocz horroru, w którym przewijają się pasma gwałtów, kradzieży, samosądów. Zdarzenia następowały zgodnie z logiką „odzyskiwania” ziemi: dotychczasowi mieszkańcy zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów, zaś nowi mieszkańcy sami zostali wysiedleni z własnych. Z Ziem Zabranych na Ziemie Odzyskane. Z (własnego) domu spalonego do (czyjegoś) domu wystygłego już z rodzinnego ciepła. Pozostali na miejscu Niemcy byli wykorzystywani jako tania siła robocza lub wręcz traktowani jako niewolnicy przez Polaków. Do specyficznego horroru doszło zimą 1946 roku w Świnoujściu. Na Świnie, oddzielającej Wolim i Uznam, utworzyła się kra, która oddzieliła na kilka tygodni miasto od reszty kraju. Co ciekawe, Polaków było wtedy jeszcze zdecydowanie mniej od Niemców, których liczbę Oleksy szacuje na około dziesięć tysięcy. Czy to z powodu odcięcia „od świata” i poczucia, że prawa ludzkie zostały chwilowo zawieszone, a może z powodu poczucia zagrożenia otaczającym „żywiołem niemieckim”, czy też wreszcie – najprościej – z zemsty, zdemoralizowania i chęci łatwego łupu, funkcjonariusze urządzili sobie festiwal okrucieństwa. Relacje te czyta się z niesamowitym zainteresowaniem i aż widać w tej historii gotowy scenariusz filmowy. Wyspy zostawały jeszcze przez pewien czas strefą, co do której było więcej pytań niż zdań oznajmujących. Czy staną się terenem wojskowych baz radzieckich? Może kolejne konferencje powojenne dokonają jednak przesunięcia granic? Czas niepewności zachował się także w nazwach. Wobec wysp stosowano określenie „Obwód Uznam-Wołyń”. W taki sposób zapisywano wtedy nazwę Wolin. Przejęzyczenie? Swoiste przesłyszenie zachodzące, gdy obce nazwy brzmią nazbyt podobnie do nazw znanych? A może translokacja miejsca, z którego samemu zostało się wyrzuconym i potrzeba jego odzyskania, jakkolwiek iluzoryczne by ono nie było? Szalenie ciekawie zostało rozpisane to przez Oleksego. Jego narracja wycofuje się, aby dać więcej miejsca prawdziwym bohaterom tamtego powojennego czasu. Na kartach książki przemawiają zatem zeznania świadków, listy i donosy, ale największe wrażenie robią wywiady z żyjącymi obserwatorami i uczestnikami dramatycznych wydarzeń. Jest w tej historii, niewypowiedzianej w Polsce i niewysłuchanej do końca, olbrzymi potencjał fabularny, godny powieści lub filmu. 

Niby wszystko jest, ale nie ma nic

Pani Wenata ma dziewięćdziesiąt dwa lata i doskonałą pamięć, dlatego mówi z przekonaniem:

Myśmy tu byli zagubieni, bo wcześniej mieszkaliśmy w mieście, a tutaj pustka. Jest dach nad głową, niby wszystko jest, ale nie ma nic. Najgorsza zima była. Przyjechaliśmy w listopadzie, leżały jeszcze jabłka, to się tymi jabłkami żywiliśmy. Ewentualnie po piwnicach, jak gdzieś były słoiki po Niemcach, to jedliśmy. Jakiś węgorz w słoiku albo inna ryba, jakiś owoc.

Dla nowych mieszkańców wysp warunki do przeżycia istniały ze sobą w jakieś kosmicznej niezgodzie. Domy, mieszkania – są. Ale jest też przyroda, której trzeba się nauczyć. Zdecydowana większość przesiedlonych na wyspy pochodziła z głębi kraju, gdzie utrzymywali się głównie z uprawy roli. W nowym miejscu należało porzucić ziemię i zacząć podbijać morze. Rybołówstwo znane z jezior nie ma zbyt wiele wspólnego z rybołówstwem na Bałtyku. Tę umiejętność posiadali mieszkający tu od lat Niemcy. Sojusze między nowymi mieszkańcami a starymi, Polakami a Niemcami, ludźmi ziem z ludźmi wody to materiał do wielorakich przemyśleń. Oleksy cytując obficie relacje oraz przeprowadzając wywiady ze starymi mieszkańcami polskiego archipelagu, daje szeroka panoramę ludzkich stosunków. Jest miejsce i na pogardę, i na cichy podziw, jak również niesłabnącą, milczącą wojnę, a nawet nowe wojny między nowymi mieszkańcami… Czyta się to dobrze, zupełnie jak zderzenie dwóch światów. Świat powojenny jest osądzany przez milczącą naturę. Piękną i tajemniczą, zazdrośnie strzegącą swoich bogactw i czasem – poprzez cofkę wody czy krę – także zamykającą w swych objęciach mieszkańców wysp przed resztą kraju. Zdanie pani Wenaty: „Niby jest wszystko, ale nie ma nic” będzie powracało na różne sposoby w książce Oleksego. Stanie się swoistym przypływem i odpływem pamięci.

„Wszystko i nic” kusiło jeszcze wiele lat po zakończeniu wojny. Z czasem polski archipelag stawał się również miejscem wymarzonym dla wszystkich tych, którzy chcieli innego życia w PRL. Henryk Bartoszuk, wieloletni kierownik i dyrektor domu dziecka w Lubinie, bodaj najprecyzyjniej wyraża tę możliwość, gdy mówi:

Był taki moment, że pomyślałem, cholera jasna, gdzie mnie tu przyniosło! Koniec Polski, koniec świata. Wszystko zarośnięte krzakami, na drodze kocie łby. Droga była taka, że w żuku musieliśmy co roku zawieszenie wymieniać. Ale z drugiej strony było też pięknie. Dom stał nad skarpą, nad samą wodą.

Aż chce się dodać: wszystko wydawało się możliwe.

Trójkąt bermudzki polskiej pamięci

Muszę wyznać, że trwam w czytelniczym sporze z książką Piotra Oleksego. Być może jest to spór zasadniczy, bowiem wynikający z samego założenia Wysp odzyskanych, które chcą być „próbą syntezy naukowej metody badawczej z formą reporterską i eseistyczną”. W istocie czytelnik otrzymuje książkę raczej zachowawczą, stojącą w mocno chybotliwym rozkroku, gdzie autor z trudem łapie równowagę między akademickim warsztatem historyka a lekkością pióra. Żeby być dobrze zrozumianym: jest tutaj i to, i to, ale otrzymujemy o jedno „to” za dużo. Oleksy dosyć kurczowo trzyma się warsztatu badacza, który nie pozwala mu wznieść się wyżej – w formę eseistyczną. Tam, gdzie chciałoby się, aby wreszcie przemówił własnym głosem, zasłania się głosami innych. Rozumiem zamiar przedstawienia w sposób polifoniczny wielowątkowej historii „nieznanego archipelagu”, ale momentami odnosi się wrażenie, że autor nie ma zbyt dużo do powiedzenia od siebie. Jakby oddając głos innym (zwłaszcza nadmiernie cytowanemu Arturowi Danielowi Liskowackiemu), oddał im również głos swój. Gdy wreszcie przemawia w dłuższym fragmencie pod koniec książki w swoim imieniu, nie brzmi to zbyt przekonująco. Po prostu zbyt wielu przed nim zabrało już głos i zrobiło to w sposób znacznie bardziej porywający. Może to wina proporcji, może kwestia przeredagowania książki. Nie wątpię, że Piotr Oleksy zebrał imponującą ilość materiału badawczego, jednak gdyby zdecydował się zrezygnować z „próby syntezy” na rzecz jednoznacznego opowiedzenia się po stronie konkretnego gatunku, wyszłoby bardziej zdecydowanie i wiarygodnie.

Noszę w sobie również spór o „wyspy odzyskane” i „nieznany archipelag”. Rozumiem poplątane historie Ziem Odzyskanych i tym bardziej zgadzam się, że aby mówić o nich, należy posiadać pojemne metafory. A one z kolei muszą być czytelne. Albo wiarygodnie obronione przed czytelnikiem. Dla przykładu, Kazimierz Brakoniecki, poeta i eseista, wobec trudnej historii Warmii i Mazur zastosował pojęcie Atlantydy Północy. Ma ono niezwykłą siłę nośną, nawet po wielu latach od jej wejścia w świadomość literacko-czytelniczą. Słowotwórcza siła olsztyńskiego poety stworzyła nazwę, która przykuwa uwagę, a jednocześnie jest na tyle pojemna, że wciąż odnajdują się w niej nowi czytelnicy. Niestety nie czuję takiej siły bijącej z nazw zaproponowanych przez Piotra Oleksego. Nie wiem, przez kogo polskie wyspy są „odzyskane”, skoro wciąż pozostają przezroczyste w powszechnej świadomości Polaka. Jeśli tylko przez samego autora, to rodzi się pytanie: dopiero teraz stały się odzyskane? Znacznie lepiej brzmi sformułowanie „nieznany archipelag”, ale tu też budzą się moje wątpliwości, choć już tylko pośrednio skierowane do autora. Kilkakrotnie wspomina Oleksy o sytuacji, gdy Świnoujście zostało odcięte od świata. Aż prosi się o literackie (a nie jedynie historyczne) pogłębienie tego wątku. Wszak to niesamowity materiał wyjściowy do powieści detektywistycznej czy prozy o zacięciu metafizycznym. Lub chociażby sążnistego eseju. Jakoś nie mogę uwierzyć, że nikt jeszcze nie opisał tego niecodziennego (dla reszty Polski) stanu zawieszenia, odcięcia, bycia w próżni… Jeśli sporządzam tu swój spis czytelniczych zastrzeżeń, to dlatego, że książka jest ciekawa, odważna, więcej niż warta zauważenia, a jednocześnie jakby wciąż zbyt asekuracyjna, zbyt akademicka.

Na sam koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Na przełomie kilku miesięcy ukazały się w tym samym wydawnictwie trzy tytuły, które, jak myślę, można ze sobą zestawić. Wszystkie traktują o miejscu (na) nowo odkrytym, wszystkie badają relację pewnego oddalenia od Polski, jak również zajmują się niejednoznaczną rolą pamięci – odziedziczonej, wypartej, mitotwórczej. Fuerte Kaspra Bajona, Kajś Zbigniewa Rokity oraz Wyspy odzyskane Piotra Oleksego stanowią swoisty trójkąt bermudzki zmagania się z polskością i pamięcią. Na kartach Fuerte Bajon stworzył figurę wyspiarza, człowieka, który jest trochę tu i trochę tam; nieprzystającego do miejsca, w którym żyje, jakby pochodził skądś inąd. „Tożsamość wyspiarza – pisze Bajon – jest tożsamością rozbitka: zanurzona w tragicznej przeszłości, skierowana w niepewną przyszłość, nie ma jednego punktu oparcia”. Zbigniew Rokita rozpisał w Kajś zmagania z hajmatem, który jednocześnie jest i nie jest Polską. Piotr Oleksy zdaje się wyznaczać trzeci wierzchołek trójkąta; Polska spełniła swoje wielkie marzenia o własnym archipelagu, który następnie straciła z oczu.

 

Piotr Oleksy, Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag, Czarne, Wołowiec 2021.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Ale tu macie widok…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 139

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...