10.03.2022

Nowy Napis Co Tydzień #142 / Listy z Procidy (15): Macierzyzna

„«Haza» csak egy van, az anyanyelv” Sandor Márai

Serwus, Wojtek[Wyjaśnienie motta] „Haza” csak egy van, az anyanyelv – w przekładzie Teresy Worowskiej wygląda to tak: „Nie ma innej ojczyzny poza językiem ojczystym”. Porównałem z przekładem na język włoski Judit Papp, autorki książki Lingua, identità e una Babele linguistica. Riflessioni di Sándor Márai nelle sue opere autobiografiche, gdzie węgierska badaczka, dobra znajoma Andrei de Carlo, zastanawia się nad identyfikacją językową autora Żaru, nazywając ją „lingwistyczną wieżą Babel”. W przekładzie Judit rzeczone zdanie, wyjęte z máraiowskiego Dziennika, brzmiało: Di «patria» ne esiste una sola: la lingua materna. Zaintrygował mnie brak w polskim przekładzie cudzysłowu przy wyrażeniach „ojczyzna” i „język ojczysty”. Poprosiłem Andreę, by zapytał Judit, jak stoi w oryginale: czy chodzi o „język ojczysty”, jak u Worowskiej, czy o „macierzysty”, jak włoska lingua materna? No i co z tym cudzysłowem? Odpisała, że węgierska „haza” (ojczyzna) pochodzi od słowa „hàz” (dom) i ujmując ją w cudzysłów, Márai dystansował się zarówno do jej granic politycznych, jak i do podziałów etnicznych. Natomiast co do języka, to pisarz używa słowa „anyanyelv” („anya” – matka + „nyelv” – język), zatem jednoznacznie – język macierzysty! To nasunęło mi kolejną wątpliwość: czy „haza” jest rodzaju męskiego, czy żeńskiego? Judit wyjaśniła, że w węgierskim nie ma rodzajów, może być i tak, i tak. Pomyślałem, by zacytować Máraiego w motcie po polsku, zmieniając „ojczyznę” na „macierzyznę”, ale na wszelki wypadek sprawdziłem jeszcze u Dorosza, a u niego „macierzyzna” oznacza nie tylko spuściznę po matce, ale również – srom. Hm, hm, chyba jednak lepiej zostawić motto po węgiersku.[1],

dzięki za foty i Domy bezdomne… Rozumiem, że obrazkami ze swojej ostatniej beskidzkiej łazęgi przekornie odpowiedziałeś na moją tęsknotę za Beskidami – szałas na Hali Mędralowej albo wnętrze starej chałupy na Lachowym Groniu, nie mówiąc już o skłonie słońca nad przełęczą Głuchaczki – masz rację, te zdjęcia naprawdę „oddają ducha górskich wędrówek sprzed lat, sprzed tłumów i komercjalizacji”. Niekiedy we śnie wędruję podobnymi ścieżkami po moich ukochanych Górach Bystrzyckich, jednakże na jawie Ci zazdroszczę. Niczego na Południu tak mi nie brakuje jak widoku śląskich gór zmieniających barwy w rytmie pór roku! Tutejsze góry niepodobne są do naszych, a i szata roślinna wciąż w jaskrawo-wrzaskliwych kolorach, aż się w oczach pstrzy, aliści do prawdziwej wyrypy nie kuszą. Toteż kiedy raptem z półmroku beskidzkiej chałupy na Lachowym Groniu wychynęła ku mnie na ekranie laptopa ŚmiejowaNazwisko Śmieja zawsze kojarzyło mi się ze śmiechem, może dlatego, że kiedy Cię widzę, to mi się gęba śmieje z radości… A tutaj się okazuje, że to zniekształcona Żmija, bo w księdze parafialnej niemiecki proboszcz zapisał wasze nazwisko jako Schmieja. E-majlujesz, że Twój pradziadek, Józef Śmieja, był synem wolnego sołtysa ze wsi Wisła Wielka pod Pszczyną i ożenił się z Therese Rys, jedyną dziedziczką zamożnego gospodarstwa rodowego w Łące. Takim oto sposobem prababcina Rysiówka, gdzie obecnie mieszkacie, stała się – patrylinearnie – Śmiejówką. Często wspominamy pobyty w niej! Wydaje się, że to wieki temu…[2] gęba, poczułem jednocześnie biełuju zawist’Biełaja zawist' – biała zazdrość, po rosyjsku. W odróżnieniu od czarnej zazdrości jest uczuciem pozytywnym, niekiedy inspirującym.[3] i lekkie ukłucie w sercu, że to już dla mnie „se ne vrati!”. Nie te lata.

tablica ku czci Maraiego

Podobnie musiał czuć się sędziwy Márai, przeglądając w San Diego album ze zdjęciami okolic starej Kassy, bo nie za Węgrami tęsknił na wychodźctwie (w Budapeszcie jedynie przemieszkiwał, to nie był jego prawdziwy Dom, pisany dużą literą), ani w ogóle za landszaftami Panońskiej Niziny, lecz za krajobrazem swojego dzieciństwa, za widokami Górnej Prowincji, które powracały doń na obczyźnie i w snach:

[…] tam zaczynała się bardzo stroma serpentyna, prowadząca przez pachnący grzybami, gęsty las na szczyt góry, do młodego jeszcze letniska na Banko. Na tym podmiejskim obszarze rósł prastary las, teren był niemal nietknięty i trochę straszny. Z Ottilii, jak nazywano jedną z pokrytych jasnozieloną trawą polan w lesie, można było w słoneczne dni dojrzeć ośnieżone szczyty górskie, stanowiące granice państwa. Las pełen był malin, lodowatych źródeł, szlachetnych grzybów, jałowca, jeżyn i jagód. Tak „prawdziwego” lasu nie znalazłem później nigdzie na świecie; ze skrzywioną miną oglądałem lasy francuskie i angielskie, ale wydawały mi się jakieś biedne, nie można ich było nawet porównać do puszczy, w której spędzałem lata mojego dzieciństwa. Las ten obejmował ogromną połać gruntu, ciągnął się setkami kilometrów, z polan Hradovej widziało się dolinę, wsie komitatu Saros i Spiszu – był to najczystszy, barwny, spokojny krajobraz, miał jakby własny klimat, smak i zapach odmienny niż wszystkie inne strony, jakie później poznałem w kraju rodzinnym. Miasteczka tego regionu, z fasadami domów i umeblowaniem łukowo sklepionych pokojów, nosiły ślady kilkusetletniej, prawdziwej miejskości. Tych kilka komitatów, które można było objąć wzrokiem z Ottilii i Hradovej, było moją prawdziwą „ojczyzną”, zapewne bliższą i prawdziwszą, niż ta inna, nieznana, w owych latach jeszcze ogromna i potężna [chodziło o Austro-Węgry], której nasz region był tylko częścią. Na szczycie góry rozpoczynał się las sosnowy i ciągnął się bez końca… Las, którego szum me ucho zapamiętało na zawsze – jak człowiek urodzony nad morzem słyszy zawsze, nawet w mieście, szum fal.

Dzieckiem znał ten krajobraz… Nawet miejsca, które widział na zdjęciach po raz pierwszy wydawały mu się dziwnie znajome, jakby kiedyś, dawno temu, już tam bywał. Toli pamięć genów się odzywała, toli echo opowieści dziadków? Grosschmidtowie, ród saskich osadników, z którego Márai się wywodził, pojawili się w Kotlinie Koszyckiej (obecnie na terenie południowej Słowacji) w połowie XVII wieku, mógł zatem powiedzieć, że jego przodkowie zamieszkiwali opisywany powyżej krajobraz niemal „od zawsze”. Tak jak Ty mi odpowiedziałeś na pytanie, od kiedy Śmiejowie są powiązani z pszczyńską ziemią, podając jako dowód masztalnię z 1799 roku, najstarszy budynek Pszczyny, dzisiaj w pszczyńskim skansenie (…dar Andrzeja Śmiei, jednego z Twoich protoplastów; a w ogóle wy tam na Śląsku to macie dobrze, ciągle w tym samym miejscu siedzicie, nie to, co potomkowie wychodźców). Tak samo godoGodo – mówi, po śląsku.[4] Twardoch w swoim Drzewie genealogicznym, że wszyscy jego przodkowie – do dziewiątego pokolenia wstecz – przyszli na świat w promieniu trzydziestu pięciu kilometrów od miejsca jego zamieszkania. Pejzaże waszego śląskiego dzieciństwa są bliskie archetypicznym landszaftom, zatopionym na dnie genetycznej pamięci, wystarczy wyjrzeć przez okno, aby zobaczyć obrazki do babcinych wspomnień. Nawet jeśli czas je sponiewierał, ciągle pozostają – t o ż s a m e! Natomiast Márai opuścił rodzinne strony w wieku dziewiętnastu lat i wyjechał do Niemiec, żeby uniknąć aresztowania za kolaborację z czerwoną gazetą w początkowym okresie Republiki Rad. Rok później Górna Prowincja na mocy trianońskiego traktatu została przyłączona do nowopowstałej Czechosłowacji. Grosschidowie jeszcze jakiś czas pozostawali w Kassie, Sandor zdążył odwiedzić rodzinę na Wielkanoc 1928 roku, zrobili sobie wtedy ostatnią fotografię przed domem… Wkrótce potem rodzice wyprowadzili się z Miasta (zawsze używał dużej litery, pisząc o Kassie). Po raz ostatni odwiedził je samolotem z grupą przyjaciół, kiedy Górna Prowincja za rządów Horthyego na niedługo powróciła do Węgier. Krajobraz w iluminatorach był boleśnie znajomy, przy każdym nakłonie skrzydeł rozpościerał się nowy widok w dole, jakby z pamięci się wyłaniał, podobny do dziecięcych puzzli. Jeśliby ułożyć, marzył w Sprawie Garrenów, to może ojczyzna na obrazku wychynęłaby… Niestety, puzzle zbyt długo przeleżały w szafie i rozsypały się w drobniutki proszek po latach. Był wtenczas w Kassie trzy dni i trzy noce, odwiedził groby najbliższych na cmentarzu, wrócił do hotelu i do końca pobytu w Mieście nosa z hotelu nie wyściubiał.

Miasto, oglądane przez Petera Garrena (alter ego pisarza) z cmentarnego wzgórza na początku Obcych, trzeciej części Dzieła Garrenów, nie znajdowało się dokładnie na swoim miejscu. Było jak gdyby poruszone, nastąpiło „coś w rodzaju nieoczekiwanego przesunięcia płytek w matrycy drukarskiej, gdy zecer o milimetr luźniej ułoży karty kolorowego magazynu teatralnego, skutkiem czego barwy dokładnie się nie pokrywają, nos aktora ma odcień zielony, zaś dekolt aktorki – niebieskawy, w taki sam sposób nie pokrywały się ze sobą fragmenty dawnego rysunku miejskiego”. Podczas ostatniej samolotowej ekskursji do Kassy, niczym Peter Garren po przyjeździe do Miasta zawładniętego przez obcych, pisarz pojął, że został „wywłaszczony” z rodzimego krajobrazu. Można powiedzieć, że już w Budapeszcie był swoistego rodzaju „wewnętrznym wychodźcą”, chociaż status ów uświadomił sobie dopiero w 1948 roku, gdy podejmował trudną decyzję wyjazdu z Węgier. Po sczeźnięciu prawdziwej ojczyzny – domu, krajobrazu i patrycjuszowskiej kultury z jej hierarchią rang, wyznaczającą na ulicy porządek ukłonów, z jej filiżankami o złoconych brzegach w oszklonych kredensach i z jej giętymi meblami z drewna gruszy – jedynie rodzimy język mógł zabrać ze sobą na obczyznę… Język madziarskiMadziarski – zapytałem Judit, tknięty intuicją, czy w przypadku „węgierskiego” i „madziarskiego” nie zachodzi podobna relacja jak między „łoparskim” i „saamskim”. Chodzi o to, że nazwa własna ludu Północy „saami” w ich języku oznaczała „człowieka”, jak: Innu, Innuit, Nieńca, Czukcza. Natomiast biali nadawali tym ludom swoje przezwiska, nierzadko obraźliwe, na przykład Nienców nazywali Samojedami, Innuitów – Eskimosami i tak dalej… Judit odpisała, że moja intuicja jest poniekąd słuszna.[5] stał się jego haze.

Po utracie Górnej Prowincji – zauważył polski tłumacz Żaru Feliks Netz – wielu Węgrów zapadło na dziwną przypadłość, do tej pory nieznaną medycynie: zachorowali na Trianon! Ta dziwna przypadłość męczyła Máraiego do końca życia, czego liczne dowody odnajdziesz w jego Dzienniku. Parę lat temu Netz zwiedził dom Grosschmidtów w słowackich Koszycach (dawna Kassa) przy okazji máraiowskiego seminarium zorganizowanego przez Pen Club. W okazałej dwupiętrowej kamienicy z rodowym herbem nad bramą gnieździła się mniejszość węgierska pospołu z mniejszością romską, i tylko dwa pomieszczenia na parterze, gdzie niegdyś tłumiła się rodzina biednych Żydków, przeznaczono na wystawę pamiątek po pisarzu. Śród różnojęzycznych wydań máraiowskich książek Netz wypatrzył swój przekład Żaru.

Teraz Wojtku, kiedy piszę te słowa, przychodzi mi do głowy, że to nadejście o b c y c h na Miasto u Máraiego w pewnym sensie przypomina nachód repatriantów ze Wschodu na Ziemię Kłodzką w 1945 roku, rzetelnie opisany przez Henryka Worcella, jednego z nachodźców. Myślę, że Geza Grosschmidt musiał z podobnym uczuciem patrzeć na inwazję obcych jak Paul Hattwig na nachód przesiedleńców zza Buga. Obydwu drażnił nadmiar spółgłosek w mowie przybyszów. Jak gdyby gryźli kamyki.

*

„Cała moja nadzieja w innej ojczyźnie, w  m o r z u” – zapisał w Dzienniku, podejmując w Genewie decyzję o zamieszkaniu w Neapolu. Máraiego nie stać było na szwajcarskie wygody pachnące świeżą śmietanką do kawy; życie w Neapolu kosztowało o niebo taniej. W czwartek 4 listopada 1948 roku za piętnaście dziesiąta wieczorem państwo Máraiowie z ośmioletnim Janosem wysiedli z mediolańskiego pociągu na dworcu w Mergellinie. Na peronie czekał na nich wujek Loli, węgierski Żyd, który zwiał z Budapesztu jeszcze przed niemiecką okupacją i pracował w neapolitańskim oddziale Międzynarodowej Organizacji do Spraw Uchodźców. To właśnie Lajos wyszukał im mieszkanie w jednej z najpiękniejszych neapolitańskich dzielnic na wzgórzu, gdzie pochowano Publiusa Vergiliusa Maro. Trzy pokoje z kuchnią, łazienką i schowkiem na walizki oraz obszernym tarasem, gdzie można było spacerować jak po zniszczonym tarasie rezydencji premiera w Budzie. Nawet z wychodka mogli kontemplować widok Wezuwiusza w zapachu wanilii dobiegającym z ogrodu. Parę dni później wyjaśniło się, że mieszkanie, za które kamienicznik zdzierał z nich siedem tysięcy lirów miesięcznie, było zakaraluszone. Mimo to autor Pokoju na Itace nigdzie, ani przedtem, ani potem, nie czuł się tak szczęśliwy jak na Posillipo! Poczuł nareszcie, że się znalazł w krajobrazie na wskroś bliskim. Nie był to widok z opowieści przodków, landszaft zakodowany w genach, lecz archetypiczny krajobraz europejskiej kultury z czasów jej narodzin… Jakby powrócił do najstarszego ze swoich domów, wystarczyło wyjrzeć przez okno:

Po południu długo patrzyłem z okna na morze, ciemnoniebieskie niebo i fale lawy Wezuwiusza. Wszystko dziwne, głęboko znajome, jakbyśmy tu żyli od samych początków. Możliwe, że ten krajobraz jest już od dawien dawna domem wszystkich ludzi, którzy urodzili się w Europie i dlatego wydaje się tak znajomy.

Z punktu widokowego w Parco Vergilino, gdzie co rano się przechadzał, mógł jednym długim spojrzeniem – jak jedną jazdą kamery – zatoczyć pełny widnokrąg: od Procidy i Cape Miseno (z tyłu w szarej mgiełce Monte di Cuma, zza niej majaczy Cape Circeo), przez rozległe Pola Flegrejskie (gdzieś w głębi jezioro Averno), Baje, Pozzuoli, Bagnoli, Neapol i Cape Minerva, aż po Capri, Ischię i na Procidzie zamknąć krąg:

Od początku czasów istnienia człowieka ciągle coś tutaj się działo i dzieje. Tu wyszli na stały ląd Grecy, aby rozpocząć w Kume coś, z czego dla Europy pewnego dnia wynikł obraz świata i forma życia; stąd księgi sybillińskie powędrowały do Rzymu, jeśli to prawda. Tu rozpoczęło się chrześcijaństwo, w duszy świętego Pawła, a potem we krwi męczenników, którą teraz przechowują w fiolce w katedrze; w czasach Dioklecjana właśnie tu, w amfiteatrze w Pozzuoli dali powąchać świętego Januarego i jego towarzyszy dzikim bestiom, ale zwierzęta okazały zdrowy zmysł i wróciły do klatek; w końcu świętego Januarego ścięto w rowach lawy Solfatary. Tu, na leżącej naprzeciw wyspie Nicida – przechylam się przez barierkę, by ją lepiej widzieć, jest tak blisko, że niemal mogę ją dotknąć – syn Lukullusa miał willę i kiedy Brutus zabił Cezara, przybył tam, zaprosił Cycerona i obaj mężowie stanu jak dwa pięknoduchy gawędzili o najświeższych wydarzeniach; tutaj później połknęła żar Porcja, żona Brutusa; w Pozzuoli miał willę Cyceron, Wergiliusz napisał tu IV pieśń Eneidy, a potem umarł, w pobliżu stacji Cumana, na corso Vittorio Emanuele, które wówczas zapewne inaczej się nazywało. A tymczasem grzmiało niebo i trzęsła się ziemia, wypluwała ogień i kamienie, a Herkulanum, Pompeje i mnóstwo innych miast, których nazw nie znamy, na całym brzegu po obu stronach Torre del Greco znikło pod guanem lawy, razem z poetami, kurwami, arcydziełami i doskonałymi systemami administracyjnymi. To wszystko „tu” się działo i kiedy rankiem stoję na szczycie góry Parco Vergiliano, czuję i wiem, że to magiczny zakątek.

A przecież to nie wszystko… Wystarczy bardziej przechylić się przez barierkę, aby dojrzeć w dole Isola la Gaiola, uważaną tu za wyspę przeklętą (isola maledetta), bo kolejnych jej właścicieli spotykały nieszczęścia. Jednego znaleziono na plaży martwego i zawiniętego w dywan, jego żona wkrótce potem się utopiła, inny powiesił się w zakładzie psychiatrycznym, jeszcze inny zginął na ulicy, zakłuty nożem przez jednego z ragazzi di vita, z którymi Pier Paolo Pasolini lubił się zadawać, a Paulowi Getty’emu ’ndrangheta dostarczyła tam przesyłkę z uchem wnuka, aby wykupił potomka za siedemnaście milionów dolarów… Mnie jednak Isola la Gaiola kojarzy się przede wszystkim ze świetnym angielskim pisarzem Normanem Douglasem, który jakiś czas był w jej posiadaniu, póki nie przeprowadził się na Capri. Doprawdy nie rozumiem, czemu do dziś nie wydano w Polsce żadnej jego książki, a wypadałoby… Choćby ze względu na jego przyjaźń z Josephem Conradem, który go „odkrył” jako pisarza. Nie mówiąc o tym, że również Nabokov cenił Douglasa, wśród książek, stojących na półce przy biurku u Timofieja Pawłowicza Pnina, wymienia South wind… Oj, chyba za głęboko się wychyliłem, powracam do Máraiego.

zdjęcie wybrzeża

Wczoraj postanowiłem odnaleźć dom, w którym Máraiowie mieszkali trzy i pół roku na Posilippo. Adres podała mi Judit Papp: via Nicola Ricciardi 7. Niestety, pogoda nie dopisała, ale nie było wyjścia, od Świętego Mikołaja będziemy na Procidzie uziemieni, bo bez Green Passa nie wpuszczą nas na statek. Nie zważając na dżdżę, przechodzącą chwilami w ulewę, wybraliśmy się z Nataszą na spacer śladami Máraiego. Opustoszałe zaułki górnego Posillipo ostro kontrastowały z ludnym bulwarem nadmorskim Neapolu, jakbyśmy raptem się znaleźli w świecie opisanym przez MáraiegoKrwi świętego Januarego siedemdziesiąt lat temu. Im wyżej się pięliśmy, tym biedniej wokoło, ale nie była to nędza betonowych przedmieść neapolitańskich, wystawiona na palące południowe słońce, lecz bieda dyskretna, bo odwieczna i naturalna dla kogoś, kto – jak Márai – chciałby się skryć w jej cieniu. Chwilami zdawało mi się, że zaraz usłyszę śpiew ogrodnika zachwalającego swoje bakłażany, a z wąskiego zaułka napłynie zawiesisty aromat zupy ze ślimaków złowionych przez Antonia, starszego syna murarza, między skałami w zatoce Marechiaro. Via Ricciardi w matowym, ponurym świetle, jakby rozproszonym w dżdży, pięła się w górę zakosami, na kamiennych schodkach wyminęliśmy przygarbioną babulę w parcianych łapciach… Siódemka z tablicą na pamiątkę Máraiego niewiele mówiła, łuk bramy łączył z jednej strony wejście do ogrodu, w głębi którego stała stara willa, a z drugiej – żółtą kamienicę. W opisaniu Máraiego do ich mieszkania przylegał taras, po którym mógł swobodnie się przechadzać, a w kamienicy tarasu ani śladu, więc chyba jednak to ta zapuszczona willa. Muszę zapytać Judit.

Po zrobieniu paru zdjęć zapuściliśmy się w głąb Posillipo, szukając jakiejś trattorii, lecz znaleźliśmy tylko tanią pizzerię, pod którą wystawała grupa wybrylantowanych osiłków w skórzanych kurtkach. Dalej znowu mżysto, bryła kościoła parafialnego Santa Strato, do którego Márai lubił zaglądać, rozmyła mi się na szkłach okularów, spytać o dalszą drogę nie było kogo i zamiast wyjść na plażę w Marechiaro, gdzie autor Żaru co dzień schodził się kąpać, trafiliśmy nad morze z drugiej strony Palazzo degli Spiriti, na Lido Marechiaro. Mieliśmy szczęście! Tawerna rybacka była otwarta, w ostatniej chwili mieliśmy się gdzie schronić przed nadciągającą od morza burzą. Ugościli nas po piracku.

zaułek

Na antypacikAntypacik – czyli antypast, oba słowa są w Encyklopedii staropolskiej Glogera. Pochodzą z łaciny: ante – przed i pastus – pasza, lub inaczej: przysmaczek przed obiadem właściwym, przedkąsek, przedgryzek.[6] podali carpaccio z morskiego okonia, na danie główne – doradę z rusztu, do tego miejscowe falanghino… Byliśmy jedynymi gośćmi i cała obsługa z szefem kuchni na czele kręciła się wokół nas, wciąż nowe przegryzki donosząc, to ośmiorniczki w panierce, to surowe tygrysie krewetki. Poczułem, że się unoszę – jakby mną kołysało morze… To chyba tutaj, popijając wino po kąpieli, Márai zanotował w dzienniku, że ze wszystkich mórz na świecie to Morze Tyrreńskie zasoleniem najbardziej przypomina wody płodowe kobiety, powiedziałem do Nataszy, zaglądając w jej oczy szare jak morze – zanurzając się w nie, masz wrażenie, że powracasz do Domu.

A na deser tej przechadzki śladami Máraiego po Posillipo trafił mi się iście „odysejski kadr”, najpierw jednak słowo wyjaśnienia. Przed samym wyjazdem z Neapolu do Nowego Jorku Márai kupił miniaturę łodzi żaglowej u rybaka z Marechiary, który w wolnych chwilach zabawiał się modelarstwem. Nazwał ją „Marechiaro” i zabrał ze sobą do Ameryki, by nie jechać tam, jak pisał, z pustymi rękami. No więc, wyobraź sobie, Wojtku, że po płynnym wyjściu z tawerny i ja odnalazłem swoją „odysejską łódź” o niezwykłym imieniu „Trallalla”. Porzucona na drewnianym stoidle w jednym z zakamarków portu rybackiego, niby ryba wyrzucona na brzeg, rozsychała się, mamiąc śpiewem cycastych syren z burty. Może na takiej wyruszę kiedyś po swoją ostatnią przygodę. A póki co, załączam jej zdjęcie. Trzymaj się masztu!

odysejska łodź

Post scriptum

Judit Papp odpisała, że Márai mieszkał w tej starej willi w ogrodzie. Dzisiaj jest ona równie zapuszczona i bez życia jak moja dziurawa „Trallalla”. Niegdyś madziarski pisarz przeżywał w niej najpiękniejsze lata swego życia, aż pojął, że włoskie Południe to więcej niż haza – to dom, rajski ogród. To Eden! Ale jemu brakowało owego niedostatku, bolesnego napięcia, które kryje się w pojęciu „ojczyzna”. Dlatego jak Odyseusz z „Marechiarą” pod pachą w końcu wyruszył w dalszą drogę.

Procida, 7 grudnia

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Wilk, Listy z Procidy (15): Macierzyzna, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 142

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...