Nowy Napis Co Tydzień #140 / Miasto na literę „K”
Aż trudno uwierzyć, ile nazw nosiło to miasto. Na wzgórzu postawiono twierdzę i okrzyknięto ją Królewską Górą. Po łacinie Monteregnum lub Regiomontium, zaś po niemiecku: Coningsberg – tylko po to, aby po jakimś czasie poprawić pisownię na Köningsberg. W języku pruskim to Kunnegsgarbs, w litewskim: Karaliaučius, w czeskim: Královec. Po polsku brzmi dumnie: Królewiec. Obecnie to Kaliningrad. Miasto o zbyt wielu nazwach przypomina księgę pamiątkową zdobywców – kto mógł, ten się podpisał. Dla przyjezdnych ma też wiele twarzy i coraz częściej przypomina miasto-złudzenie. Paulina Siegień ostrzega:
Przed wyjazdem do Kaliningradu dobrze jest się zdecydować, dokąd się właściwie jedzie i po co. Czy na pewno do Kaliningradu, czy może raczej do Królewca lub Köningsberga. Czy to podróż do ludzi, czy do miejsc. Czy wizyta ma na celu poznanie miasta, które jest, czy zdzieranie kolejnych warstw palimpsestu, by odkryć miasto, którego nie ma?
Tylko którego miasta nie ma?
Duchy i statyści
Paulina Siegień pisze o Kaliningradzie jako mieście-zjawie, mieście-geniuszu wojny, mieście wewnątrz miasta. Ale także o Kaliningradzie jako zagadce, do której nie zdołano ułożyć rozwiązania. Trudno jest bowiem zrozumieć Kaliningrad – miasto, którego Rosja tak bardzo chciała, że przez lata nie wiedziała, co z nim zrobić. Odpowiedź może (dosłownie) leżeć w gruzach i kamieniach. Po zdobyciu Köningsberga przez Armię Czerwoną w 1945 roku zmieniono miastu nazwę, ale nie uprzątnięto ulic. Mieszkańcy – ci dawni, których w zastraszającym tempie ubywało i ci nowi, których przesiedlano na nowe ziemie z odległych republik radzieckich – otrzymali miasto spalone, straszące kikutami zburzonych budynków. Uprzątnięto jedynie ulice, zwalając gruz na bok – ot tyle, ile trzeba było, aby jakoś żyć. W Kaliningradzie żyło się tymczasowością. Bo będzie trzecia wojna światowa. Bo będzie rewizja granic i trzeba będzie oddać Niemcom. Albo Polakom. Albo komukolwiek. Czytając Miasto bajkę. Wiele historii Kaliningradu Pauliny Siegień, aż trudno uwierzyć, że taki styl tymczasowości trwał aż do lat… siedemdziesiątych. Dopiero wtedy zaczęto naprawdę odbudowywać miejscowość, a nie remontować mieszkania, aby nadawały się do użytku. Tubylcy widzieli Kaliningrad jako ciemne kontury świetlanej przeszłości, do której nie mieli dostępu, bowiem była to przeszłość niemiecka. Nie chciano odbudować miasta, chciano na gruzach jednego zbudować nowe. Wykorzystać obcy fundament do postawienia czegoś odmiennego. Dopasować do siebie różne cegły, pojednać różne szerokości. I powstał Kaliningrad: rosyjskie miasto rozsławione przez niemieckiego filozofa Kanta. Spacerując ulicami miasta, zawsze przemierza się tylko jedną z jego wersji. To podróż, w której duchy robią za przewodników.
Zwiedzanie Kaliningradu to dziwaczne przedsięwzięcie, polegające na ciągłych porównaniach tego, co się widzi, do zdjęć i obrazów sprzed zniszczenia, na wyszukiwaniu śladów, zapełnianiu pustych miejsc za pomocą wyobraźni. To miasto, którego nie da się zwiedzać tylko w przestrzeni, trzeba odbyć podróż w czasie.
Jakkolwiek okrutnie i zarazem absurdalnie by to brzmiało, istnieje sens rosyjskiego miasta, które nie leży w Rosji i które zbudowane jest z czerwonej gotyckiej cegły. To miasto-plan zdjęciowy. Nigdzie nie kręci się tak dobrze rosyjskich filmów o drugiej wojnie światowej.
Tak blisko, tak daleko
Kaliningrad, obiecując Europę, oszukuje. To nie rosyjski Hongkong ani żaden wolnościowy eksperyment. W istocie to część Rosji, która sama siebie widzi inaczej niż macierz. Obwód kaliningradzki widziany z Moskwy to mała poteutońska Rosja, która dzielnie stawia opór Zachodowi. Jest przeciwwagą dla igrających ze światowym pokojem wojsk NATO, dla rozpasanej moralnie Unii Europejskiej. Bazy wojskowe w obwodzie kaliningradzkim to gwarant pokoju dla Wschodu. Gdy NATO ze swoimi kolejnymi Anakondami próbuje zastraszyć Rosjan, Kaliningrad dumnie pokazuje: „nu, pogodi!”. Kaliningrad z Moskwy nie jest zbyt dobrze widoczny, ale nie o to chodzi, aby był zjawiskowy czy zwracający na siebie uwagę. Ma być właśnie taki: szary, na uboczu, jak na wierną prowincję przystało. Z bazami wojskowymi, z iskanderami dla odstraszania NATO. Niekoniecznie z cywilami, którzy widzą siebie w innej optyce. Dla nich Kaliningrad to już prawie Europa. Odcięci od Rosji wielkoruskiej chcą żyć swoim życiem, ze swoimi aspiracjami. Macierz jest daleko. Przeprowadzka z odciętego Kaliningradu na „stały ląd” bezkresnej ojczyzny to zamknięcie się w klatce. Kaliningrad to wolność możliwości: do Gdańska to dwie godziny jazdy samochodem, niemal tyle samo do Olsztyna, do Warszawy już tylko pięć. Większość Kaliningradczyków częściej była w Krakowie czy Wrocławiu niż w Petersburgu czy Nowogrodzie. Ba, samo dotarcie do Gdańska z jego lotniskiem już umożliwia zakupy w zupełnie przeciwnym kierunku niż Moskwa. A jednocześnie to właśnie w Kaliningradzie mówi się czystym, niemalże literackim językiem rosyjskim, którego nie spotyka się już w Rosji wielkoruskiej. A jednocześnie Kaliningrad, myśląc o sobie jako bramie do świata zachodniego, wcale nie marzy o separatyzmie. Jak mówi jeden z bohaterów książki: „Trudno nazwać nas separatystami, bo obwód kaliningradzki nie ma granicy z Federacją Rosyjską”.
Brakujący kanon literatury
Paulina Siegień za przewodników po Kaliningradzie bierze między innymi Immanuela Kanta, Melchiora Wańkowicza, Hannę Arendt, jak również Michaela Wiecka. Istnieje ciekawa klamra między pierwszym a ostatnim, między niemieckim filozofem a niemieckim skrzypkiem. Pierwszy jest symbolem miasta. Kant nigdy nie opuścił Królewca; to raczej wiele lat po jego śmierci chciano go wymazać z jego historii. Wydawać by się mogło, że Rosja pisząca historię na nowo pozbędzie się niemieckiego filozofa. Stało się jednak przeciwnie: po licznych interwencjach pozostawiono Kanta w Kaliningradzie. Ma swoje mauzoleum, ma również pomnik, który jest obowiązkowym punktem wizyty każdego turysty. Michael Wieck to kolejny symbol. Niemiecki Żyd, który był prześladowany w Köningsbergu za swoje żydowskie pochodzenie ze strony Niemców. Jednocześnie niemiecki Żyd, który był prześladowany w Kaliningradzie za swoje niemieckie pochodzenie ze strony Rosji. Wieck ostatecznie wyjechał z Kaliningradu, co pozwoliło mu zachować życie. Po latach napisał Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina – książkę, którą dzisiejsi Kaliningradczycy czytają z niesłabnącym zainteresowaniem. „Nikt lepiej nie opisał historii tego miasta” – powtarzają jeden za drugim bohaterowie reportaży i wywiadów Pauliny Siegień. I dodają, że Kaliningrad, choć istnieje już kilkadziesiąt lat, nie ma żadnego literackiego kanonu. Gdyby istniał, gdyby zaczął się wypełniać, książka Wiecka byłaby na jego szczycie. Wyjeżdżając w młodzieńczych latach z Köningsberga/Kaliningradu, niemiecki skrzypek obiecywał sobie, że nigdy tu nie wróci. Wracał jeszcze kilkakrotnie, już jako starszy człowiek. Z początku nie rozpoznawał miasta, później dobrze się w nim odnajdywał. Gdy dowiedział się, że w Kaliningradzie nastąpi odbudowa synagogi, z niecierpliwością czekał na odbycie podróży, która w pewien sposób domknęłaby jego życie. Oficjalne władze miasta jednak nigdy nie wystosowały do niego zaproszenia. Historia raz jeszcze zatoczyła swoje własne, koślawe koło.
Wiele miast na literę „K”
Miasto-bajka – nierzeczywiste i absurdalne, z zawieszonymi granicami rozsądku i przecinającymi się granicami państw. Miasto – zdobycz wojenna, która wciąż jednym grozi, aby innych uspokajać. Miasto-klatka, które dla niektórych wyznacza wolność, a ta zależy od punktu widzenia. Miasto – plan filmowy. Miasto-legenda, do której zapomniano dodać wyjaśnienia. I jeszcze to:
Długo nie mogłam znaleźć obrazu tego miasta w sobie. Zajmuję się sztukami wizualnymi, myślę obrazami, ale obraz Kaliningradu miałam zawsze zamazany. Dopiero niedawno go zobaczyłam wyraźnie. To miasto kaleka. W czasie wojny straciło rękę i nogę. Po wojnie zamiast nogi dorobili mu drewnianą protezę, w miejsce ręki wkręcili jakiś hak. Siedemdziesiąt lat później wciąż nie może odzyskać ludzkiej postaci. Kaliningrad zasługuje na współczucie.
Dużo w tej recenzji obrazów, które powstały podczas lektury Miasta bajki, ale oznacza to tylko jedno: ta książka kopie. Paulina Siegień napisała książkę, która udowadnia, że świetne historie – nawet te właściwe dla reportażu i miejsca – nie leżą wcale na dalekich wyspach i w egzotycznych krainach. Przeciwnie: są tuż na wyciągnięcie ręki. Jest w tej książce wszystko, czego czytelnik potrzebuje: od niebanalnych perypetii bohaterów, po tajemnicę (ducha) miejsca. A przede wszystkim: są właściwe proporcje. Paulina Siegień chętnie oddaje głos swoim bohaterom i wcale jej „ja autorskie” nie musi mieć ostatniego słowa. Nie ma tu rozstrzygnięć, jakichś mentorskich rozwiązań i naprawdę jestem jej za to wdzięczny. Siegień potrafi słuchać, ale słuchać w sposób dojrzały, a to oznacza również pokorę. Jest w tej książce – choć dotyczącej dusznego miasta i związanego z nim klimatu – przestrzeń pełnego oddechu. Zapewne jest to też związane ze stylem pisarskim Siegień. Sporo tu gawędy, wielokrotnego przefiltrowania historii, aż stała się jakby własna i naturalna. Jest miejsce na melancholię – jak na miasto mgły i wilgoci przystało – ale jest też miejsce na śmiech i dowcip, jak przystało na miasto żywych ludzi. Warto zwrócić uwagę na to, z jak różnych odległości geograficznych i życiowych został sportretowany Kaliningrad. Nie mogę zdradzić tego w recenzji, jednak dobór bohaterów, z którymi rozmawia Siegień oraz miejsca, z których patrzy na opisywane miasto, to ekstraklasa. Pomysł, wyczucie, drgający nerw opowieści – tu jest naprawdę wszystko. Jeśli piszę z nadmiernym entuzjazmem, to również dlatego, że czytelnik otrzymuje tutaj portret miasta, które stało się autentyczną częścią życia. Na ból i na szczęście, na niezrozumienie i nadzieję, na pisanie i na zamilknięcie – czyli zaczytanie się.
Paulina Siegień, Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu, Czarne, Wołowiec 2021