10.03.2022

Nowy Napis Co Tydzień #142 / Odzyskane herstorie

Maria-Iréne, Eulalia, Ksenia, Anastazja, Zofia, Olga, Veronique, Fanny, Bernadeta, Mila… To bohaterki nowej powieści Liliany Hermetz. Autorki, która konsekwentnie wykorzystuje literaturę do ukazywania codziennego życia kobiet. Realnych, nie dam z wyższych sfer, znoszących trudy życia, przemilczanych przez historię. Kobiety rozrzucone po świecie powieści Hermetz stają się podmiotkami, osobnymi opowieściami, z których każda ma swoje niepowtarzalne doświadczenia kształtujące tożsamość. Takie są bohaterki trzeciej, prawdopodobnie najlepszej powieści autorki, która za swój debiut została uhonorowana nagrodą im. Josepha ConradaLiliana Hermetz otrzymała Nagrodę Conrada za powieść „Alicyjka“ w 2015 roku.[1]. Rozrzucone to powieść feministyczna, mająca ogromny potencjał oddziaływania społecznego. I choć jest to literatura piękna, to przekracza zakres znaczeniowy tego przymiotnika.

Rozrzucone czerpią z różnych gatunków: reportażu, kroniki, wspomnień, literatury świadectwa czy wyznania. Ta powieść to też zbiór odzyskanych z niepamięci herstorii, w której widać świetnie opanowanie rzemiosła narracyjnego oraz wyczucie heteronomii języka. A przy tym czuć podczas jej lektury wyjątkową, psychiczną więź autorki ze światem przedstawionym. Wreszcie to przewrotna anty-saga rodzinna, oparta na intrygującej koncepcji nielinearnej czasowo struktury. Napisana z dużą dozą empatii i niewątpliwie głęboko etyczna.

Czytanie Rozrzuconych zmusiło mnie do nietypowej jak na mnie, krytycznej autorefleksji. Przez pewien czas miałem poczucie, że nie są one do końca z mojej artystycznej bajki. Nie tego oczekuję zazwyczaj od powieści. Ale czy moje poczucie pure and deep piece of art jest aż tak ważne? Przecież w czytaniu krytycznym, poznawaniu sztuki literackiej nie chodzi o karmienie swojego ego, tylko o coś więcej. O poszerzanie horyzontów świata wewnętrznego, przekłuwanie własnej bańki zbudowanej z nieprogresywnych poglądów, banalnych refleksji i zużytych intelektualnie doświadczeń życiowych. Ta powieść uświadomiła mi dogłębnie, że w uprawianiu krytyki jest ważne, by omawiać książki, które pozwalają wyjść ze strefy komfortu psychicznego i próbować zmieniać własną świadomość. Lektury poddające w wątpliwość dotychczasową hierarchię wartości pozwalają się nam rozwijać. Dlatego tak wyjątkowa jest dla mnie ta powieść. Choć mam nadzieję, że nie tylko ja tak sądzę.

Prawdę mówiąc, moją ambicją nie jest odtwarzanie rozbudowanej fabuły Rozrzuconych. Nie mam też chyba umiejętności narracyjnych, by to uczynić, więc przedstawię tylko jej zarys. Po pierwsze, Rozrzucone to dzieło życia. I nie należy tego rozumieć wartościująco, a może nie jedynie w taki sposób. Prawdopodobnie jest to najlepsza powieść w dotychczasowym dorobku Liliany Hermetz i jeśli miałbym prognozować, to w przyszłości może stanowić punkt odniesienia dla polskiej prozy feministycznej. To też poszukiwanie dialogu z niewidzialnymi, uprzedmiotowianymi figurami, to dialog będący formą przekazu, którego celem jest otworzenie oczu czytelnikowi. To próba oddania sprawiedliwości, szacunku i honoru osobom będącym trybikami w maszynie historii, która kategoryzuje, filtruje, a potem skazuje na zapomnienie jednostki rzekomo słabe, bez „wielkich osiągnięć”, niewyróżniające się z tłumu. Hermetz stara się – tak, jak to tylko możliwe – ukazać je bez nakładania grubego podkładu fikcjonalizacji, bez budowania fasady przyjemnego, pozbawionego chropowatości zmyślenia. Pod pewnymi względami Rozrzucone są więc rzadkim przykładem powieści, która przekracza cienką granicę życia i sztuki. A jej nieuporządkowany sjużet wynika z tego, że historia bazuje na opowieściach realnie żyjących ludzi, których życie wymyka się jednoznacznym odpowiedziom.

Dostrzegam w Rozrzuconych przejawy kreatywnego podejścia do modelu zaśniedziałej powieści realistycznej. Wiele zdarzeń nie zostało skomentowanych przez narratora, nie uzurpuje on sobie władzy w postaci wiedzy absolutnej, ma niepełny wgląd w bohaterów i świat, w to uniwersum niejednoznacznych historii, które odbiorca może wypełnić sam sensem lub obserwować, jak rozgałęzia się ta pasjonująca, rodzinna herstoria.

Centralną postacią, najczęściej powracającą w rozdziałach tej prawie czterystustronicowej powieści, jest Maria. To kobieta, której niezwykłą historię łatwo zbanalizować. Postać z trudną, skrywaną przeszłością, urodzona w drugiej dekadzie XX wieku, odebrana od matki, bita przez ojczyma, w wieku piętnastu lat została wywieziona do obozu pracy przymusowej w Niemczech, gdzie przez trzy lata pracowała fizycznie ponad siły, na granicy wyczerpania. Wypchnięta do wywózki przez własną ciotkę, została oddelegowana do sprzątania oraz gotowania, musiała w rzeczywistości obozowej radzić sobie sama i szybko wydorośleć. Po wojnie wyjechała z przypadkowo poznanym na imprezie francuskim żołnierzem w jego rodzinne strony. Tam, z nową tożsamością, bez wykształcenia i znajomości języka, już jako Iréne, założyła wraz z mężem restaurację serwującą tradycyjne, regionalne dania. Urodziła dwójkę dzieci, co pewien czas przyjeżdżała do Polski, wysyłała paczki z prezentami do rodziny i zapraszała do siebie osoby, które chciały zapewnić sobie lepszy byt poza granicami ojczyzny. Jej małżeństwo jest przykładem związku dwóch niedobranych osób, które biorą ślub dla bezpieczeństwa finansowego i mitologizowanej stabilizacji. Maria – mistrzyni życiowej mimikry z rozczłonkowaną tożsamością, kobieta czynu, kucharka z samorodnym talentem, samotna w języku emigrantka, która nie potrafi zwerbalizować w pełni swojego życia, ponieważ jej język nie przystaje do niej. Potrzebuje więc pomocy siostrzenicy, która wysłuchuje jej wspomnień, pozwalając pozbyć się ciężaru przeszłości, którą nosiła w sobie w milczeniu latami. W wyniku czego znikała jej podmiotowość, niezależność jednostkowa i wola. Czy była jednak spełniona? I tak, i nie. Przetrwała, idąc drogą pełną ekstremalnych wyzwań, a to jest sztuką samą w sobie. Sztuką powieści natomiast jest oddać to życie w całym skomplikowaniu i zamęcie tak, jak to zrobiła Liliana Hermetz.

Kiedy piszę tyle o Marii, kobiecie o co najmniej podwójnej tożsamości, mam poczucie, że zaniedbuję inne wyjątkowe postaci. Myślę o Kseni, czyli samoswojej, obcej Ukraince (ciotce Marii), która choć przeżyła większość życia w ubóstwie z mężem Stachem, zrobiła to na własnych warunkach. Tradycja, wiara i korzenie etniczne były fundamentami jej niezgłębionej osobowości. Myślę o mieszkającej w wiosce na granicy polsko-ukraińskiej Zofii, której mąż został zamordowany w czasie wojny przez banderowców i powieszony na drzewie, a ona samodzielnie musiała wychowywać czworo dzieci. Nigdy nie wyszła ponownie za mąż, bo kochała tylko jego i pamięć o nim. Myślę o „nowej fali”, której przedstawicielką w tej rodzinie była Eulalia, urodzona – podobnie jak autorka – w latach sześćdziesiątych, zdolna, wykształcona, najbardziej samoświadoma i podmiotowa – udało jej się pokierować swoim losem tak, jak tego chciała. Eulalii, spowiedniczce Marii, która jako jedyna chciała wejść z nią w dialog o tożsamości i odkryć kolejne warstwy trudnej herstorii. Myślę też o mężczyznach, będących gdzieś na drugim planie, którzy w relacjach z kobietami nie są jednoznacznie źli, raczej nieprzystający. Stach jest z żoną, z którą łączy go niewyrażalna w słowach więź, może bezwarunkowa miłość – pomimo różnych doświadczeń, tworzą nieodgadnioną przestrzeń porozumienia. Szczepan jest rolnikiem i sołtysem z opozycyjną przeszłością, który nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, w której nie ma miejsca na budowanie wartości wspólnych, jednoczących moralnie społeczeństwo. A Francuz Roland, mąż Marii, kochał ją, ale traktował jak kupione okazyjnie narzędzie wielofunkcyjne. Nie bił, nie krzyczał, obdarowywał prezentami, miewał swoje humory. Nigdy jednak nie zapytał jej, jak chciałaby się rozwijać, jakie ma marzenia i czy mógłby pomóc w ich spełnieniu.

Liliana Hermetz nikogo, podkreślam, nikogo nie przedstawia w czarnych barwach. Jej proza mieni się niczym kalejdoskop różnymi kolorami, dostarcza emocji, które przypominają obcowanie z prawdziwymi ludźmi, a nie fikcyjnymi konstruktami. Duża jest w tym zasługa wielojęzyczności tej historii, w której odnajdziemy dialogi w języku polskim, francuskim, alzackim dialekcie czy gwarze chachłackiej. Warto zwrócić też uwagę na narrację rymowaną Eulalii, mającą oddać pośpiech i tempo życia w kapitalistycznym systemie oraz podkreślić jej twórczą kreatywność. Jest przecież literaturoznawczynią oraz tłumaczką symultaniczną z języka francuskiego na polski.

Powieść pozwala na wchodzenie ze światem pozornie prostym w interakcje, otwieranie się na historie ukryte w człowieku, w doświadczenia kształtujące każdego z nas. Dlatego Rozrzucone bardziej niż do przeintelektualizowanego krytyka, są raczej skierowane do szerokiego grona odbiorców, którzy chcą przekroczyć dotychczasowe granice własnych życiowych doświadczeń. Są dla wszystkich współtworzących dyskurs publiczny, w którym człowiek ulega przemocy symbolicznej, opresji, instrumentalizacji, reifikacji, brakowi samoświadomości, poszukujących jednostkowej wolności. Pod tym względem to też świetna powieść psychologiczna, wsłuchująca się w stłumiony, kłębiący się w środku głos wewnętrzny ludzi wypartych z głównego nurtu opowieści. W każdym z nas tkwi słaby człowiek, ulepiony z kompleksów, lęków, strat, przemocy.

Pisząc tę recenzję, mam poczucie niedosytu wynikającego pewnie z niedostatków warsztatu krytyka do omawiania takiej literatury – tętniącej życiem, trudnej do nazywania i kategoryzowania za pośrednictwem pojęć z zakresu humanistyki. Bo Rozrzucone to jedna z tych powieści, których rzeczowa analiza jest w mojej ocenie niemożliwa. To powieść egalitarna, dla czytelników, powieść-kłącze, która rozwija się na wszystkie strony i oplata umysł odbiorcy w trakcie oraz po lekturze, wciągając go w świat dający autentyczne przeżycia. Nawet jeśli wiemy, że to iluzja realizmu, to chcemy, by ta historia trwała bez końca i kształtowała naszą wrażliwość na innych. Rozrzucone nie powinny więc zostać odrzucone przez nikogo.

 

Liliana Hermetz, Rozrzucone, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tymoteusz Milas, Odzyskane herstorie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 142

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...