23.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #132 / Ja, wyspiarz

Na początku lektury Fuerte Kaspra Bajona pamięć od razu podsuwa skojarzenia z listem Andrzeja Bobkowskiego do Jarosława Iwaszkiewicza z marca 1948 roku: „Każdemu zaczynam teraz coś zapisywać. Tobie zapisuję w testamencie Europę. Właściwie najgorsze, co mi zostało. To kłopotliwy spadek”. Tak pewnie byłoby najłatwiej: zestawić Europę z Wyspami Kanaryjskimi, bliskie z odległym, znane z nieznanym. Tak jednak nie jest, albo przynajmniej nie jest to oczywiste. I dlatego właśnie ta nieoczywistość jest najciekawszym aspektem Fuerte.

Oczywiste – nieoczywiste

Spodziewałem się tropów zupełnie czytelnych: zmęczony Polską, rozczarowany jałowością Europy Kasper Bajon pakuje swój dobytek i razem z żoną, synami i psem Kapslem (który z czasem staje się ciekawym bohaterem drugoplanowym) wybiera Fuerteventurę na miejsce życia pełną piersią. Porzucić kontynent, aby odnaleźć siebie. Uczynić krok zupełnie odwrotny od wszelkiej maści odkrywców, kolonizatorów, piratów, którzy wypływali z europejskich portów, aby anektować nieznane wyspy. Skoro świat zwariował, należy siebie wprawić w ruch przeciwny i w konsekwencji odnaleźć samego siebie. Fuerte Bajona to jednak nie ta opowieść. Albo: nie do końca. Ten ruch przypływu i odpływu, porzucania i odnajdywania, wyjazdów i powrotów jest wyraźny i mocno zaznacza swoją obecność w prozie Bajona. Wyjazd z Europy na odległe Wysypy Kanaryjskie, czyli – jak uważano w dawnych epokach – jeszcze jeden koniec świata, nie ma aż tak wiele wspólnego z rozczarowaniem Starym Kontynentem, które było obecne u Bobkowskiego. Bajon bardziej akcentuje względy zdrowotne dzieci, zatem bardziej kieruje się klimatem, niż własnymi rozczarowaniami kochanka, jak autor Szkiców piórkiem. Nowe miejsce, nowy dom, nowy rozdział życia – tak miało być. Okazuje się – i to jest dla mnie najciekawsze – że przeszłość nie odpuszcza. Podąża śladem Kaspra Bajona, a porzucone wątki rodzinne stają się dopiero teraz bardziej zrozumiałe i domykają się nieoczywistą kodą.

Fuerte, choć pisana na Fuerteventurze, zaczyna się zupełnie gdzieś indziej, na wyspie Kamień na jeziorze Wigry. Tam mieli schronić się ostatni jaćwiescy niedobitkowie z polowań krzyżackich siepaczy. Do brzegów Kamienia przypływał w dzieciństwie autor Fuerte podczas wypraw na ryby i już wtedy rozpoczynał drogę, którą uświadomił sobie wiele lat później, patrząc w zachodzące nad Atlantykiem słońce:

Podczas gdy Anabaza jest wędrówką w głąb lądu, wędrówką ku świadomości, jej odwrotność, katabaza, jest zejściem do świata umarłych, ponownym zanurzeniem się w morzu, w tym, co pierwotne i nieświadome. Nieprzypadkowo krainy zmarłych umiejscawiane były na wyspach. Ocean, z którego wszyscy wyszliśmy, ciemny i niezbadany, a jednak w jakiś sposób gościnny, pozwala przeczuć bliskość śmierci. Mieszkańcy wysp żyją obok zmarłych – dosłownie i w przenośni. Pochówek na wyspie jest zawsze sprawą trudną ze względu na ograniczoną powierzchnię oraz lęk przed zarazami. Niebezpieczeństwo wystąpienia plag, które na małym terenie są w stanie szybko wybić gros populacji, każe ze zwłokami obchodzić się nader ostrożnie. Kremowanie, zasypywanie wapnem, czasem balsamowanie, w końcu odsyłanie swoich zmarłych na stały ląd (jak to się dzieje na Spitsbergenie) są różnymi sposobami radzenia sobie z logistycznym wymiarem śmierci i pochówku. Ale jest jeszcze wymiar transcendentalny.

I dopiero teraz rozumiem, że patronem Fuerte nie jest wcale Andrzej Bobkowski, ale Arnold Böcklin i Wyspa umarłych.

Metafizyczny dreszcz

Na rycinie-mapie Leonarda Torrianiego Wyspy Kanaryjskie wpisane są w sylwetkę raka. Fuerteventura tworzy ogon i przecinają się na niej dwie linie, wskazując cztery kierunki świata. Takich smaczków jest w Fuerte naprawdę sporo. Przebija z tej książki miłość do miejsca, które próbuje się nazwać swoim. Widać tu próbę oswojenia czasu i przestrzeni za pomocą erudycyjnego odczytania historii wyspy. Bajon w powikłanej, niejednoznacznej, znikającej i powracającej na karty historii obecności Fuerteventury odczytuje różne wcielenia wyspy: baza piratów, miejsce lądowań kolonizatorów, miejsce zsyłek (Miguel de Unamuno), kolonia karna dla homoseksualistów, wreszcie turystyczny raj. Choć studiuje mapy i robi na ich marginesach gęste notatki, to nie za bardzo im ufa. Sam zresztą podkreśla, że mapa jest dokumentem przemocy. To zapis wtargnięcia, chciwego przywłaszczenia. Dlatego ostatecznie Bajon postanawia wejść zarówno w historię, jak i krajobraz wyspy za pomocą zmysłu wzroku i słuchu. Jak w tym, pozornie prostym, a jakże sensualnym, fragmencie:

Wiatr dudni. Słychać świergot, kląskanie, gwizdy myszołowa. Gdzieś daleko meczy koźlątko. Czterysta metrów nad poziomem morza eksploduje życie – niżej uśpione przez słońce i wiatr. Gilaki pustynne, modraszki, wróble, dzierzby i świergotki. Pszczoły, muchy, pająki, a w małych kałużach – rozwielitki. Astry, oset. Bez dwóch zdań, jest to miejsce święte. Prastara aura i nienaruszalność tego krajobrazu pobudzają wyobraźnię i pozwalają odgadnąć coś niewysłowionego, ale uniwersalnego.

Kasper Bajon ma także dobre „ucho”, które zdołało nie tylko dosłyszeć, ale i z zafascynowaniem wysłuchać opowieści wyspy. Ona z kolei przypomina rybacką sieć – łatwo w nią wpaść, ale trudno się z niej wydostać. Podobnie autor Fuerte wplątuje czytelnika w dawne i współczesne, historię powszechną i lokalną i łowi go na dalszą lekturę. Liczba odniesień, zapętleń zdarzeń jest momentami zbyt duża i czytający ma wrażenie osaczenia, zaciskania się i kurczenia tytułowej wyspy. Jako przykład snucia opowieści, rozciągania sieci, zaplatania węzłów niech posłuży jedynie ten, wybrany spośród wielu, przykład. Wyspy Kanaryjskie, jak opowiada Bajon, swoją nazwę zawdzięczają wyprawie Juby II. Ten protegowany imperatora umieścił na krańcu świata statuę Oktawiana Augusta. Na Kanarach nie natknął się na żywych ludzi, ale na wyjątkowo zajadłe psy. Wobec ich zdumiewającej liczby nazwał wysypy Kanaryjskimi, od łacińskiego słowa „canis”, czyli psy. Być może właśnie stąd pochodził Cerber, trzygłowy czworonóg, który był ostatnią z prac Herkulesa. A dlaczego Herkules ukończył ją dopiero w listopadzie 1341 roku, to już oczywiście kolejna opowieść. Bajon rozsupłuje mity, legendy i podania, aby na powrót – z pozornie już prostych nici – supłać dalej swoje rozmyślania. Jest to o tyle ciekawe, że kolejne węzły odnajduje w swojej historii rodzinnej. Spośród naprawdę wielu historii największe wrażenie zrobiła na mnie opowieść-supeł, historia-węzeł związana z dziadkiem Gintowtem. Dziadek był więźniem obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen. Nie opowiadał nadmiernie o wojennym koszmarze, po latach nie wszedł na teren dawnego już obozu. Zamknął się, zatrzasnął za sobą historię; historię, którą w pewien sposób, choćby niepełny, przekazał swoim dzieciom i wnukom. Kasper Bajon nieoczekiwanie odnajduje, zdawałoby się, urwany ślad tej opowieści na swoim końcu świata. Na Fuerventurze mieszkał przez jakiś czas tajemniczy Gustav Winter. Niesamowicie skomplikowana postać, wokół której wiruje cały kalejdoskop etykietek: inżynier, wizjoner, podróżnik, ale też nazista, agent Abwehry, a być może podwójny agent. Jego willa jest zagadką nie mniejszą niż on sam. Ma zbyt mało okien jak na dom wypoczynkowy i nazbyt głębokie piwnice, a w nich dużo pomieszczeń z wmontowanymi mocnymi drzwiami. Wszystko to przypomina jakieś małe więzienie. Z drugiej strony spory obszar płaskiego terenu w pobliżu sugeruje możliwość wykorzystania go jako pas startowy, zaś bliskość wybrzeża stanowi dogodny punkt przystankowy dla łodzi. Miejscowi raczej milczą, a zainteresowani willą Wintera mówią: prywatny obóz koncentracyjny, miejsce wypoczynku nazistowskich oficjeli, punkt przerzutowy dla zbrodniarzy wojennych. Jasne, sam autor trochę się śmieje, że liczba wariantów willi Wintera może dorównywać historiom o złotym pociągu, ale sam to czuje: zło, które miało pozostać odległe i porzucone „gdzieś tam” jest także „tu”.

Tożsamość wyspiarza

Kasper Bajon udanie wodzi i bawi czytelnika i można powiedzieć: „ale to już na dobrą sprawę było”. Czy jest coś nowego w Fuerte? Otóż tak! To swoista tożsamość potomka zaginionej Atlantydy. Co pewien czas na kartach książki pojawia się postać wyspiarza, człowieka, który jest trochę tu i trochę tam; nieprzystającego do miejsca, w którym żyje, jakby pochodził skądś inąd. „Tożsamość wyspiarza – pisze Bajon jest tożsamością rozbitka: zanurzona w tragicznej przeszłości, skierowana w niepewną przyszłość, nie ma jednego punktu oparcia”. Wyspiarzem może być zarówno melancholijny mąż i ojciec, jak również pojawiający się pod koniec sezonu włóczęga oferujący do sprzedania nazbierane własnoręcznie lisie skórki. Wyspiarz wyrzucony na kontynent będzie stale tęsknił do swego skrawka ziemi zagrożonego wodą. To życie w paradoksie, co stanowi samą esencję bytu wyspy: „Paradoks wysp jest niezmienny: choć otoczone wodą, zawsze cierpią na jej niedobór”. Do czego zatem tęskni wyspiarz? Fuerte dostarcza rozlicznych odpowiedzi, spośród których ja wybieram tę:

 

To, co na kontynencie jest niemożliwością, na Fuerteventurze staje się jedną z wielu opcji. Tu znalazło schronienie wszystko, co poślednie, niespełnione – od bezkręgowców aż po myśli. To rzucone na ocean laboratorium popędów; laboratorium życia i umieranie. Przy tym Fuerteventura, jak każda wyspa, jest czystym potencjałem, zmaterializowanym „co by było, gdyby…”. Z tego powodu na wyspach może realizować się utopia.

 

K. Bajon, Fuerte, Czarne, Wołowiec 2020.

okładka książki

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Ja, wyspiarz, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 132

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...