31.03.2022

Nowy Napis Co Tydzień #145 / „Powrót z gwiazd” Stanisława Lema oczami Krystyny Wójcik

Gdy w 1977 roku przyszły wybitny krytyk popkultury Maciej Parowski publikował w trzech kolejnych numerach tygodnika „Ekran” przełomowy tekst Komiks – chłopiec do bicia (włączony potem w 1978 do jego debiutanckiego tomu felietonów Bez dubbingu), rozpoczynając nim bój o powszechne uznanie go za sztukę na swych własnych prawach, od roku istniała już komiksowa adaptacja Powrotu z gwiazd Stanisława Lema (Czytelnik, Warszawa 1961), dokonana przez Katarzynę Wójcik, spełniająca wszystkie warunki sztuki na swych własnych prawach. Parowski nie wspomniał jednak o niej ani słowem. Jest całkiem możliwe, że długo nie wiedział o tym dziele, opublikowanym we wrocławskim tygodniku „Wiadomości”, bo przecież w tamtych czasach prasa lokalna z definicji miała zasięg tak ograniczony, że trudno to zrozumieć dziś, w epoce mediów społecznościowych, gdy informacja obiega świat z prędkością światła. A gdy w 1982 roku obejmował stanowisko redaktora działu prozy polskiej w nowopowstałym miesięczniku „Fantastyka” i gdy z fantastyką naukową wiązał na dobre i złe swą redaktorską i krytyczną karierę, zyskując tym znacznie lepszy przegląd pola badawczego, o adaptacji Wójcik nie pamiętał już chyba nikt. Fantastyka polska poniosła wielką stratę.

Zakończony niedawno „rok Lemowski” niewiele zmienił, choć był dobrą ku temu okazją. Odbyło się kilka akademii ku czci i kilka sesji, niewzbogacających znacząco naszej wiedzy o „Lemowskim uniwersum”, potwierdzających tylko, że „kochamy Lema, bo wielkim fantastą naukowym był”. A przecież jeśli Lem nie zmarmurzał jeszcze do cna, jest to zasługą nie tylko samej jego twórczości, lecz także – a może przede wszystkim – tych, którzy potraktowali ją jako „dokument żywy” i wykorzystali do swych celów. Spośród nich komiksowy Powrót z gwiazd Wójcik szczególnie głośno domaga się przypomnienia, bo Lemowski Powrót… jest powieścią dziwną i, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nieadaptowalną bez pozostawienia rys na niczym nieskalanej opinii o wielkości autora.

fragment komiksu

Tak, Powrót z gwiazd jest dziwną powieścią. Niepokoi krytyków krążących wokół niej niepewnie, niby nieszczędzących pochwał, brzmiących jednak cokolwiek ogólnikowo. A przecież nie mają oni takich kłopotów z innymi książkami powstałymi w tym okresie najbardziej klasycznie fantastycznonaukowej twórczości Lema (Andrzej Stoff nazywa ją „fantastyką wszechmożliwości”)Zob. A. Stoff, Powieści fantastyczno-naukowe Stanisława Lema, Warszawa 1983, s. 86.[1]: Edenem (1959) i Niezwyciężonym (1964), by już nie wspomnieć o Solaris (1961). Solaris łatwo jest bowiem obwołać arcydziełem osobnym i bezdyskusyjnym, co też uczyniono, Niezwyciężonego łatwo dobrymi argumentami wpisać w schemat „fantastyki militarnej” z najwyższej półki, a Eden równie łatwo skrytykować dobrymi argumentami za anachroniczność i nadmierną uległość wobec schematów „fantastyki eksploratorskiej”; te mocno zakorzenione w krytyce opinie są zaś dobrym punktem wyjściowym do głębszych analiz.

Powrotem z gwiazd nic nie jest łatwe.

*

Kosmiczna fantastyka naukowa na różne pomysłowe sposoby realizuje prosty schemat: z Ziemi (lub dowolnej zasiedlonej przez człowieka planety) odlatuje wyprawa mająca jasno określony cel, który osiąga (lub nie), po czym powraca do punktu wyjścia, by zdać sprawę z rezultatów misji, lub co najmniej wysyła o nich raport. I tak „Niezwyciężony” z powieści pod tym tytułem, „krążownik drugiej klasy, najpotężniejsza jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry”To pierwsze zdanie powieści.[2], ma za zadanie odszukanie bliźniaczej jednostki, po której słuch zaginął. W Edenie cel nie jest wprawdzie równie jasno sprecyzowany, wolno jednak założyć – choćby na podstawie składu osobowego załogi rakiety ulegającej awarii i spadającej na nieznaną planetę o tak przewrotnej nazwie – że jest to rutynowa wyprawa badawcza. Tak czy inaczej, w obu wspomnianych powieściach po licznych przygodach o kosmicznej skali na przeżywających je astronautów czeka dom – odpoczynek wojownika.

Powrocie z gwiazd sytuację fabularną mamy dokładnie odwrotną. Bohater i narrator powieści Hal Bregg uczestniczył w dziesięcioletniej wyprawie „do gwiazd”, ale historię tej wyprawy poznajemy wyłącznie z jego fragmentarycznych relacji ex post. Akcja w całości dzieje się po powrocie na Ziemię, na której upłynęło tymczasem niemal sto trzydzieści lat niczym niepowstrzymanego rozwojuRóżnica między doświadczanym subiektywnie przez Bregga czasem wyprawy a obiektywnym czasem ziemskim wynika z tak zwanej „kinetycznej dylatacji czasu”, czyli różnicy w jego pomiarze dokonywanym jednocześnie w dwóch różnych układach odniesienia, z których jeden porusza się względem drugiego.[3].

Tak więc, podczas gdy przez lat dziesięć Bregg wraz z towarzyszami zmagał się dzielnie z przeciwnościami niepojętego Wszechświata, przeszło wiek i jego ćwierć trwający rozwój uczynił cywilizację ziemską równie dla niego niepojętą. Ale nie ma tu symetrii. Wśród gwiazd astronauci doświadczyli okrucieństw bezosobowych, najdosłowniej naturalnych i nawet spodziewanych, wynikających z samej istoty nieludzkiego Kosmosu. Ziemia, mająca być „odpoczynkiem wojownika”, zamiast oczekiwanego wytchnienia, postawiła ich oko w oko z niepojętym, niespodziewanym, a więc tym bardziej okrutnym, dziełem człowieka.

Ziemia dla Bregga jest znacznie bardziej obca niż była nią obcość Wszechświata. Zawodzi nadzieje.

Przeszło wiek i  jego ćwierć z pewnością wystarczyłoby, by wprawić każdego przybysza z przeszłości w szok przyszłości, ale nawet wiek i ćwierć nie czynią niemożliwym porozumienia poprzez otchłań czasu. Tymczasem Bregg oraz jego najbliższy przyjaciel Olaf Staave stają wobec komunikacyjnego problemu dokładnie takiego, jak gdyby trafili na planetę kosmicznych obcych. A to za sprawą dwóch niemal sobie współczesnych, lecz bardzo różnych wynalazków tak cudownych, jakby wzięto je z pulpowej fantastyki sprzed wieku.

Wynalazkiem pierwszym, kulturowym, jest w Powrocie z gwiazd „betryzacja”, czyli proces, w którym:

[…] działano na rozwijające się przodomózgowie we wczesnym okresie życia, za pośrednictwem grupy proteolitycznych enzymów. Efekty były wybiórcze: redukcja popędów agresywnych w 80 do 88 procentach w stosunku do niebetryzowanych; wyłączenie powstawania związków asocjacyjnych między aktami agresji a sferą uczuć dodatnich; zredukowanie możliwości podejmowania osobistego ryzyka życiowego przeciętnie o 37 procent. Jako największe osiągnięcie podawano, że przemiany nie wpływały ujemnie na rozwój inteligencji ani na formowanie się osobowości, a co może jeszcze donioślejsze – powstałe ograniczenia nie działały na zasadzie lękowych sprzężeń. Innymi słowy, człowiek nie dlatego nie zabijał, ponieważ bał się samego czynu. Taki skutek pociągnąłby za sobą neurotyzację, zarażenie lękiem całej ludzkości. Nie robił tego, bo „nie mogło mu to przyjść do głowy”Cytaty za wydaniem elektronicznym Wydawnictwa Cyfrant z 2014 roku. [4].

Wynalazek drugi, uzupełniający, bez którego betryzacja, wymagająca w sposób bezwzględny zapewnienia ludziom całkowitego bezpieczeństwa, nie miałaby sensu, ma charakter fizyko-matematyczny. W cokolwiek mętny – i jakże dla niego nietypowy! – sposób Lem wyjaśnia, jak w jednej chwili, opanowując grawitację, zlikwidowano problem wypadków komunikacyjnych (i wszystkich innych), następującymi słowy:

[...] Rozwiązanie najbardziej ogólne, ważne „dla wszelkich możliwych wszechświatów”, podał Emil Mitke, syn urzędnika pocztowego, ułomny geniusz, który uczynił z teorią względności to samo, co z teorią Newtona zrobił Einstein. Była to długa, niezwykła i jak każda prawdziwa, nieprawdopodobna historia, pomieszanie spraw błahych i największych, ludzkiej śmieszności i ludzkiego ogromu, która skulminowała się wreszcie, po czterdziestu latach, w powstaniu „małych czarnych skrzynek”.

Te małe czarne skrzynki musiał mieć każdy bez wyjątku pojazd, każdy statek wodny czy latający; były gwarancją zbawienia doczesnego, jak u schyłku życia wyraził się żartobliwie Mitke. W momencie niebezpieczeństwa – upadku samolotu, zderzenia aut czy pociągów, jednym słowem podczas katastrofy – wyzwalały ładunek „grawitacyjnego antypola”, które powstając i łącząc się z wytworzoną przez zderzenie (a ogólniej: przez gwałtowne zahamowanie, utratą szybkości) bezwładnością, dawało w rezultacie zero. To matematyczne zero było najrealniejszą rzeczywistością: absorbowało cały szok, całą energię wypadku i ratowało w ten sposób nie tylko pasażerów pojazdu, ale także tych, na których inaczej obruszyłaby się jego ślepa masa.

Czarne skrzynki znalazły się wszędzie: nawet w dźwigach, w windach, w pasach spadochroniarzy, w oceanicznych statkach i motorowerach. Prostota ich konstrukcji była równie oszałamiająca, jak zawiłość teorii, która je zrodziła.

Problem Powrotu z gwiazd polega na tym, że czytelnikowi nieskłonnemu udzielić Lemowi kredytu zaufania wyłącznie ze względu na znakomitą opinię, którą się cieszy, trudno zawiesić niewiarę na tyle, by przyjąć, że w krótkim okresie kilku czy kilkunastu lat dokonano w dwóch jakże różnych dziedzinach komplementarnych, cudownych wynalazków, leczących wszelkie bolączki ludzkości. To jednak, jakkolwiek skrajnie nieprawdopodobne, jest możliwe i doskonale mieści się w konwencji „hard SF”, „twardej” fantastyki naukowej. Niemożliwe jest natomiast, by oba te wynalazki działały jak opisano i przyniosły opisane skutki.

Naukowiec w Lemie kazał mu przyznać, że istnieje (bo musi) niewielki, lecz jednak, procent obywateli, dla których betryzacja wiąże się z zagrożeniem życia (lub na nich nie działa) i już samo to wskazuje przecież na nieuchronność powstania elity „superludzi”, pozbawionych ograniczeń zwykłego szarego człowieka. Co więcej, na zbetryzowanej Ziemi funkcjonuje czarny rynek „petro”, napoju czasowo znoszącego betryzację, którego używa Aen Aenis, celebrytka, gwiazda przyszłościowego kina. Zasobów petro „pilnują, że nawet nie wiesz” – wyjaśnia Breggowi jego przyjaciel Staave. A to prowokuje oczywiście do zadania pytania, kto pilnuje i jak? I dlaczego ktoś, kto zdradził Staavemu tajemnicę petro, chociaż według jego relacji „nie chciał powiedzieć nic konkretnego”, bał się? Czego się bał? Czego może bać się człowiek w społeczeństwie ogólnodostępnej obfitości, nieznającym gwałtu i przymusu? Jak w takim społeczeństwie ukarać kogoś za coś, choćby za nieutrzymanie tajemnicy, skoro każda kara to z natury rzeczy przymus?

Jakby tego było mało, Eri, zakochana w bohaterze kobieta, potrafi jednak zaryzykować własne życie, by uratować życie jemu i samodzielnie przełamać betryzację bez żadnych „wspomagaczy”, przez proste wyparcie: „powiedziałam sobie, że… że nic się nie stanie”.

fragment komiksu

Podobnie jest z „antygrawitacyjną” czarną skrzynką, przedziwnie podobną w działaniu do wellsowskiego kaworytu z Pierwszych ludzi na Księżycu (1901). Teoretycznie rzeczywiście rozwiązuje ona problem „śmierci pokojowej”, ale w istocie nie rozwiązuje żadnego problemu. Betryzowani ludzie, wychowani do strachu przed strużką krwi, zabezpieczeni w taki sposób tworzyliby w praktyce społeczność pacjentów szpitala dla nerwowo chorych, straumatyzowanych poza granice tolerancji, bo wypadków nie sposób uniknąć. Dziecko zawsze może się potknąć, przewrócić, obetrzeć kolana, dorosły może poślizgnąć się pod prysznicem (nawet jeśli dmucha on powietrzem, od którego „na skórze siadają gęste, błyszczące krople”) i złamać nogę… Czyżby od niemowlęctwa ludziom te czarne skrzynki wszczepiano? Nie ma o tym wzmianki, za to Breggowi udaje się… wyjąć taką skrzynkę z antycznego samochodu w pięć minut tak łatwo, że „prawie nie pokrwawiając rąk”, mógł wyrzucić ją w krzaki i pojechać dalej. Zaiste, wątły to fundament cywilizacji, z którym można obejść się do tego stopnia bezceremonialnie.

Świat takiej Ziemi jest po prostu niemożliwy, co więcej, absurdalny. Jak bardzo, pokazał Marek Oramus, pisząc „ciąg dalszy” Powrotu z gwiazd, piękne opowiadanie Miejsce na Ziemi, (Nowa Fantastyka 203, 08/1999) wykazujące, jak taką Ziemią rządzi „ukryta dyktatura” przypominająca (to już moja uwaga) władze jednocześnie rządzące Edenem i zaprzeczające swemu istnieniu.

W ten, najłagodniej mówiąc, dziurawy świat rzuceni zostają dwaj bohaterowie: pierwszoplanowy – Hal Bregg i poboczny – Olaf Staave. Obaj badali Kosmos, wykazując się przy tym odwagą i wytrzymałością, bez przesady można by rzec: bohaterską, za to na Ziemi zachowują się jak rozkapryszone dzieci. Przede wszystkim rezygnują z usług tak zwanego „Adaptu”, czyli umieszczonego na Księżycu „ośrodka przystosowania” do funkcjonowania we współczesnej cywilizacji. Skutek tej decyzji jest oczywisty. Bregg po przylocie z Księżyca na Ziemię nie potrafi wydostać się z dworca, nie potrafi zrozumieć odpowiedzi na proste pytanie o drogę, zarówno tych udzielanych przez ludzi, jak i przez punkt informacyjny zwany „inforem”, który rozpoznał tylko dlatego, że widział podobny „na Lunie” i „wziął go za sztuczny kwiat”. Nie potrafi kupić jedzenia i picia. Po spotkaniu z piękną kobietą, z którą też nie potrafi się porozumieć, ląduje w hotelu, który uprzejmie zastąpił mu drogę, skrajnie wyczerpanemu, i tam zasypia na podłodze, bo nie potrafi… znaleźć łóżka. Aż trudno uwierzyć, że rankiem następnego dnia udaje mu się bezpiecznie zjeść śniadanie!

Jednocześnie Bregg i Staave prawem kaduka mianują się sędziami cywilizacji, której rudymentów nie pofatygowali się poznać. Obaj nie ustają w krytyce wszystkiego, co widzą i czego doświadczają na Ziemi. „Jasne. Nie latają – i nigdy już nie będą” – mówi Olaf o mieszkańcach świata, w którym nie ma głodnych, nie ma bezdomnych, nie ma przestępczości, nie ma chorób, nie ma nawet nieszczęśliwych wypadków. „Będzie coraz gorzej. Mli-mli. Jedno wielkie mli-mli. Oni nie mogą patrzeć na krew”. Ten sam Olaf, wykpiony za to, że nie umie korzystać ze współczesnej wersji obrotowych drzwi (owszem, to nieładnie śmiać się z czyjejś niewiedzy), uderza betryzowanego kpiarza, łamie mu obojczyk i nie ponosi za to żadnej kary. Przyjacielowi radzi potem w rozmowie, by nie wdawał się w bójki, bo to nie po rycersku bić kogoś… kto nie może oddać.

Czyżbyśmy mieli więc do czynienia z parą romantycznych buntowników? Gdzież tam! Co to za bunt, którego jedyną niewerbalną manifestacją jest walka bokserska ukradzionymi z muzeum rękawicami w odludnym zakątku ogrodu luksusowej wilii (jej wynajęcie słono kosztuje, nie wszystko w tym ziemskim raju jest dla wszystkich), podczas której jeden buntownik nokautuje drugiego?

Nie oznacza to bynajmniej, że Powrót z gwiazd jest złą fantastyką, a tym bardziej, że jest złą literaturą. Jako fantastyka trąci tylko epoką, w której powstał – erą złagodzonego, lecz jednak socrealizmu. Obraz wykreowanego przez Lema świata nosi tak widoczne znamiona socjalistycznej utopii, że Andrzej Stoff w cytowanej wyżej książce posuwa się wręcz do podejrzeń (literacko potwierdzonych opowiadaniem Oramusa), że dziury w tejże utopii umieszczone zostały świadomie, by w ten szczególny sposób, bezpieczny od ingerencji cenzury, wykazać bezwartościowość tejże utopii. Jako literaturę Powrót z gwiazd bronią zaś przede wszystkim opisy kosmicznych fenomenów i fenomenów ziemskich, kreacji zachwycających bogactwem wyobraźni niemal tak samo, jak mistrzostwem języka; są one odpowiednikiem słynnych tworów solaryjskiego oceanu, które można dostrzec oczami, lecz których mózg nie jest w stanie zinterpretować. Dla wywodu ważny jest tylko ten fakt, że Powrotu z gwiazd lepiej nie czytać krytycznie, analitycznie. Lepiej dać się ponieść opowieści, fascynującej quasi-naukowej baśni o herosach Kosmosu – bo wyczyny Bregga podczas wyprawy są heroiczne – w świecie karłów, niezdolnych do powtórzenia tychże wyczynów i gorzej, bo przez betryzację już ich niepojmujących. Różnicę atletycznej budowy, wręcz heroicznych proporcji Bregga („[…] pan jest inny. Po pierwsze, pana rozmiary. Coś z Iliady. Zamierzchłe proporcje” – mówi o nim badający go lekarz) i wątłych, niskich, kruchych „ziemskich” ludzi Lem podkreśla zresztą kilkakrotnie, niewątpliwie celowo.

Na taką lekturę może pozwolić sobie okazjonalny czytelnik, ale nie może pozwolić sobie interpretator, zwłaszcza taki, który jest jednocześnie adaptatorem.

*

U progu 1976 roku Krystyna Wójcik, mając do dyspozycji wyłącznie szpalty gazety drukowanej na tandetnym socjalistycznym papierze, po którym rozlewała się tandetna socjalistyczna farba drukarska, dokonała adaptacji w sposób bliski, nie waham się użyć tego słowa, mistrzostwu. Na sześćdziesięciu dwóch planszach, w pełni wykorzystując estetykę czerni i bieli, zamknęła historię człowieka przerażonego, uczącego się kiełznać strach i wreszcie nad nim tryumfującego.

Nie ma w jej komiksie nic z tego, co wymieniłem jako „dziury” w konstrukcji świata i w psychologii bohaterów. Tylko na piątej planszy widnieje abstrakcyjna figura niczym niesugerująca tego, co ma przedstawiać: monstrualnej wielkości dworzec, Terminal, w którym Bregg zgubił się tak beznadziejnie, przez Lema opisany następującymi słowy:

[…] daleko, z drugiej strony, wznosił się – jedynym ogromem – masyw świetliście zeszklonych skał, na pół przejrzysta góra nad równinami nocy, widmowa jasność szła od pionowych zerw, najbledsza, błękitnawa, bastiony na bastionach, kryształ zastygły w blanki, przepaście – i ten jaśniejący kolos, niemożliwy i niewiarygodny, odbijał się długim, bledszym powtórzeniem w czarnych wodach jeziora. Stałem, osłupiały i zachwycony, wiatr przynosił najsłabsze, rozpływające się pogłosy muzyki i wyostrzając wzrok zobaczyłem kondygnacje i poziome terasy olbrzyma, jak w olśnieniu pojąłem, że po raz drugi widzę dworzec, gigantyczny Terminal, w którym błąkałem się poprzedniego dnia, i może nawet patrzę z dna ciemnego obszaru, który tak mnie zadziwił, w to miejsce, gdzie spotkałem Nais.

Czy to była jeszcze architektura, czy już budowanie gór? Musieli zrozumieć, że przekraczając określone granice, trzeba zrezygnować z symetrii, z regularności kształtu, i uczyć się od tego, co największe – pojętni uczniowie planety!

Na planszy dwudziestej ósmej widzimy pojazd latający, zaś na trzydziestej siódmej, trzydziestej ósmej, pięćdziesiątej czwartej i pięćdziesiątej piątej bardzo futurystyczny (jak na rok 1976) samochód, ale – jak abstrakcyjny Terminal – są to tylko graficzne gadżety, niedostarczające żadnej informacji o naturze przyszłości. Podobnie jest z obrazami kosmonautów w pełnym rynsztunku (plansze: 43, 58, 59 i 60), będącymi zaledwie ilustracją do opowieści snutej przez Bregga nocą, w łóżku, dla kochanej kobiety.

To, co w powieści Powrót z gwiazd należy uznać za słabość, zostało chirurgicznie wyoperowane, a w najlepszym razie znaczeniowo zminimalizowane.

Kadry komiksu Krystyny Wójcik budzą podziw dynamizmem. Tekst, wszechobecny w tle, zwija się w kręgi, owale i spirale doskonale oddające ruch, a także sugerujące trzeci wymiar namiastką perspektywy geometrycznej. Czasami, zwłaszcza w dialogach, tekst wykracza też z tła, przekracza wyznaczone dla słów granice komiksowych dymków, staje się pełnoprawnym elementem graficznym. Zapożyczony z powieści, choć oczywiście wielokrotnie skracany i upraszczany, służy za namiastkę świata, ale też prowadzi narrację. Powrót z gwiazd ogląda się i czyta równocześnie, równoprawnie.

O ile tekst jest tłem i nośnikiem fabuły, to postaci są nośnikiem emocji i podejmowanych pod ich wpływem działań. Dzieło Wójcik jest bowiem w pełnym tego słowa znaczeniu emocjonalne. Nie ma w nim śladu ani – jakże typowych dla fantastyki i ją definiujących – twardych naukowych faktów, ani odpowiednika rozbudowanych, barokowych wręcz lemowskich opisów światów i obiektów kosmicznych lub przyszłościowych. Każda plansza przedstawia postaci, na niemal każdej w kadrze dominuje postać głównego bohatera, Hala Bregga. Autorka przedstawia go i w portrecie, i w popiersiu, i całopostaciowo, en face i z obu profilów, ale jeden jego obraz jest ikoniczny: to półpostać, czarna plama, nad którą wznosi się nieruchoma, kamienia twarz, w której żyją wyłącznie oczy.

fragment komiksu

W powieści Bregg kilkakrotnie wspomina z uczuciem pamiątkę z wyprawy do gwiazd, gdzie wszystko, nawet to, co najstraszniejsze, było jednak zrozumiałe w swej nieludzkości: czarny sweter, wystrzępiony już i porozciągany. Wójcik wykorzystuje ten motyw – w komiksie sweter jest czarnym golfem z rękawami podciągniętymi do łokci, pełniącym podwójną funkcję: po pierwsze znaku wskazującego na obcość Bregga w ziemskim świecie, w którym dominuje fantazyjna moda zarówno męska, jak i kobieca, po drugie elementu graficznego podkreślającego bladość twarzy okolonej półdługimi, równie czarnymi co golf włosami. W sposób naturalny wzrok odbiorcy skupia się na oczach bohatera, pod kreską czarnych brwi przekreślających czoło.

Hal Bregg, człowiek czynu, w powieściowym Kosmosie kosmiczny wojownik na Wielkiej Wyprawie (angielskie „Quest” nie ma niestety dobrego polskiego odpowiednika) na powieściowej Ziemi może działać porywczo, bezrefleksyjnie, bezsensownie, a nawet w sposób kryminalnie bezwzględny, ale zawsze działa. Nie waha się nawet odbić innemu ledwie poznaną kobietę i zgwałcić ją pierwszej wspólnej nocy, choć to mu trzeba przyznać, że bez świadomości gwałtu, bo motywu Eri – strachu betryzowanej kobiety o życie betryzowanego partnera – nie potrafił sobie nawet wyobrazić, a gdy go w końcu zrozumiał, decyduje się na samobójstwo. Można o nim powiedzieć wszystko, tylko nie to, że się boi. Wyczerpał cały dostępny mu zapas strachu podczas wyprawy do gwiazd, której makabryczne szczegóły poznajemy z jego ust.

Tymczasem u Wójcik Hal Bregg jest człowiekiem na Ziemi zagubionym, pasywnym. Przygląda się nieznanemu światu z widocznym w jego spojrzeniu bezradnym przerażeniem. Ma na sobie sweter – i ma to spojrzenie – aż do czterdziestego drugiego kadru, znika on dopiero po owej nieszczęsnej nocy i próbie samobójczej, gdy Eri ratuje go, wyznaje mu miłość i gdy na ostatniej planszy godzi się z Ziemią, nazywając ją swym domem. W powieści scena ta, umieszczona o wschodzie słońca wśród dzikiego krajobrazu, razi melodramatyzmem nie najwyższego lotu. W kameralnym komiksie, tym teatrze jednego aktora, jest logicznym zwieńczeniem przygód astronauty w dwóch obcych mu światach.

Hal Bregg Lema nie poddaje się opisowi i analizie, jest na to zbyt sztuczny, zbyt… papierowy. Jego zachowania nie układają się w logiczny ciąg. Hal Bregg Wójcik doskonale poddaje się opisowi i analizie. Jest Bestią, której Piękna przywróciła człowieczeństwo – w istocie ten bardzo wysoki, bardzo muskularnie zbudowany bohater sam siebie nazywa „bydlęciem” i w powieści, i w komiksie (plansza dziewiąta). Jest Wędrowcem, który po walce ze sztormami i przeciwnymi wiatrami zawinął wreszcie do portu. Jest człowiekiem wprawdzie niestarym, niespełna czterdziestoletnim, lecz zmęczonym i pragnącym już tylko spokoju. Każda ta interpretacja jest możliwa, choć żadna nie jest pełna i jedna nie wyklucza drugiej. Ale nie to wydaje się najważniejsze. Najważniejsze jest to, że pod ręką autorki komiksu jego historia staje się nagle doskonale zrozumiała, emocjonalnie pełna, aż prosząca się o… współczucie.

Powieściowy Powrót z gwiazd, jak to najczęściej bywa z fantastyką naukową, jest literaturą gadżetów, całą czytelniczą uwagę skupiającą na konstrukcji świata. Komiksowy Powrót z gwiazd jest opowieścią o człowieku, w której świat zewnętrzny dawkowany jest jak lekarstwo, minimalistycznie, tylko w razie potrzeby. Ten komiks koniecznie należałoby przywrócić „uniwersum Lema”, bo dzięki niemu nieco już przykurzona powieść o podejrzanej renomie, omijana z ostrożności, by jej analizą nie zaszkodzić reputacji Wielkiego Autora, nabiera nowego życia i nowego blasku.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Sokołowski, „Powrót z gwiazd” Stanisława Lema oczami Krystyny Wójcik, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 145

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...