24.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #140 / Filia

Ludzi, którzy trochę znali się na polityce, spotkałem dopiero w czasie internowania. Wytykano nam, że w komisji zakładowej „Solidarności” włączamy się w politykę, ale to nie było prawdą. My po prostu chcieliśmy mieć coś do powiedzenia, głównie w sprawach socjalnych. Nie robiliśmy żadnej polityki, bo nie byliśmy do niej przygotowani. Zajmowaliśmy się sprawami bieżącymi – co jest potrzebne do osiągnięcia efektów produkcyjnych, jak powinny być dzielone dobra socjalne i tak dalej.

Pod koniec 1981 roku wyznaczyliśmy zapasową komisję zakładową, na wszelki wypadek. Czuliśmy, że karnawał „Solidarności” może się skończyć. Chociaż było to trochę niespodziewane, bo kiedy zbliża się Boże Narodzenie, każdy się szykuje do świąt, a nie do wojny. To zaskoczenie rzeczywiście było skuteczne.

Dolnośląskie Zakłady Maszyn Elektrycznych Karelma w Piechowicach były zakładem o profilu wojskowym. […] Kiedy wprowadzono stan wojenny, spotkaliśmy się u któregoś z kolegów i debatowaliśmy, czy mamy jakieś szanse. Bo chcielibyśmy poprzeć strajki, które zapewne gdzieś tam trwają. Głosy były podzielone, stanęło na tym, że ma być to wola załogi, niczego jej nie podpowiadamy. Nie mieliśmy więc żadnego forum, na którym moglibyśmy ogłosić naszą decyzję, bo pod zakład przyjechały trzy SKOT-yStřednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.[1].

Ogłosiliśmy strajk włoski. Na poszczególnych oddziałach dostrzeżono, że wciąż kręcimy się w kółko, ale nic nie robimy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że rolę oporu przejmą większe zakłady, które bez groźby militaryzacji będą miały większą swobodę. Przez radiowęzeł przypominano nam, że zakład jest zmilitaryzowany. A kodeks karny inaczej funkcjonuje w takich sytuacjach. Załoga jednak zachowała się pięknie.

Komisję zakładową, kilkanaście osób, wezwano do dyrektora. Ale spotkaliśmy się tam nie z dyrektorem, a oficerem Służby Bezpieczeństwa i jeszcze jakimś człowiekiem, który okazał się adwokatem. Uświadamiano nas, co niesie ze sobą stan wojenny, jak mamy się zachowywać. Kazano podpisać jakąś deklarację – że nie będziemy działać, czy coś takiego. Większość z nas odmówiła. Ale potem puszczono nas wolno i wydawało się, że będzie spokój. Pod koniec grudnia wezwano nas ponownie – tym razem do Jeleniej Góry na komendę milicji, gdzie nas przesłuchiwano. Byliśmy tacy niedojrzali politycznie! W takich sytuacjach nie należało tam dobrowolnie jechać. Większość kolegów pojechała – ja zresztą też. Dopiero tam spotkałem się z realnymi groźbami. Esbek – oni chyba nawet mienili się oficerami – bawił się pistoletem jak w amerykańskich filmach. Młynkował go sobie na palcu, popisywał się swobodą. Nie byłem obyty z takimi sytuacjami. Ale niczego nie podpisałem. Tym sposobem zostałem pozbawiony swobód wolnościowych i zamknięty w areszcie.

Komenda SB w Jeleniej Górze mieściła się na Nowowiejskiej. Kiedy odmówiłem podpisania dokumentów, zawieźli mnie do aresztu przy dzisiejszej ulicy Piłsudskiego, wówczas Armii Czerwonej. Tam wrzucili mnie do celi z kryminalistami, wcześniej rewidując, do czego nie byłem przyzwyczajony. Musiałem się rozebrać do naga, klawisz rozszerzał mi pośladki kluczami więziennymi. Ale jakoś musiałem to znieść. Był to element zastraszania – i byłem przestraszony. Tam spędziłem ze dwie noce. Rankiem zapakowano nas do suki więziennej i zawieziono do Kamiennej Góry. Kiedy tam dojechaliśmy, akurat była kolacja i wszystkich wypuszczono z cel. Rozejrzałem się z zaciekawieniem – oni też patrzyli, kogo tu przywieźli. Znałem tam tylko Romka Niegosza, z którym zamieniłem parę słów. Niebawem przenieśli go do innego więzienia. Komuś zależało, abym w Kamiennej Górze był całkiem sam. Wśród więźniów bardzo szybko wypuszczono szczura (to znaczy pogłoskę), że jestem ze Służby Bezpieczeństwa i przyszedłem tu tylko po to, aby innych rozpracować. Zatem od samego początku traktowano mnie bardzo nieufnie. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Prędko zauważyłem, że koledzy robią znaczki przedstawiające budynek, w którym zostaliśmy osadzeni. Ze znaczków dowiedziałem się, że byliśmy w byłym niemieckim obozie Gross-Rosen. Służba więzienna chciała ukryć tę prawdę, więc robiła rewizję za rewizją. Funkcjonariusze byli mocno zaskoczeni. Twierdzili, że nie da się zrobić takich stempli w więzieniu. Przecież cały czas byliśmy zamknięci w celi i nie wolno było nam posiadać żadnych przedmiotów. Koledzy-seniorzy, do których trafiłem, skarżyli się: „Owszem, jest kolacja, ale nawet nie ma czym chleba posmarować, nie ma czym ukroić!”. Na żeliwnym sedesie naostrzyłem więc trzonek łyżki. Można było się nią posługiwać jak nożem. Byłem nieco bardziej technicznie obyty od nich – jeden prawnik, drugi lekarz… Bardzo się cieszyli, że to zrobiłem, i zdobyłem sobie tym ich zaufanie.

W końcu jakoś wgryzłem się w życie więzienne. Warunki była fatalne, najsurowsze, jakie widziałem. W celach ziąb, w oknach powybijane szyby, obok twarde, pohitlerowskie materace. Kolega miał słoik po dżemie, który przepuściła nieuważna służba więzienna. Nawet w marcu woda zamarzała w tym słoiku. A przecież byliśmy w celi! Hartowanie wytrzymałości zelżało, kiedy przewieźli nas do Głogowa. W porównaniu z Grodkowem i Uhercami warunki w Gierkowskim więzieniu były znacznie lepsze. Na szczęście w Uhercach w sukurs przyszła mi służba zdrowia. Do tej pory mieliśmy dostęp do więziennej medycyny – a tam bywało, że felczer nie mógł niczego zaproponować poza lewatywą i karmieniem przymusowym w przypadku głodówki. Tylko to umiał. W Uhercach – jako że w warunkach więziennych było dużo chłodu i wilgoci – zaniemogłem na nogi. Do tego stopnia, że nie mogłem wstać bez pomocy rąk. Przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż wywalczyliśmy sobie, że kierowano do nas cywilnych lekarzy. Zapisałem się do laryngologa – bo tak trafiłem. Ten, na podstawie wiedzy ogólnej, mówi: „Panie, panu nic nie jest. Pan po prostu jest nieodporny na więzienne warunki. Gdybym pana wziął na oddział, pan by się sam szybko zregenerował”. Musiał mnie jednak odprawić z kwitkiem. Wziął jednak przyrząd do badania nosa, zajrzał i mówi: „O! Ma pan krzywą przegrodę! Zgadza się pan na operację?”. Zgodziłem się skwapliwie!

Sprawdziło się to, co powiedział – po dwóch dniach w szpitalu w Krośnie już chodziłem. Przetrzymano mnie tam z kolegami jakiś czas. Ale SB zdawała sobie sprawę, że to na nic. „Co będziemy go tu trzymać? I tak nam nic nie podpisze. I tak się z nim nie pogada”. Bo my ich ignorowaliśmy i wcale z nimi nie rozmawialiśmy. Dokuczaliśmy im tym, że układaliśmy piosenki na różne znane melodie. Ciągle pyskowaliśmy i śpiewaliśmy. Mieli nas dosyć, a że nadarzyła się sposobność, żeby mnie wypuścić – pod koniec listopada tak uczynili.

 

Tekst na podstawie rozmowy przeprowadzonej przez Roberta Skrzyńskiego (Radio Wrocław) w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Wywiady po 13 grudnia 2021 roku dostępne będą również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Edward Wryszcz, Filia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 140

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...