17.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #139 / Więzienia 1982–1983. Mogilska, Montelupich, Racibórz, Strzelce, Kłodzko, Strzelin…

Wpadliśmy dokładnie 25 stycznia 1982 roku, w drugie urodziny mojego młodszego syna. Żona coś z tej okazji przygotowywała, ktoś miał do nas przyjść… Ostatecznie późno w nocy przyszła milicja na rewizję – takich żona miała gości.

Po wprowadzeniu stanu wojennego nie mieliśmy zamiaru rezygnować z walki. Zawiązała się grupa, która miała wydawać „Biuletyn Małopolski”: Tadeusz Świdziński, ówczesny dziekan na Wydziale Turystyki i Rekreacji AWF, Edward Kubisiowski z PGM „Śródmieście”, ja zajmowałem się kolportażem. Odbyły się może trzy spotkania w mieszkaniu przy ulicy Długiej. Trwał w nim remont, dlatego wydawało się, że będzie tam bezpiecznie, dodatkowo zawsze dość głośno nastawialiśmy telewizor. Nie wiedzieliśmy jednak, że mieszkanie stanowiło tylko połowę dawnej całości, a jego drugą część oddzielono cienką płytą pilśniową zasłoniętą szafą. Klatka schodowa również nie okazała się najbardziej fortunna dla spotkań konspiracyjnych, ponieważ była drewniana i kiedy się szło, wszystko było słychać.

Tego dnia miałem ze sobą karteczkę, na której zapisałem kilka nazwisk i telefonów. Zależało mi na nich, zmiąłem więc kartkę w kulkę i wcisnąłem w kratę na dole. Na szczęście. Zauważyłem, że kilka kamienic dalej stoi duży fiat (a wtedy samochodów nie było prawie w ogóle), ale poszedłem na górę po tych dudniących schodach. W torbie miałem jakieś KPN-owskie ulotki. Otwiera mi drzwi człowiek dość słusznej postury, ja niczego nie podejrzewając, mówię do niego „cześć”, podaję mu rękę, on mnie za tę rękę długo trzyma i wciąga do środka. Myślałem, że to może jacyś ludzie z Huty, wciągnięci do współpracy, do obrabiania bibuły. Niczego nie podejrzewałem aż do chwili, kiedy powiedział do mnie „ręce do góry”. Wchodzę do kolejnego pomieszczenia, w którym znajduje się dwóch esbeków, a naprzeciwko nich siedzi ze smętną miną Tadek Świdziński i patrzy na mnie ponuro. „Znacie się?”. Tadek jakoś dał mi znać, że tak, więc mówię: „Znamy się”. Obok, widzę, leży sterta biuletynów. Pytają, co tu robię. Tylko co tu nakłamać, po co ja tam wlazłem? Miałem na zastanowienie dwie, trzy minuty. Wydawało mi się, że nie ma sensu twierdzić, że nie mam zupełnie nic wspólnego z „Solidarnością”. Naprędce wymyślam, że byłem na poczcie, gdzie rozpoznał mnie jeden student – a działałem w MKZ-ie, więc ludzie mogli mnie znać – i zaprosił na spotkanie „Solidarności” na ulicy Długiej. Dał mi adres, poszedłem i stąd się tu wziąłem.

Mnie wywieziono na komendę milicji na Mogilską szybko, Tadka dopiero po kilku godzinach. Wpadł również kierowca, który przewoził te biuletyny z drukarni. Prowadzili nas skutych z parteru na piętro, potem znowu na dół, jakimiś korytarzami, później znowu do góry, zupełnie traciło się orientację. W końcu trafiłem do wieloosobowej celi w piwnicy. W pomieszczeniu znajdowało się kilka prycz zbitych z gołych desek, pomalowanych na niebiesko. Jakieś koce, w środku stało naczynie z wodą przykryte pokrywą (czyli kibel). Trafiłem do aresztu pierwszy raz, więc to wszystko było dla mnie szokiem.

Jeszcze przed upływem czterdziestu ośmiu godzin od zatrzymania zawieźli nas na spotkanie z prokuratorem. Był nim Ryszard Kubacki, który rozejrzał się wokoło i powiedział: „Wiecie co, chłopaki? Może nie będzie tak źle. Ja też tu jestem z łapanki, tylko że w mundurze”. Więcej go już niestety nie zobaczyliśmy, ale i tak wlał w nas trochę nadziei. Później oskarżał nas zawodowy prokurator wojskowy; ci z łapanki byli wykorzystywani tylko do spraw administracyjnych, widocznie władza nie miała do nich pełnego zaufania.

Po dwóch nocach przeniesiono mnie do celi dwuosobowej z Edkiem Kubisiowskim. Byliśmy zdziwieni, bo zatrzymano nas w tej samej sprawie. Podejrzewaliśmy więc, że chodziło o to, żebyśmy zaczęli gadać, pewnie był tam jakiś podsłuch. Rozmawialiśmy więc ze sobą bardzo oględnie. Oczywiście brali nas na przesłuchania. Obstawałem twardo przy swojej wersji wydarzeń, musiałem ją nawet spisać na papierze (choć miałem świadomość, że nikt w nią nie uwierzy). Każdy miał swoją bajeczkę, Kubisiowski twierdził, że trafił do tego mieszkania przez przypadek, bo miał akurat chorą nogę i przyszedł do lekarza, który przyjmował w tej samej kamienicy (później okazało się, że to był weterynarz). Najtrudniej miał Świdziński, bo złapano go na gorącym uczynku, gdy spinał biuletyny, więc pewnie nie miał za wiele do powiedzenia.

Naciskali nas do przyznania się do tego czy owego, wypytywali o znajomości. Czynili to tonem nieprzyjemnym, ale nie grozili, że mnie pobiją, nie było też żadnych prowokacji z bronią (którą zostawiano na biurku, żeby przesłuchiwany po nią sięgnął). Prowadzony na któreś przesłuchanie spotkałem się na schodach przypadkiem z Edwardem Nowakiem z „Solidarności” w Hucie. Ucieszyliśmy się – oczywiście nie z faktu, że tam jesteśmy, ale że zobaczyliśmy znajomą twarz. Służby więzienne unikały takich spotkań.

Na Mogilskiej spędziłem około dwóch miesięcy. Tuż przed przeniesieniem nas do aresztu na Montelupich umarła moja mama. Ponieważ śledztwo się już zakończyło, pozwolono mi pojechać na pogrzeb. Musiałem dać słowo honoru, że nie będę uciekał. Pojechało ze mną trzech panów, na cmentarzu zdjęli mi kajdanki, zachowywali się dyskretnie, ubrani po cywilnemu, stali nie bliżej niż dziesięć metrów ode mnie. Mogłem się przywitać z rodziną i koleżeństwem z pracy. Było to dla mnie dość mocne przeżycie. Kiedy wróciliśmy, podziękowali mi, że nie mieli ze mną kłopotów.

Na Montelupich przeniesiono mnie do trzyosobowej celi, w której siedziałem z więźniami wsadzonymi za przestępstwa pospolite. Jeden miał na sumieniu handel walutami, był taksówkarzem i znał pół Krakowa, drugi twierdził, że zarzucają mu szpiegostwo. „Taksówkarz” był już starym wygą kryminalnym, umiał przyrządzać czaj (odkręcało się żarówkę, mocowało druty i gotowało wodę). Zaczęli mnie od razu uczyć alfabetu Morse’a, bo tak przekazywano tam wiadomości. Byli to jednak ludzie kulturalni i spokojni, opowiadali o grypserze i więziennych zwyczajach, ale ich nie stosowali. Mieczysława Gila posadzono w jednej celi z człowiekiem, który miał już wyrok śmierci, bo zamordował trzyosobową rodzinę w noc wigilijną. Ten się zachowywał bardzo głośno, krzyczał na cały kryminał, Mietek słusznie obawiał się o swoje życie.

Zaletą siedzenia na Montelupich była możliwość korzystania z dobrze zaopatrzonej biblioteki. W książkach jednak często brakowało kartek – po prostu nie było papieru toaletowego i ludzie wykorzystywali książki w celach higienicznych. Na Montelupich również mnie przesłuchiwali. Nie pamiętam nazwisk tych esbeków, zresztą nie zawsze się przedstawiali. Jeden z nich powiedział: „Wie pan, co mnie wkurwiło w pana przypadku? Bo »Solidarność« to jeszcze rozumiem. Ale że KPN-owskie ulotki żeśmy u pana w domu znaleźli?”. Przez radiowęzeł puszczano apel byłego przewodniczącego małopolskiej „Solidarności” Stanisława Zawady (później się okazało, że jest zarejestrowanym współpracownikiem SB), żebyśmy się podporządkowali władzy i poszli na współpracę, co zwolni nas od odpowiedzialności. Radiowęzłem opiekował się człowiek zatrudniony w funkcji wychowawcy i był on zdecydowanie po naszej stronie. Musiał zachowywać pozory, ale starał się nam ten pobyt uprzyjemniać choćby dobrym słowem.

Na rozprawę – w sądzie wojskowym na Rakowickiej, w trybie doraźnym – wpuścili trochę ludzi, przyszła rodzina, ktoś z pracy. Było nas czterech oskarżonych o podobne paragrafy z dekretu o stanie wojennym: niezaprzestanie działalności i rozpowszechnianie materiałów, które mogły wzbudzić zamieszki. Nieważne, co mówili adwokaci, wlepiono nam wyroki. Każdy dostał trzy lata. Tylko ten kierowca dostał niższy wyrok, był dość słaby psychicznie, potrafił się rozpędzić i walić z całej siły głową w drzwi, wyszedł chyba najwcześniej. Kubisiowski też wyszedł jeszcze z Montelupich, bo jego noga nie nadawała się do leczenia w warunkach więziennych.

Łącznie w Krakowie siedzieliśmy cztery miesiące. Po procesie wsadzili nas do kilkunastoosobowej celi, w której siedziała sama „Solidarność”. Miało to ten plus, że nie mieliśmy kontaktu ze zwykłymi więźniami, którzy bywali różni, często agresywni. Z celi stopniowo wywożono nas dalej. Kryminałki mówili – a oni mają dobre wyczucie – że będzie amnestia. Ale cały czas obawialiśmy się, w którą stronę pojedziemy – na wschód czy na zachód.

Wyjechałem w ostatniej grupie. W milicyjnej suce była szczelina i próbowaliśmy dojrzeć, którymi ulicami jedziemy. Kiedy się okazało, że kierujemy się na zachód, było nam nieco lżej. Zawieźli nas do więzienia w Raciborzu i wsadzili do cel przejściowych, bardzo małych klitek. W pewnym momencie usłyszałem znajomy głos, swobodny i roześmiany. Uchylają się drzwi i, wchodzi Edward Nowak w więziennym stroju i mówi: „Przyjechałeś? No to jesteśmy w komplecie”. „A co ty sobie tak chodzisz swobodnie po tym kryminale?”. „No bo naczelnika nie ma, a klawisz to mój przyjaciel, więc pozwolił mi was odwiedzić”.

Byliśmy osadzeni w pawilonie izolacyjnym. Między pryczą a ścianą było może siedemdziesiąt centymetrów wolnego miejsca. Mury były potwornie grube. Gorące powietrze wpadało przez okno, nasycone było wilgocią, skraplało się na pomalowanych farbą olejną ścianach. Wszyscy mieliśmy tam katar. Nie odbywaliśmy spacerów, co rekompensowali nam tym, że mogliśmy codziennie chodzić do łaźni. Widzenia z rodziną w Raciborzu mogły się odbywać w całkiem przyzwoitych warunkach. Ściana była pomalowana na kolorowo, były jakieś bajkowe stwory z myślą o dzieciach przyjeżdżających do osadzonych. Można było usiąść przy odwiedzającej osobie, potrzymać ją za rękę. Strażnicy byli dyskretni, dało się rozmawiać o wszystkim. Można było zabrać do celi przywożone wiktuały, niespecjalnie dbano o normy (a teoretycznie można było dostać pięć paczek papierosów i około dwa kilo jedzenia). Niestety, tam byliśmy stosunkowo krótko. Po trzech tygodniach przewieziono nas do zdecydowanie najgorszego miejsca, w którym siedziałem – do Strzelec Opolskich, ciężkiego więzienia o zaostrzonym rygorze. Siedziałem tam między innymi z Tadkiem Świdzińskim, Julianem Pichurem z Bielska-Białej i Adamem Skwirą, jednym z przywódców strajku w kopalni Wujek. Było piękne lato. Chodziliśmy po spacerniakach szerokości około siedmiu metrów. Na tych nieco większych niektórzy próbowali nawet biegać. Patrzyliśmy pożądliwie na piękne czereśnie, które rosły za murem. Kiedy szło się spać, buty i wierzchnie ubrania więzienne wystawiało się na zewnątrz, poskładane w sposób znormalizowany. Rano trzeba było zasłać łóżka, z których w dzień nie wolno było korzystać. Był apel, podczas którego meldowano stan celi. Tak było w każdym więzieniu, ale w Strzelcach dochodziły do tego codzienne kontrole. Przychodziło trzech klawiszy z młotkiem, stukali po kratach, czy aby któraś nie wydaje innego dźwięku i nikt jej nie podpiłował. Raz na tydzień odbywały się tak zwane kipisze, czyli przeglądy celi. Funkcjonariusze wywracali wszystko do góry nogami, zaglądali pod materace, do szafek, w każdy kąt i każdą dziurę. Musieliśmy wtedy czekać na korytarzu albo chodzić po spacerniaku.

Bez względu na pogodę i porę roku wychodząc z celi, należało nakładać na głowę kaniołkę, czyli więzienny czepek. Wolno było chodzić tylko w parach. Widzenia były raz na miesiąc, ustawiali nas pod ścianą, rozstawiali nogi, zaglądali do pośladków i ust. Grypsy oczywiście i tak wynosiliśmy. Ktoś tam miał bibułę do papierosów, na której można było bardzo dużo napisać i nie zajmowała ona dużo miejsca. Później zgrzewaliśmy to w folii zapałkami i przenosiliśmy gdzieś za zębami. Wolna Europa zawsze miała więc bieżące informacje. Do celi nie można było wziąć niczego oprócz pięciu paczek papierosów, zjeść można było tylko na miejscu widzenia. Samo widzenie wyglądało tak, że siedziało się po obu stronach biurka – ale po tych krótszych, w odległości jednego metra, półtora. Przy tym samym biurku siedział klawisz, co utrudniało rozmowę na jakikolwiek temat. Było to potwornie nieprzyjemne. Nie wolno było też trzymać się za rękę.

Jedzenie było podłe, czasem wręcz śmierdzące. Raz odmówiliśmy przyjęcia obiadu i wyjątkowo śmierdzących sznycli. Przyszedł oficer, który akurat miał dyżur: „Co? Nie będziecie jeść? Jakie niedobre? Świeże mięso! Ja tam przyjdę i sam to zjem”. Nafaszerowaliśmy więc te kotlety mielone laxigenem, czyli środkiem przeczyszczającym. Oficer zatem jadł, a my mieliśmy dużą satysfakcję.

Wszystko było upokarzające, cały czas podnosiliśmy więc temat, że jesteśmy więźniami politycznymi. Czasem ktoś przemycił do celi „Tygodnik Powszechny”, gdzie pisano najwięcej na ten temat, więc wiedzieliśmy też, że internowani mają większą swobodę. Wymyśliliśmy głodówkę – i przestaliśmy jeść. Do głodówki przystąpiła połowa z nas, około czterdziestu osób. Niektórzy zrezygnowali po kilku dniach, ja wytrzymałem dziesięć dni. Ponieważ głodówka miała być pokazem i nie chcieliśmy sobie zaszkodzić, schowałem sobie dwie kromki chleba. Założyłem, że pierwszego dnia zjem jedną kromkę, drugiego połowę pozostałej części i tak dalej. Czwartego dnia zjadłem ostatnią ćwiartkę, której nie było już sensu dzielić. Głód to oczywiście uczucie bardzo nieprzyjemne, ale po paru dniach można się przyzwyczaić. Człowiek tylko staje się coraz słabszy, obniża się ciśnienie krwi i kręci się w głowie przy wstawaniu.

Po dziesięciu dniach przyszli do celi klawisze z garami, rurą i lejkiem. Oznajmili, że będą nas dokarmiać na siłę, zaczęliśmy więc jeść. Dokarmiali nas czymś w rodzaju płynnego grysiku z witaminami, który w porównaniu z więziennym jedzeniem smakował bardzo dobrze. Nawiasem mówiąc, łatwiej zacząć głodówkę, niż ją skończyć, bo niektóre układy są całkowicie rozregulowane. To był koszmar, o którym w książkach raczej się nie pisze.

O głodówce powiadomiono naczalstwo w Warszawie. Przyjechała komisja i okazało się, że nasza akcja była skuteczna, bo szykany ustąpiły. Naczelnika chyba zawieszono w obowiązkach, bo już go nie widywaliśmy. Mogliśmy się teraz spotykać w świetlicy, a ponieważ nasza grupa była bardzo zróżnicowana – od ludzi prostych, w skrajnym przypadku analfabetów, po ludzi z doktoratami – organizowaliśmy tam wykłady i pogadanki, które cieszyły się dużym zainteresowaniem. Ale takich spotkań nie odbyło się więcej niż trzy, bo znów nas wywieźli, tym razem do Kłodzka.

Zastanawialiśmy się, dlaczego przenoszą nas z miejsca na miejsce. Podejrzewaliśmy, że myśleli, iż możemy podburzać więźniów pospolitych. Ale to było dość trudne, bo świadomie ich od nas izolowali. Te kontakty były sporadyczne, przy okazji wizyty u lekarza czy fryzjera – którymi byli więźniowie, podobnie jak tak zwani kalifaktorzy, czyli osoby rozwożące jedzenie. Cieszyliśmy się z ich strony pewnym uznaniem, ponieważ sprzeciwialiśmy się władzy. Mieli szacunek dla odwagi.

W więzieniach zdarzały się konflikty, ale nie były długie i nie miały większych konsekwencji. W Kłodzku na przykład siedział młody człowiek, kawał chłopa, nazywaliśmy go Bokser. Czasami dostawał szału i demolował celę, ale nikomu nic nigdy nie zrobił i w końcu mu przeszło. Ciekawe, że kiedy pytało się kryminalnych, za co siedzą, odpowiadali na przykład: „Wjechałem do kościoła na motorze”. W zasadach etyki kryminalnej było, że jeden przed drugim się nie przyznaje, za co go wsadzili – chyba że się siedziało w jednej celi.

Poszczególne kondygnacje więzienia zwykle oddzielone są poziomymi metalowymi siatkami – żeby nikt nie popełnił samobójstwa. Ktoś tam poskakał sobie kiedyś dla zabawy. W Kłodzku dla żartu chłopaki palili papiery w szybie wentylacyjnym. Niedopałki przelatywały przez ciąg kominowy do naszej celi. Spodobała nam się ta zabawa, więc zaczęliśmy robić to samo. W pewnym momencie ogień przygasł i ktoś wymyślił, że dolejemy do niego pasty do podłogi, żeby się lepiej paliło. A na to dodaliśmy jeszcze margaryny. Ale nie chciało się palić – no, trudno. Nagle fuknęło – a u nas i tak tylko trochę, bo wszystko skumulowało się na dole, gdzie płomień z wentylacji przeleciał przez celę, kilka metrów, aż do okna. Płomień zabrał cały tlen, więc chłopaki zaczęli się dusić. Do tego kłęby dymu… Koledzy walili w drzwi, aż ktoś ich w końcu wypuścił. Klawisze pokazali nam tę celę następnego dnia – kwalifikowała się cała do odmalowania. Takie głupoty robią ludzie, gdy im się nudzi.

Od zimy 1983 roku koledzy pomału zaczęli wychodzić z więzienia. Im mniejszy wyrok, tym szybciej zwalniano. Władza poszła na następujące ustępstwa: zakłady pracy mogły zbierać podpisy, które z jednej strony były Więzienia. Adam Kramarczyk 140 wyrazem poparcia dla wypuszczenia skazanych, ale z drugiej miały dawać gwarancje, że zwolnieni, pod opieką załóg i organizacji partyjnych, nie będą znowu wszczynali działalności związkowej. Trzeba było podpisać stosowne oświadczenie. Umówiliśmy się, że możemy je podpisać, a czy będziemy go dotrzymywać czy nie, to już inna sprawa. Wszyscy więc podpisali.

Obserwowaliśmy wychodzących kolegów, którzy szli pod więziennym murem i jeszcze machali do nas na „do widzenia”. Było nas coraz mniej, zostało może dziesięciu. Ale zamiast zwolnić, przewieźli nas z Kłodzka do Strzelina. Spotkaliśmy tam kolegów z innego naboru, panował już duży luz. Tylko cele były kilkunastoosobowe i przez to nieprzyjemne, choćby z powodu latryny oddzielonej od sali tylko pojedynczą ścianką. Długo nikt z tamtego więzienia nie wychodził, dlatego znów wkradało się poczucie beznadziei. Ale stopniowo zaczęli wypuszczać i w końcu przyszła kolej na Tadka Świdzińskiego i na mnie. I tak, w zimowych ciuchach, mocno przesiąkniętych naftaliną, wyszliśmy – trzy dni przed przyjazdem Ojca Świętego do Krakowa w czerwcu 1983 roku.

Tekst na podstawie rozmowy przeprowadzonej przez Tomasza Gregorczyka w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Wywiady po 13 grudnia 2021 roku dostępne będą również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Kramarczyk, Więzienia 1982–1983. Mogilska, Montelupich, Racibórz, Strzelce, Kłodzko, Strzelin…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 139

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...