Nowy Napis Co Tydzień #139 / „Pani tu nie przyjechała na wczasy”. Wspomnienia z internowania
Internowano mnie 19 grudnia, w dość nietypowych okolicznościach. Po 13 grudnia funkcjonariusze w cywilu chodzili po Wałbrzychu z listami proskrypcyjnymi. Przyszli nocą, rodzice nie otworzyli drzwi, zachowali się tak, jakby w domu nikogo nie było. Od tej pory musiałam się ukrywać. Przez cały tydzień chodziłam po mieście i szukałam jakiegoś zajęcia. Poszłam do biblioteki, w której wcześniej pracowałam. Nie przyjęli mnie. Chodziłam po znajomych, ale nikt nie chciał mi pomóc. Jedynie w kościele przyjęli mnie, nakarmili i ofiarowali dach nad głową na jedną noc. Chodziłam z tak zwanym niezbędnikiem: bielizna na zmianę, kapcie, przybory toaletowe, a ponadto środki higieniczne na parę dni, żeby jakoś móc przetrwać.
Służba Bezpieczeństwa zostawiła wezwanie u moich rodziców. Znajomi powiedzieli mi, że najlepsze, co mogę zrobić w tej sytuacji, to podpisać lojalkę. Tylko w ten sposób mogłabym uniknąć internowania. Nie namyślałam się długo. Nie pamiętam dokładnie treści dokumentu. Miałam przestrzegać przepisów, nie działać na szkodę państwa i po prostu być od teraz prawomyślnym, prawowiernym obywatelem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Urząd Służby Bezpieczeństwa mieścił się w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej przy ulicy Mazowieckiej w Wałbrzychu. Zgłosiłam się 19 grudnia. Poszłam tam z tatą, z wezwaniem i niezbędnikiem. Portier zadzwonił gdzieś „do góry” i zaraz pojawił się funkcjonariusz. Tata zapytał go, czy ma na mnie poczekać. Wówczas funkcjonariusz powiedział, że dzisiaj nie wyjdę – i tyle. Tata poszedł do domu, a ja do pokoju, gdzie mnie przesłuchiwano. Pokój wyglądał tak, jak wyglądały wówczas biura: zwykłe meble, biurko, krzesła trochę zróżnicowane, jakieś papiery, lampa i maszyna do pisania. Nie wiem, ile godzin trwało przesłuchanie Nie pamiętam. Nie wiem też, czy coś podpisałam – bo wielu dokumentów jednak nie podpisywałam. Zawsze, gdy byłam przesłuchiwana, starałam się mówić jak najmniej i odpowiadać zgodnie z instrukcją. Dostaliśmy kiedyś podziemną broszurę, zatytułowaną chyba Obywatel a SB. Wyjaśniano w niej, że jeśli nie wiem, jak mam się zachować, to po prostu lepiej mówić mało albo powiedzieć: „Nie odpowiem na pytanie”. Po przesłuchaniu zrobiono rewizję. Chcieli sprawdzić, czy nie mam ze sobą jakichś niepożądanych materiałów, przy tym jeszcze mnie upokorzyć. Musiałam rozebrać się do naga i dopiero po przeszukaniu mogłam z powrotem coś na siebie włożyć. Dopiero wtedy zaprowadzili mnie do celi. Było to ciasne pomieszczenie, pamiętające jeszcze niemieckie czasy. W ścianie jedno okno z uzbrojoną szybą, dodatkowo przesłonięte od zewnątrz blindą. Goła żarówka znajdowała się nad wejściem i cały czas się świeciła. I był tam jeszcze taki duży katafalk – bo inaczej tego nie można nazwać – a więc drewniany podest, prawie że scena, na którym się spało. Dostałam dwa koce bez poduszki. Obok tego katafalku drzwi, w drzwiach judasz, a w kącie stolik, nieduży, na grubej nodze, jakby pniu, i pod tym stolikiem kibel, czyli baniak z pokrywką. Nie było kanalizacji, a wodę można było dostać tylko raz dziennie – rano. Budzono nas o szóstej. Wtedy się wychodziło i wytaszczało ten swój baniak z odchodami. Trzeba było go opłukać, trochę zdezynfekować i z powrotem wtaszczyć. Była też możliwość wychodzenia na spacerniak. Podwórze komendy było małe, prostokątne i zabezpieczone drutem kolczastym od góry. Znajdowało się w środku dziedzińca, więc funkcjonariusze mogli oglądać spacerujących aresztantów.
W niezbędniku miałam też książeczkę do nabożeństwa. Zdałam sobie sprawę z tego, że jestem tam sama i nie mam się do kogo odezwać. A nawet gdyby ktoś tam ze mną był, nie wiedziałabym, z kim naprawdę rozmawiam i w którą stronę pójdzie ta rozmowa. Uświadomiłam sobie, że im mniej się wypowiadam, tym lepsze jest to dla mojego fizycznego bezpieczeństwa.
22 grudnia przewieźli mnie do więzienia na Kleczkowską we Wrocławiu. Zapytałam się, czy mogę iść do koleżanek z Wałbrzycha. Na co funkcjonariuszka służby więziennej odpowiedziała: „Pani tu nie przyjechała na wczasy, tu jest zakład karny”. 4 stycznia 1982 roku w więzieniu na Kleczkowskiej dostałam decyzję o internowaniu. W czteroosobowej celi w zakładzie karnym były trzy panie z Wrocławia. Koleżanki z Wałbrzycha były wcześniej osadzone w innej celi, były ze sobą razem, a ja byłam jak taki singiel. Różnie bywało z tą celą, bo nowe koleżanki po prostu się trzymały razem, ale później już jakoś poszło. Śpiewałyśmy, trochę rozmawiałyśmy, grałyśmy w karty. Były też spacery i wtedy z kolei kryminalistki wyzywały nas od k… politycznych, z okien rzucały coś do nas, a były wśród nich różne osoby aresztowane na podstawie przepisów kodeksu karnego.
Kiedy wywozili nas 14 czy 15 stycznia z Kleczkowskiej do Gołdapi, udało mi się wziąć koszulę więzienną, na której miałam różne podpisy (kilka lat później zostawiłam ją na furcie w klasztorze jasnogórskim w Częstochowie jako wotum). Wrocławiankom, które miały telefony, pozwolono jeszcze zadzwonić do domów. Rodziny mogły wówczas przywieźć im jakieś ciepłe ubranie, bo przecież te osoby były zatrzymywane i internowane w różnych sytuacjach i nie zawsze miały co na siebie włożyć. W 1981 roku była naprawdę bardzo solidna zima. Wieźli nas autobusami, potocznie zwanymi ogórkami. Transportowano wtedy ponad sto osób. Jechałyśmy ponad dziesięć godzin. Pisałyśmy na kartkach i w trakcie transportu wyrzucałyśmy te kartki przez okno: że jesteśmy internowane i jedziemy do Gołdapi. Nie było tak, że po prostu jadą dwa autokary i nic więcej. Była cała eskorta, i policja, i wojsko; żeby skorzystać z toalety, trzeba było skręcić do najbliższej komendy w dużym mieście.
W Gołdapi przyjechaliśmy na teren ośrodka wczasowego, przygotowanego na obóz odosobnienia. Teren był ogrodzony, stały budki wartownicze z żołnierzami postawionymi pod bronią z ostrą amunicją. I był też szlaban – więc myślałyśmy, że przekraczamy granicę polsko-sowiecką. Przyszedł żołnierz i powiedział, żeby dać mu dowody, bo nie będą nam już potrzebne. No to jakie mogłyśmy mieć skojarzenia? Każda z nas żegnała się z życiem, bo przecież pamiętałyśmy, że tak się zakończył Katyń. Ich tam też nie od razu wszystkich po przyjeździe wymordowali, tylko najpierw trzymali, a potem strzał w głowę i już po człowieku. Bałyśmy się nie na żarty. Tym bardziej że ten ośrodek był tylko pół kilometra od ówczesnej granicy polsko-sowieckiej.
Na początku każda czuła się wyobcowana. Nie wiedziałyśmy, co dalej z nami będzie. Zorganizowałyśmy sobie życie na tyle, na ile to było możliwe. Nie wolno nam było wychodzić, mogłyśmy tylko raz dziennie wynosić śmieci – ale były też osoby, które to bojkotowały. Nie pomagały kucharkom, nie podawały do stołu, nie sprzątały. Nie chciały uczestniczyć ani w zajęciach kulturalnych, ani w wykładach, ani w nauce języków obcych. Bojkotowały też wszelką pracę fizyczną.
Jeśli ktoś chciał, to uczestniczył w tym życiu. Wyznaczone osoby robiły na przykład pieczątki, ktoś pisał „Internowankę”. To była nasza gazeta w formacie zeszytu A5, w której zamieszczałyśmy różne informacje z nasłuchu radia. Były też oczywiście i robótki ręczne. Od naszego księdza Aleksandra Smędzicha dostałyśmy szkaplerze, ale nie miałyśmy łańcuszków. Koleżanki, które były biegłe w szydełkowaniu – ja nie jestem biegła – zrobiły więc takie łańcuszki z muliny. Nie miałyśmy torebek – Marta Gąsiorowska zrobiła taką torebkę i dała mi ją. Byłyśmy takie elegantki, wciąż mam krawat, który też Marta zrobiła. Jedna z koleżanek, Barbara Mala, psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego, spotkała w Gołdapi swoją studentkę, która była tam funkcjonariuszką, czyli w naszej mowie potocznej „klawiszką”. Żeby się odróżnić od tych klawiszek, które chodziły po ośrodku w strojach cywilnych, musiałyśmy sobie zrobić jakieś identyfikatory. Miałyśmy z nimi problemy w czasie niezapowiedzianych rewizji. Kiedy zabrano nam identyfikatory, które były pisane solidarycą – czyli po prostu tak, jak pisany jest napis „Solidarność” – haftowałyśmy je sobie na ubraniach; sama wyhaftowałam ściegiem krzyżykowym na swetrze, że jestem internowana: „Wałbrzych, 19 grudnia 1981”. Gdyby chcieli mi to zabrać, nie miałabym w czym chodzić.
Jak na ironię tato jednej z koleżanek, Agnieszki Sidorskiej, był dziennikarzem i przyjechał do ośrodka, żeby opisać w lokalnej gazecie warunki, w jakich przebywają internowane. Oczywiście obsmarował nas: opływamy w dostatek, mamy wszystko, czego na wolności brakuje, i papier toaletowy, i pachnące mydło, nie musimy stać w kolejkach, mamy dobre jedzenie, luksusowe warunki. I rzeczywiście mieliśmy – ja takich warunków to w domu nie miałam. I do tej pory nie mam.
Na początku cele były zamknięte, ale w końcu dali sobie spokój i sale otworzono. Mogłyśmy się poruszać po całym obiekcie, lecz nie wolno było swobodnie wychodzić. Miałyśmy balkony i kontakt z żołnierzami, którzy nas cały czas obserwowali. Odbywały się też uroczystości, bo w Gołdapi spędziłyśmy święta Wielkiej Nocy, 1 i 3 maja. Robiłyśmy odpowiednie wieczornice czy akademie, wywiesiłyśmy też polską flagę z kirem i o to była afera. Przyjechała milicja ze Służbą Bezpieczeństwa.
Represje to przede wszystkim niespodziewane rewizje. Były też rewizje osobiste, dokonywane w łazience, i przesłuchania. Były też kary: kiedy koleżance zmarł syn, nie wypuszczono jej na pogrzeb. Pojawiały się fałszywe informacje, że coś się w rodzinie złego dzieje albo że odbierają dzieci koleżanek – po to, aby jeszcze bardziej się denerwowały. Kiedyś zaprotestowałyśmy głodówką. A jak jest głodówka, to wiadomo, że będzie kara, czyli po prostu nie będzie widzeń. A ludzie przyjeżdżają z drugiego końca Polski. Moi rodzice, którzy wówczas byli w moim dzisiejszym wieku, z roczników 1911 i 1913, bardzo to odczuwali, tym bardziej że była bardzo sroga zima.
W końcu przyszły decyzje o zwolnieniu z internowania. Miałyśmy zabrać rzeczy, które nagromadziłyśmy, wszystko, co dał nam Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Byłyśmy dosłownie tak obładowane, jakbyśmy z wojny wracały: pełno tłumoków szytych naprędce, ze spódnic robionych worków, toreb i plecaków. Ponad dziesięć lat przetrwały u mnie tamte pakunki, a niektóre rzeczy mam do dziś.
Uważałam wtedy, że skoro musiano mnie zamknąć – a byłam zwykłym członkiem „Solidarności” – to znaczy, że sprawa, na której mi zależy i o którą się staram (nie chcę używać słowa: „walczyć”), stanowi jednak dużą wartość. Swoją postawą świadczyłam o tym, że ona jednak musi przetrwać. Po prostu idę z tym dalej. Długo nie nacieszyłam się wolnością. Pod koniec 1983 roku znowu trafiłam do aresztu.
Tekst na podstawie rozmowy przeprowadzonej przez Aleksandrę Łapkiewicz (Program II Polskiego Radia) w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Pełnego nagrania można wysłuchać tutaj.