19.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #114 / Zofia bez wyboru

„Szalej! Dziewczyno, szalej! – jak to łatwo powiedzieć!”. Być może tak pomyślałaby Zofia, główna bohaterka ambitnego i pod wieloma względami udanego debiutu powieściowego Moniki Drzazgowskiej. Co właściwie przez tę niby-poradę rozumieć? Nie chodzi tu o porzekadło „szaleju się najadłaś” – choć jej babka, bita i upokarzana przez męża, mówiła tak nieraz do wnuczki. Autorka błyskotliwie wykorzystuje wieloznaczność tego słowa-kierunkowskazu. W opowiadanej historii, do bólu realistycznej, zawarta jest wskazówka, którą każdy odbierze inaczej. Może to być szaleństwo rozumiane jako transgresja własnego ja, feministyczna subwersywność, sugerującą, że trzeba działać, oddziaływać na siebie i nie poddawać się narzuconej roli społecznej. Wywracać na nice swój los tkany poszarpanym, ciasnym ściegiem. W przypadku głównej bohaterki chodzi prawdopodobnie o odcięcie się od życiowej dyktatury matki. Po to, aby człowieka nie przeszywało podskórnie poczucie bezpowrotnie utraconego życia – jak Zofię, kobietę niepełną, niespełnioną, bez wyboru.

Zofia nie mogła znaleźć w sobie wewnętrznej siły, motywacji do zmiany. Choć miała czas na zastanowienie się nad tym, jak naprawić siebie. Przeszło czterdzieści lat – taki okres obejmuje opowieść o Zofii, szarej myszce, której każdą nadzieję na nadanie swojej tożsamości wyraźnych konturów duszono w zarodku. W Szaleju widzimy migawki z okresu jej dorastania, momenty w jej biografii, które składają się ze schematów przenoszonych z matki na córkę. Uniwersalną figurę opiekunki, wzorca, a zarazem osoby niewidzącej swoich ograniczeń, pozbawionej doraźnej empatii i umiejętności przekazywania ciepła oraz miłości. To właśnie matka jest jednym z katalizatorów wtłaczających Zofię w życiową pustkę. Bohaterka przypomina kamień toczący się bezwolnie od dzieciństwa. Nikt z bliskich nie nauczył jej konkretyzowania własnych pragnień i dążenia do wyznaczonego celu.

Proza życia weryfikuje, kto ma siłę do stwarzania siebie, a kto jest zbyt słaby, by przekraczać swoje ograniczenia. Bezimienna matka-zarządczyni wychowywała córkę w duchu normalizacji, przystosowując ją do życia w znanym sobie schemacie – kobiety w dużej rodzinie mieszkającej na kaszubskiej wsi. Jej los został zdeterminowany nagle, ustanowiono wyrok wcześnie i nieodwołalnie. Do poczęcia cienkiej nitki istnienia Zofii doszło na wiejskiej imprezie, matka zaszła w ciążę z przypadkowo poznanym mężczyzną – technikiem, za którego potem wyszła za mąż, a później urodziła mu dziecko. W konserwatywnym świecie nie ma miejsca na odstępstwa od normy – ślub musi być, dzieci też, najlepiej dwójka. Zgodnie z planem, na świat przyszedł po kilku latach Piotr, młodszy brat, równie hojnie nieobdarzony rodzicielskim uczuciem. Matka, która gra w tragicznej historii Zofii rolę pierwszoplanową, przekazała w emocjonalnym spadku córce niemiłość do siebie oraz świata. Była nadzorująca i karząca, jej metody wychowawcze ubezwłasnowolniały córkę, hamowały rozwój jej osobowości, ograniczając wolność aż do wytworzenia mechanizmu samoograniczenia potrzeb. Ojciec Zofii skończył żywot pod zbyt cienko zamrożonym lodem na jeziorze. Do wypadku doszło, gdy miała kilkanaście lat, a winą za jego śmierć obciążyła samą siebie. I tak będzie żyła w zawieszeniu, nierozerwalnie połączona z przeszłością, między byciem a niebyciem – powielając schemat matki, która nie spełniła się w macierzyństwie ani nie zbudowała partnerskiego związku.

Ale czy to tak wielki egzystencjalny dramat – wychowywać się bez ojca, na usługach matki, która nie rozumie, że istnieje inna droga życiowa i że może warto by z córką porozmawiać o drzemiących w niej możliwościach? Jej przypadek, gdy patrzy się na niego powierzchownie, nie wydaje się wyjątkowy, a problemy są dość uniwersalne. Ot, życie Zofii, kobiety niespełnionej w żadnej roli – córki, matki, żony – dryfującej samotnie przez morze pustki, które ją wypełnia. Jednakże talent narracyjny Moniki Drzazgowskiej nadaje tej historii odpowiednią tonację. Nie zawsze można uciec, rozsupłać niewidzialne pęta ograniczające życiową aktywność, żeby być sobą, w zgodzie z wewnętrzną motywacją – zdarzają się sytuacje patowe. Wcześniej trzeba by pozbyć się tej toksycznej relacji z matką. Psychiczna ucieczka z rodzinnego domu jest w jej przypadku niemożliwa, bo tego domu i zaszczepionego w dzieciństwie niskiego poczucia własnej wartości nie może do końca wyczyścić z trybów pamięci. Matka, ojciec, babka, prababka, ciotki, wreszcie dziadek – którego śmierci i pogrzebowi poświęcono osobny rozdział o religijnym buncie Zofii wobec świętej pamięci (świetna, odświeżająca formuła antytezy epitafium). Te wszystkie postaci, które ukształtowały jej osobowość, mają swoją rolę przy tworzeniu tła historii o dojrzewaniu wśród małych krzywd noszonych w sobie. Zofia nie potrafiła nabrać dystansu ani do siebie, ani do tej, wydawałoby się przeszłej, rzeczywistości.

Ta realistyczno-psychologiczna powieść o tragicznym losie dojrzałej kobiety stawia pytanie, czy w dorosłym życiu można przewartościować wzorce, które przejęło się w ślepej, dziecinnej wierze. Zofia musi mierzyć się z pustką i rozpaczą. Skazana na samotność ludzkiej poczwarki niezdolnej do przewartościowania siebie i dostrzeżenia w sobie piękna. Choć wydaje się artystycznie uzdolniona, uniemożliwiono jej realizację swojej indywidualności na polu sztuki. Malarstwo to nie tylko jej skryta pasja, lecz także przestrzeń do stwarzania innego widzenia świata. Jednak tak mocno naznaczono ją inercją, biernością, pasywnością, że trudno (u)wierzyć w jej umiejętność jakiegokolwiek wyzwolenia w sobie pokładów kreatywności. Tak pokaleczona, dogasająca w ogniu podświadomej krytyki jest psychika Zofii. Jej wola życia była tłumiona do tego stopnia, że nie potrafiła wyzwolić w sobie energii, wrażliwości ani seksualności. Została skutecznie zmanipulowana matczynymi prawdami oraz mitami. Zbyt wcześnie odebrano jej wiarę we własne siły – reprymendami, nakazami i bezsensownie zawężającymi perspektywę normami – nie dając podpowiedzi, że trzeba poszukiwać siebie, swego wyjątkowego miejsca w świecie. W takim przypadku poczucie szczęścia zdaje się metafizycznym szyfrem, którego nie sposób odgadnąć. W jej przypadku bardziej od pytania o sens bycia zasadne wydaje się pytanie: „czy ja mogłam się nie urodzić?”.

W Szalej nie ma nic o tym, aby Zofia skorzystała kiedykolwiek z pomocy psychoterapeuty lub psychiatry, aby próbowała rozwiązać jakoś swoje problemy. Ta historia to studium martwej duszy, na którą nie ma panaceum. Na szczęście historia nie zawsze lubi się powtarzać i jej córka Magdalena jest inna. Bliżej jej do ojca – Mikołaj spędza z nią więcej czasu, a mama wydaje się obca. Czy Zofia mogła jednak walczyć o miłość córki w tym luźnym związku, bez małżeństwa i porozumienia, bez odczuwania bliskości między kobietą a mężczyzną? Dość przyznać, że męczyła się sama ze sobą, zmuszona do ciągłej samokontroli, aby nie wyładowywać się na córce słowami, które sama słyszała kiedyś od matki: „Patrz, co narobiłaś”, „Jak ty wyglądasz”, „Co ty tam wiesz?”, „Patrzcie, jaka mądra”, „Zostaw, ja to zrobię lepiej”:

Ona obiecała sobie, że nigdy ich nie użyje. W ciągu dnia trzymała potwory za pyski, za to w nocy te psy stróżujące, cały dzień szwendające się po klatce, puszczała wolno i do samej siebie postawionej przed lustrem wypluwała przez zaciśnięte zęby każdą z tych sentencji. Maszkary wyrywały się na wolność. Zofia nawet nie miała do siebie pretensji, silne były nad wyraz, szkolone, parę razy wystrzeliły Magdalenie prosto w twarz granatem: „Co ty sobie wyobrażasz?” Zofia zmiękczała podobne wybuchy gestem lub żartem, ale pilnowanie siebie zabierało jej sporo energii i na naturalność nie wystarczało siłM. Drzazgowska, Tak [w:] Szalej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, s. 211.[1].

Zofia jest więc z jednej strony kobietą tragiczną, a zarazem postacią typową – którą korzenie rodzinne ciągną nie tyle w coraz głębszy dół, ile nie pozwalają rozwinąć skrzydeł. Co prawda, z jednej strony udało jej się uciec z domu do wielkiego miasta i znaleźć pracę w agencji reklamowej, ale czy dom, który wciąż w niej żyje, kiedykolwiek odejdzie w bezpowrotną przeszłość? To już pytanie do zainteresowanego czytelnika. Piękna scena końcowa poszukiwania zagubionej, chorującej na Alzheimera matki sąsiadki, którą podświadoma siła ciągnie nad morze, bo myśli, że tam znajdzie swojego zmarłego ojca (marynarza), jest wspaniałą formą obrazowej epifanii.

W Szaleju Monice Drzazgowskiej udało się opisać wiele problemów kobiety pełnej intymnych traum zafundowanych jej przez rodzinę. Z powieści wyłania się także portret kobiety z nieistniejącym „ja”, której ból wewnętrzny wydaje się uniwersalny. Syntetyczne opowiadanie o przemijaniu kolejnych osób z rodziny i kaszubskiej wsi sprzyja płynności akcji, a bohaterowie szkicowani wyraźną, nieraz pogrubioną kreską odsłaniają kolejne warstwy tragedii, składającej się na świat Zofii. Wszystko to ma wpływ na socjalizację, która nie przynosi oczyszczenia z zaropiałej od ran, nawracającej pamięci. Bo zarówno w sferze seksualnej, zawodowej, miłosnej, jak i wychowawczej Zofia nie znajduje substytutu spełnienia, zwanego potocznie szczęściem. Te nieudane próby samorealizacji pokazują to, czego powierzchownie nie widać: zwichrowaną osobowość, która nie dostała wsparcia z zewnątrz, nie poszukała go ani też sama nie umiała się wyleczyć.

Jeśli mogę mieć zastrzeżenia do powieści – to tylko do nadmiernego objaśniania zachowań i motywacji bohaterki. Bo, że autorka potrafi operować językiem artystycznym, niedosłownością, zostawiając odbiorcy miejsce na zagłębienie się w sens historii, to nie ulega wątpliwości. Szalej to książka, która z powodzeniem mogłaby stać się głosem w sprawie osób, które swoje kompleksy wyniesione z domu próbują zamieść pod dywan, zamiast zrobić z nimi porządek. To historia o pozbawionej skrzydeł wyobraźni Zofii, która pewnie nigdy nie uwierzyłaby, że ktoś o niej napisze, że stanie się bohaterką powieści Moniki Drzazgowskiej. Nieszablonowej, intymnej, wyzywającej, skłaniającej do autorefleksji, niedającej wiary utartym prawdom o życiu – poza jedną wskazówką, podaną na potłuczonym, starym talerzyku: „Szalej!”. Cokolwiek to, czytelniku, w twoim życiu znaczy…

Monika Drzazgowska, Szalej, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2021.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tymoteusz Milas, Zofia bez wyboru, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 114

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...