Nowy Napis Co Tydzień #141 / Domknięcie
Każdy wybór wierszy jest domykaniem pewnego etapu, a każdy pełen zbiór – jego ostatecznym zamknięciem. I odkładamy później książki na półkę, jakbyśmy chowali poetę w kolumbarium historii poezji. Ale ten wybór jest inny. Nosi piękny tytuł: Uroda świata się nie kończy. Został wzięty z wiersza Późny wieczór, wchodzącego do Rytmów jesiennych, jednego z ostatnich tomów Jacka Łukasiewicza:
Uroda świata się nie kończy,
kiedy przestaje być widziana.
Już dosyć dawno zaszło słońce,
teraz księżyca broczy rana.
[…]
Jeszcze ze lśniącej ciemnej trawy
do źródła światła ćma polata.
Kiedy przestaje być widziana
– nie kończy się uroda świata.
Nie jest to chyba jednak wiersz iwaszkiewiczowski – jak twierdzi Paweł Mackiewicz, autor wyboru i posłowia, uczeń Profesora i Poety – i dobry duch pamięci o Nim. Taki pewnie też może być, lecz jego tropy nie prowadzą wyłącznie do Starego Poety, ale do „kresu”, czyli idei egzystencjalnej i metafizycznej, z jaką mierzą się poeci świadomi zbliżającej się – jak to ujmowała Barbara Skarga – „inności radykalnej”. Skarga twierdziła, że „wieczność jest nie dla istnienia, choć nie potrafimy myśli o niej odrzucić”. Jest zaś „nie dla istnienia” dlatego, ponieważ wypowiadając słowo „kres”, wiemy, że „dotyczy on tylko mego czasu w momencie śmierci, choć dla innych jeszcze nie nastąpił. Dla innych czas będzie trwał”. I tak samo pisał Jacek Łukasiewicz o „urodzie świata”: „Kiedy przestaje być widziana / – nie kończy się […]”.
Wiersze senilne przybierają na ogół kształt solilokwialny i testamentaryczny, ponieważ taka jest ich natura; dążą do pogodzenia poety ze światem, lub – w postaci radykalnej – sporu z nim. „«Późność» nie jest […] zanegowaniem «teraz», lecz jego granicą” – pisał Tadeusz Sławek. Można mieć pewność, że późna graniczność otwiera wyraźniej na to, co dotąd ścierało się w jawnym i zakrytym, przemilczanym i wysłowionym. Otwiera na wiersz w jego nagości, na style mówienia (dotąd skrywane), na obrazy tłumione przez kulturę, lecz nieusunięte z wyobraźni. W wierszach senilnych Jacka Łukasiewicza odkryła się przeszłość pamięci, którą w czasach jego młodości zakrywano słowem „synkretyzm”, a w istocie rzeczy ochraniano przed zarzutem nienowoczesności.
Nie rozpoczynajmy jednak lektury tego tomu poezji od wierszy senilnych, niebywale pięknych, czułych, wzruszających, w których pejzaże dzieciństwa wtapiają nas w obrazy Józefa Chełmońskiego i Aleksandra Gierymskiego, a nawet domorosłych malarzy wioskowych. Nie czytajmy go najprościej – przez wyraźne nawiązania do poetów naszych natchnień: Leopolda Staffa, Jana Lechonia, Jarosława Iwaszkiewicza, Czesława Miłosza i tych, których nie rozpoznajemy w głębokich szyfrach pamięci. Nie czytajmy przez obraz uczonego polonisty, który swoje życie strawił na studiowaniu znaków wyobraźni prowadzących go do człowieka poety. Tak czytają kulawi recenzenci, naiwni wierzyciele metafor, leniwi plagiatorzy opinii i nieświadomi znaczeń „oblizywacze odstawionych talerzy” (jak ich nazwał Tadeusz Peiper). Czytajmy wiersze Jacka Łukasiewicza w rytmie ich powstawania, od początku, to znaczy od formy jeszcze niewykrystalizowanej, mierzącej się z sensem i rytmem, a na wierszach ostatnich kończąc, gdzie porozumienie z bytem jest odnalezieniem łączności z poezją jako formą (nie)spełnienia. Przez taką lekturę również dotrzemy do związków z innymi autorami i zobaczymy trud własny Poety. W młodości prowokuje się szczeliny niezgody, na starość mówi się wierszem zasypującym szczeliny, szuka zgody. Poeta bezbłędnie umiał wejść w świat cudzego wiersza, ale do „swojego” wiersza ustawicznie dążył. Przyodziewał go w różne stroje, stąd tyle u niego gatunków, form, tak mocne usadowienie „między stylami”.
Czytając wiersze Łukasiewicza w rytmie ich powstawania, „rodzenia się”, powinniśmy dostrzec niezwykłe wyczulenie Poety na szczegół (fakturę, materię) świata, a równocześnie niezwykłą dbałość o ich miejsce w horyzoncie tradycji lirycznej. Wiersze autora Obrazu siedzącej od początku były wielogłosowe i zakorzenione w czasie minionym: odnosiły się do jakiejś znanej już mowy lirycznej, podejmowały z nią dialog, rozszerzały znaczenia zaledwie tam zasygnalizowane, przywracały sens formom poetyckim już zapomnianym. Taki romans z poezją, romans egzystującego w teraźniejszości indywiduum z mową rozumianą jako sumienie przeszłości, każdorazowo dawał rezultaty wysoce zastanawiające. Norwid pisał, że „cisza jestgłosów–zbieraniem”. Taka jest (bo inna być nie może) moc poezji, twierdził autor Zabaw zimowych; będąc „ciszą”, „zbiera” rozproszone w czasie i przestrzeni „głosy”. Jej moc, powiedzielibyśmy za Julianem Przybosiem, to „gromobicie ciszy”.
Łukasiewicz nie tylko uwierzył poezji, ale czemuś więcej, że jest ona także źródłem poznania. Między prawdą przeżycia, prawdą pamięci i prawdą rozumu nie ma sprzeczności. Wszystkie wkraczają w obręb dostępnego nam doświadczenia, anihilując (wypromieniowując pod postacią nowej jakości, lecz nie unieważniając) to, co przeszłe i obecne. Prawdę pamięci i teraźniejszości łączy linia porozumienia, a nie rozdziela linia konkurencji. W poezji sprawy te nie są prostsze niż w filozofii. Sytuują się w podobnym kręgu zapętleń, a choć wypowiadane w innym języku, podejmują w istocie identyczne kwestie. Każdy wchodzi w swoją bramę przeznaczenia, dogłębnie odczuwa własną odrębność i zakotwicza się w dostępnej mu historii ludzkiej. „Znaki szczególne” są tak samo ważne jak „kanon wartości”, tworzą indywidualny życiorys, nie dający się powtórzyć, choć można go umieścić na którejś z map wspólnych losów.
Jacek Łukasiewicz był poetą „w drodze”. „Być w drodze” to poznawać; sztuka poetycka autora Doliny stale jawi się czytelnikowi jako poznawanie. Ale „być w drodze” to także, a może przede wszystkim – „być w czasie”. Dla Łukasiewicza był to „czas nie dopełniony”. Będę konsekwentnie zachowywał tę dawną formę pisania „nie” z imiesłowami, ponieważ rozłącznie pisany imiesłów zwraca uwagę na to, że czas – z natury swojej – nigdy się nie dopełnia. Jest on pamięcią „bytu nietrwałego”, ale także „nie uświadamiającą sobie siebie grozą”. „Czas nie dopełniony” to znak życia, które dzieje się w wiecznotrwałym „teraz”, pomimo iż różne etapy życiorysu oddaliły się od siebie i trzeba je przywoływać z ogromniejącej i ciemnej pamięci. I wreszcie: „czas nie dopełniony” określa każdą pojedynczość (podmiot, istnienie indywidualne) przez „zapętlenie”, to znaczy, że jest „pętlą bytu”, czymś na kształt węzła, w którym różne stadia egzystencji zostały z sobą i nawet wbrew sobie połączone.
Dla Łukasiewicza „przeszłość” – po norwidowsku – jest oddalonym dniem dzisiejszym; „dzisiaj” – zawiera w sobie pamięć przeszłości i projektuje dni przyszłe; „przyszłość” – jakkolwiek niewiadoma i groźna – określona jest przez to, co już się zdarzyło i co napotykamy nieustannie w ciągłym „teraz”. Jak w kole czasu: przeżywamy swój własny los, lecz wciąż znajdujemy się wśród znanych i dopiero przeczuwanych zdarzeń. Poruszamy się po okręgu tej samej historii ludzkiej, lecz każdorazowo nosi ona znamiona indywidualne. Mówiąc inaczej: chodzi o los, w który wpada się własną egzystencją.
„Obrazy podchodzą do powierzchni zaciśniętych powiek i już ich nie ma”. Ta myśl z Albumu Jacka Łukasiewicza odsyła nas do „sobości”, która – jak pisał Emmanuel Levinas – jest miarą samotności. „Samotność – dopowiadała Barbara Skarga – z samej swej istoty jest nagim doświadczeniem siebie, bez określeń i ocen. Naga sobość, własna, odrębna, która […] stwierdza: tak, to jestem Ja”. Taką „sobość” odnajdujemy w wierszach, lecz dogłębniej doświadczamy jej w poematach Łukasiewicza. Poemat jest trudną formą, wymaga nie tylko namysłu, ale i precyzji notacji. A kiedy – jak w Czasie nie dopełnionym – dotyka prywatności, wówczas odkrywa się także autor w „nagiej sobości”.
Poemat autobiograficzny zawsze pyta o egzystencję – wiemy o tym. Są takie chwile w życiorysie, kiedy trzeba zdobyć się na szczerą odpowiedź na pytanie o swoje miejsce w świecie. Dotyczy to zwłaszcza tego momentu (historycznego i osobistego), w którym wyraźnie widać zaciskającą się „pętlę czasu”. Wraz z przyborem lat – wraz z mijaniem stulecia – sprzyja to rozstrzygnięciom sumującym.
Nie chodzi tutaj o koniec wieku w wymiarze metafizycznym, a raczej o takie widzenie umierającej epoki, która odbiła się na losie jednostkowym, określiła go na długie lata, zatrzymała w nim „czas przeszłości”. Poeta musi się z tym problemem uporać, jeśli chce być nie tylko świadkiem epoki, lecz także – świadomym siebie bytem. I o tym, zasadniczo, traktuje Czas nie dopełniony, wielki poemat Łukasiewicza. Zawarta jest w nim – syntetyzująca ostatecznie – biografia widziana poprzez strzęp, fragment, szczegół, konkret i ograniczenie. Nie ma w tym poemacie jasno rysującej się wizji przeszłości, są jej przeczucia; nie ma wyraźnej definicji ludzkiego losu, są jej przesłanki; nie ma kategorycznej wersji zdarzeń, w których brało się udział, są jej pojedyncze przypadki.
Przez szczegół, fragment, ograniczenie lepiej tłumaczyć przeszłość niż przez gotowe recepty. To, co układa się w zapętlającej się pamięci – nigdy nie nosi znamion całościowości. Wprawdzie strzępy pamięci wciąż objawiają się w swojej naoczności, lecz każdorazowo objawiają się inaczej. Nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pytania, które zawsze odmiennie rozkładają swoje akcenty.
Czas nie dopełniony pytał o „głębokość” naszego poznania w „ciemności” naszej pamięci. Pytał nie o formułę teleologiczną, lecz formułę prywatną. Ujawnia się w niej – neosokratyczny w swej genezie – kodeks zawieszeń między egzystencjalistyczną i personalistyczną wizją obecności w świecie jednocześnie czysto indywidualnym i głęboko interpersonalnym. Pytanie o „przyszłość” nie bez powodu zostało ukryte za „Laurencją” – grą z dzieciństwa, w której eschatologia wciąż jeszcze kryje się za – niezdającą sobie sprawy z finalności – wibracją życia teraźniejszego.
Przeszłość niewiele uczy, jeśli nie będzie się ujmować jej w wymiarze osobistego doświadczenia; teraźniejszość nie daje wskazówek, gdy traktuje się ją pobieżnie. Aby pytanie o przyszłość, jak w „Laurencji”, nie okazało się tylko zwykłą zabawą, trzeba wejść w „ciemność” własnego losu. Widać wtedy wyraźnie, że nic się nie dopełnia. Że wciąż jesteśmy w pętli czasu:
To, co umyka z życia, przestaje być moje.
Jeszcze gwałtownie szukam, nim się oswoję ze zgubą.
A i tak, jakby nigdy nic, swoje wiedząc, żyję.
Jak jednak wejść w „ciemność losu”? Człowiek ma tu ograniczone możliwości. Nie przebije ściany światów, może tylko podejmować takie próby. Nie nawiąże dialogu z tymi, których już nie ma; może próbować z nimi wejść w jakąś przestrzeń porozumienia. „Ty – pisał austriacki filozof Ferdinand Ebner – jest daną drugiemu człowiekowi «możliwością bycia zagadniętym»”. Twierdził on wprawdzie, że „istnieje tylko jedno Ty, którym jest Bóg”, niemniej chyba możemy odnieść tę adresatywność również do człowieka, czyli do siebie. „Możliwość bycia zagadniętym” znaczy tyle samo, co usłyszeć „ten głos”. Jak napisze poeta w wierszu Imię:
To ten głos, który do mnie mówi coś na nowo,
z tak odległej jesieni, w tak dalekiej zimie,
a słyszę tylko jedno zawołane słowo,
jak dreszcz, przenikający ciało – moje imię.
„Ten głos”, który zaprasza nas w „ciemność losu”, objawi się zarówno w obrazie pamięci, jak w oleodruku, który uruchomi naszą pamięć; we wspomnieniu miast i miejsc; w „wiewności” i „wywiewności”, jakiej doświadczamy fizycznie i lekturowo („Tam moje życie, a tu w książkach, cudze światy” – napisze poeta w Ruchomych celach). Więc czyj on jest? Mój, czy obcy? Dlaczego jest „możliwością bycia zagadniętym”?
Na to pytanie odpowie tylko ten, kto doświadczy w przeżytym czasie więcej niż w czasie zrozumianym. Ten pierwszy sięga ciała, które nie zapomina; ten drugi – umysłu, który stara się wymazać to, co nieprzyjemne. Dlatego w Czasie nie dopełnionym tak ostro wybrzmią słowa, które warto raz jeszcze powtórzyć:
To, co umyka z życia, przestaje być moje,
Jeszcze gwałtownie szukam, nim się oswoję ze zgubą.
A i tak, jakby nigdy nic, swoje wiedząc, żyję.
„Rozkładamy ręce, obejmujemy sny” – pisał poeta w Albumie. Ileż chciałoby się dopisać komentarzy do poszczególnych myśli, przeczuć czy konstatacji. Ileż znaków zapytania trzeba byłoby postawić przy kolejnych wierszach. Na przykład do Dialogu z tomu Dolina:
– Ja będę różą, ty cierniem.
Zostaniemy sobie wierni.
Ja będę smugą ze złota
w upałach, mrozach, słotach.
– Ty będziesz różą, ja cierniem.
W tobie zamieszkam niezmiernie.
W twoim sercu z bólu stępiałem.
Strugi krwi będą mnie opływały.
Czy jest to wiersz o miłości? Czy jest to wiersz o rozbracie polsko-żydowskim po 1968 roku? Czy jest to aktualizacja wielorako zmienianej piosenki: Ty pójdziesz górą, a ja doliną?
Powtórzę raz jeszcze za Ebnerem: „Ty jest daną drugiemu człowiekowi «możliwością bycia zagadniętym»”. Dlatego w wierszach Jacka Łukasiewicza inne głosy stają się konieczną obecnością; nie można być w świecie, absolutyzując swoją samotność; trzeba być w świecie, słysząc, że ktoś do nas mówi – z oddali, niewyraźnie może, ale jednak mówi. „Uroda świata się nie kończy” – napisał poeta, a my wraz z nim podążamy tym tropem, odnajdując w znajomym, zapomnianym, ledwie przypomnianym głosie tę właśnie wartość. Uroda bowiem to nie tylko zewnętrzne piękno, czar i powab, ale wszystko to, co składa się na istotę człowieka, więc głównie na jego świat wewnętrzny.
Jacek Łukasiewicz, Uroda świata się nie kończy. Wybór wierszy. Wybór i posłowie Paweł Mackiewicz. WBPiCAK, Poznań 2021.