29.07.2021

Nowy Napis Co Tydzień #111 / Nie tylko film. O multiwersum według Stanisława Lema

Mamy 2021 rok, rok Lema, a że Lem wielkim pisarzem był, setną rocznicę jego urodzin uczcić trzeba i należy. Problem w tym, jak trzeba i jak należy. Malując laurki? Wypisując pochwały i wygłaszając mowy najeżone komplementami zgodnie z tradycją „obchodów ku czci”? Pielęgnując skarb nasz narodowy, bo Lem wielkim pisarzem był?

A może, korzystając z okazji, powinno się raczej uporządkować i opisać całość dorobku literackiego Stanisława Lema przy wykorzystaniu pełnego arsenału środków krytycznych, do czego jakoś do tej pory nie doszło. Studia biograficznie o Lemie mamy, głębokie, wnikliwe i wyczerpujące. Nie musimy wiedzieć o nim jako człowieku więcej niż już wiemy, nie dlatego bynajmniej, byśmy wiedzieli wszystko, lecz dlatego, że nie o celebrycie mowa, obiekcie anegdot, plotek i ploteczek, lecz o pisarzu. Co oznacza, że bohaterką roku Lemowskiego powinna być nie osoba, lecz przede wszystkim – a nawet więcej, wyłącznie – twórczość. Dzieło wielkiej objętości, wielkiego ciężarku gatunkowego i bardzo różnorodne – to o nim warto dowiedzieć się jak najwięcej… choć nigdy nie dowiemy się wszystkiego.

Czterech Lemów

Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie, że nie ma jednego Lema, lecz jest Lemów co najmniej czterech. Mamy więc, po pierwsze, Lema – twórcę fantastyki naukowej (czyli pewnego typu – powszechnie, choć błędnie, nazywanego „gatunkiem”– literatury popularnej, popliteratury). Jej cechą charakterystyczną jest współistnienie w jednym utworze narracyjnym części literackiej (czyli opowieści, ale nie samodzielnej, lecz służącej za fundament) i postanowionej na niej części naukowej (niegdyś opierającej się na dorobku nauk ścisłych i inżynieryjnych, dziś także – biologicznych oraz humanistycznych, z dużym naciskiem na nauki społeczne). Literatura „czysta” niezbyt dobrze miesza się z twardą nauką, stąd tendencja do lekceważenia fantastyki naukowej jako literatury gorszego sortu. Czy taka jest fantastyka naukowa Lema? Intuicyjnie natychmiast odpowiemy: „nie”, ale tę odpowiedź wypadałoby jednak uzasadnić inaczej niż tylko entuzjastycznie pochwalnymi ocenami pojedynczych książek.

Popliteracka, fantastycznonaukowa, niebudząca wątpliwości klasyfikacyjnych część twórczości Lema wcale nie jest taka obszerna, jak mogłoby się wydawać. Należą do niej: jego debiut prozatorski – mikropowieść Człowiek z Marsa, publikowana w odcinkach w „Nowym Świecie Przygód” w 1946 roku, oraz powieści: dwie socrealistyczne z ducha: Astronauci (1951) i Obłok Magellana (1955), a następnie Eden (1958), Powrót z gwiazd (1961), Solaris (1961), Niezwyciężony (1964), Głos Pana (1968) i Fiasko (1987). Do tego należy dodać opowiadania publikowane przez cały okres aktywności pisarskiej Lema i wydawane w różnych konfiguracjach. Z opowiadań wymienić trzeba przede wszystkim cykl Opowieści o Pilocie Pirxie (od 1968 roku), których zakończenie następuje dopiero w ostatnim fantastycznonaukowym dziele Lema, a mianowicie w Fiasku, oraz niezwykłą Maskę – jedyną wycieczkę tego autora w krainę innego typu literatury popfantastycznej nazywanego „fantasy” (choć przynależność Maski do fantasy można atakować równie zasadnie, jak i jej bronić).

Stanisław Lem numer dwa jest również autorem fantastyki naukowej, ale innej z ducha niż popfantastyka wywodząca się z tradycji tanich, prościutkich fabularnie, pulpowych książek natury w istocie popularnonaukowej, narodzonej w USA w latach dwudziestych XX wieku, a następnie ewoluującej, by około roku 1970 wydzielić z siebie speculative fiction, czyli fantastykę literacką, jaką znamy dzisiaj.

Ta „inna fantastyka naukowa” Lema wywodzi się wprost z oświeceniowego racjonalizmu i oświeceniowej tradycji bajki i satyry; Lem jawi się w niej jako ostatni twórca współczesny, nad „duszę i serce” przedkładający „mędrca szkiełko i oko”. Do tego nurtu należą dwa bloki dzieł: Bajki robotów (wydawane od 1964 roku), stylizowane trochę na bajki z morałem, trochę na baśnie, opowieści ze świata wysokiej techniki, których bohaterami są roboty, i Cyberiada (wydawana od 1965 roku) – cykl opowiadań mający za bohaterów duet robotów-konstruktorów, porywczego Trurla i bardziej refleksyjnego intelektualisty Klapaucjusza.

Do tego nurtu należą także Dzienniki gwiazdowe, czyli opowieści snute przez „międzygwiezdnego podróżnika” Ijona Tichego, publikowane od lat 50. zeszłego wieku (pierwsze wydanie książkowe pochodzi z 1957 roku) aż do 1999 roku. Choć wywodzą się one z satyry Swiftowskiego ducha, z czasem opowieści Ijona Tichego ewoluowały, by w mikropowieści Kongres futurologiczny (1971) i powieściach Wizja lokalna (1982) i Pokój na ziemi (1987) stać się w polskiej fantastyce tym, czym w fantastyce anglojęzycznej stała się wysokoliteracka speculative fiction.

Stanisław Lem trzeci to Stanisław Lem niefantastyczny. W tej grupie dzieł prym wiedzie oczywiście trylogia Czas nieutracony (1955). Należą do niej także powieści kryminalne, poziomem literackim dalece przekraczające konwencjonalny kryminał, w tym Śledztwo (1959) i Katar (1976) oraz rodzaj thrillera psychologicznego Pamiętnik znaleziony w wannie (1961), który jednak można uznać też za metaforyczną dystopię, a nawet fantastykę polityczną. Dla porządku tylko zaznaczyć trzeba, że był Lem również współautorem sztuki teatralnej Jacht Paradise z 1951 roku, prześmiesznego dziś socrealistycznego potworka, dającego się czytać tylko jako – nieświadoma w czasach jej powstania – komedia.

Jest wreszcie Lem czwarty, czyli wszystko inne. Silva rerum. W tej kategorii mieszczą się grubsze i cieńsze, cięższe i lżejsze (ale nigdy lekkie) tomiszcza filozoficzne, futurologiczne i historyczno- oraz teoretycznoliterackie: Dialogi (1957) Summa techonologiae (1964), Filozofia przypadku (1968), Fantastyka i futurologia (1970), Golem XIV (1981) – dziś dla przeciętnego czytelnika wręcz odstręczające, choć nadal będące obiektem zainteresowania naukowców-lemologów.

Do kategorii silva rerum należą też różnego rodzaju dzieła drobne, felietony, rozprawki, w tym błyskotliwe recenzje książek nienapisanych i wstępy do nich: Doskonała próżnia (1971) i Wielkość urojona (1973). Ta kategoria jest niebagatelnej wagi świadectwem rozpiętości Lemowskiej amplitudy najlepsze/najgorsze, bo oprócz perełek mieści się w niej także jego publicystka powierzchowna, idiosynkratyczna, za często wygłaszająca sądy bez znajomości rzeczy, lecz ex cathedra. Ale… każdemu wolno mieć słabszy dzień (vide choćby DyLEMaty z 2003 roku), a Stanisławowi Lemowi tak często wmawiano geniusz, że miał prawo weń uwierzyć… na szczęście wierzył w niego rzadko.

Powyższy podział ma charakter zgrubny, roboczy. Dzieł owych czterech Lemów nie da się zakwalifikować precyzyjnie do którejś kategorii i tylko do niej, na przykład Głos Pana uznawany za powieść jest nią tylko częściowo. Tej wspomnieniowej, pełnej najróżniejszej natury dygresji, relacji z prób odczytania sygnałów pochodzących, być może, od obcej cywilizacji brak klasycznej struktury fabularnej, co zbliża ją do eseistyki. Zapewne udało mi się także coś pomiąć przez zwykłe przeoczenie. Ale moja typologia jedno pokazuje z pewnością: wyjątkowo różnorodna formalnie, tematycznie i pod względem literackim także, twórczość Stanisława Lema, której poszczególne części uzupełniają się nawzajem, interpretują i w ogóle wchodzą ze sobą w głęboki dialog, sama w sobie jest Kosmosem, a o rządzących nim prawach mamy bardzo blade pojęcie.

Rok Lema mógłby to zmienić, gdyby istniała taka wola. I powinien.

Potrzeba wznowień i reedycji

Ustalenie „stanu faktycznego” twórczości Lema to zaledwie początek, coś jak klasyfikacja motyli martwych, przebitych szpilkami i zamkniętych w muzealnej gablocie. Tymczasem twórczość Stanisława Lema funkcjonuje w kulturze, choć nie każdego z czterech Lemów w tym samym stopniu.

Życie dzieła literackiego mierzy się najprościej liczbą wydań i ich nakładami; dzieło nieczytane więdnie i umiera. Ale jest też jego poziom wyższy niż pasywne powodzenie czytelnicze: życie aktywne, kiedy dzieło inspiruje powstanie kolejnych dzieł w innym czasie, w innych mediach, przyciągających odbiorców innych niż ci, który poznawali je w momencie wydania i poznają wyłącznie z książek.

Czas okazał się szczególnie łaskawy dla „Lema fantastycznonaukowego”, co skądinąd wskazuje, jak dalece żywotna jest sama fantastyka naukowa. Mowa o tym, co nieprecyzyjnie nazywa się adaptacjami, a co w istocie jest fragmentami multimedialnego uniwersum Lema, jego multiwersum.

Rok Lemowski to unikalna okazja do zgłębienia choć części tajemnic tegoż multiwersum. Tymczasem nigdzie, nawet w otchłannym Internecie, nie ma nawet listy jego elementów, ani na stronie lemowskiejhttps://solaris.lem.pl/[1], ani w Wikipedii rejestrującej wyłącznie „adaptacje filmowe i telewizyjne”https://pl.wikipedia.org/wiki/Adaptacje_filmowe_i_telewizyjne_dzie%C5%82_Stanis%C5%82awa_Lema[2]. Stosunkowo najwięcej informacji przynosi – i jest jedynym znanym mi przewodnikiem po multiwersum Lema – książka Wojciecha Orlińskiego pod tytułem dającym urocze świadectwo bezradności zwykłego szarego człowieka wobec ogromu Lemowskiego Kosmosu: Co to są sepulki?W. Orliński, Co to są sepulki? Wszystko o Lemie, Kraków 2007[3] (Lem nigdzie nie wyjaśnia, czym owe sepulki są, wręcz przeciwnie, komplikuje tę kwestię kpinami ze słowników i encyklopedii) i z dumnym, a może tylko ironicznym podtytułem Wszystko o Lemie (Znak, 2007). Ten „produkt niedostępny” na Allegro, w księgarniach i antykwariatach, jeśli w ogóle jest do „upolowania” (to słowo doskonale opisuje rzeczywistość), kosztuje od przeszło stu do stu pięćdziesięciu złotych, co jest dowodem, że Co to są sepulki? krzyczą donośnie o wznowienie i w roku Lemowskim powinny trafić na rynek w masowym nakładzie już w jego pierwszych miesiącach. A mamy lipiec!

Multiwersum Lema rodziło się za życia pisarza, w czasach, gdy media były tylko dwa: książki i pisma drukowane oraz telewizja i kino, więc można było jeszcze mówić o adaptacjach. Do ich części wizualnej, czyli kinowych i telewizyjnych, oraz do słuchowisk radiowych Lem sam przykładał rękę, a przynajmniej usiłował. Tom Przekładaniec (pierwsze wydanie w 2000 roku) zawiera jego scenariusze z serii o profesorze Tarantodze, napisane wspólnie z Janem Józefem Szczepańskim scenariusze sensacyjnych: Pamiętnika znalezionego w wannieKataru oraz wisienkę na torcie: opowiadanie Czy pan istnieje, Mr. Johns (pierwodruk w „Przekroju” w 1955 roku, pierwsze wydanie książkowe w Dziennikach gwiazdowych w 1957 roku) oraz scenariusz zrealizowanego na jego podstawie Przekładańca w reżyserii Andrzeja Wajdy (1968), podobno jedynej adaptacji, jaką Lem aprobowałMożna go obejrzeć tutaj: https://vod.tvp.pl/video/przekladaniec,przekladaniec,45622286[4].

Przekładaniec jest w ogóle fenomenem wśród powstałych w związku z pisarstwem Lema filmów i świadectwem, jaką potęgą był kiedyś tak zwany „film telewizyjny”, dziś zastąpiony tasiemcowymi serialami. Ta trzydziestopięciominutowa komedia, wcale nie taka komiczna, jak to wydaje się na pierwszy rzut oka (i niech nikogo nie zwiedzie punktujący akcję, zaraźliwy śmiech fenomenalnego jak zwykle Bogumiła Kobieli) urzeka do dziś nie tylko świetnym, niedzisiejszym aktorstwem – oprócz samego Kobieli trzeba docenić zwłaszcza młodziutkiego Jerzego Zelnika jako chirurga – lecz także jednorodnym, zimnym kształtem plastycznym doskonale kontrastującym z niekomiczną przecież historią człowieka składanego z fragmentów coraz to innych ludzi (i psa), z jazzującą muzyką Andrzeja Markowskiego i wreszcie bardzo wówczas odważnymi wstawkami w postaci użytych z umiarem, umiejętnie uzupełniających akcję komiksowych dymków.

Wraz z innym fantastycznym filmem telewizyjnym nakręconym według opowiadania Lema z cyklu o Ijonie Tichym, wcześniejszym o trzy lata dwudziestodwuminutowym Profesorem Zazulem (1965), utrzymanym konsekwentnie i wizualnie bardzo wyraziście w poetyce fantastyki grozy (operatorzy Jerzy Stawicki i Marek Nowicki byli jednocześnie reżyserami, a także scenarzystami), Przekładaniec powinien zostać przypomniany w dzisiejszym telewizyjnym prime time roku Lemowskiego, bo są to prawdziwe dzieła sztuki. Profesora Zazula można obejrzeć tutaj:

Wikipedia podaje, że w formie spektaklu telewizyjnego zrealizowano także Przygody profesora Tarantogi w 1962 roku. Jeśli ocalała kopia, byłoby to bardzo pożądane uzupełnienie kolekcji.

To wszystko i więcej (choćby animacje Krzysztofa Dębowskiego z lat 1961–1962) w roku Lemowskim już powinno zostać pokazane szerokiej publiczności, a wiedza ukryta gdzieś w zakamarkach bibliotek, a także głowach naukowców oraz entuzjastów mających czas i umiejętności jej zbierania i porządkowania, powinna być powszechnie dostępna. Nic z tego jeszcze się nie zdarzyło, nic też nie zapowiada, by mało zdarzyć się w bliskiej przyszłości.

Szkoda. Wielka szkoda.

Warto przypomnieć ekranizacje

Jest w dziełach Stanisława Lema coś – pytanie: co takiego? – prowokującego twórców innych mediów do wykorzystania ich do własnych celów, a tych najlepszych – do nawiązania z nimi dyskusji, dialogu. Do najlepszych z pewnością nie należy Kurt Maetzig, reżyser Milczącej gwiazdy [sic! Wenus jest planetą!], ekranizacja Astronautów z 1960 roku, w której to koprodukcji polsko-NRD-owskiej powieść i tak ideologicznie, powiedzmy ostrożnie, poprawną, przesolono i przepieprzono socjalistyczną, partyjną propagandą. Ale film ten zyskał interesujące, drugie życie. Kilkakrotne przemontowywany na różne sposoby po tej lepszej stronie Żelaznej Kurtyny długo żył tam w obiegu wideo kolejnymi wznowieniami jako Planet of the Dead i pod innymi, podobnie chwytliwymi tytułami. Powodzenie to zawdzięcza zapewne kongenialnej scenografii Anatola Radzinowicza, jego ruinami martwego wenusjańskiego miasta i samym statkiem kosmicznym Kosmokratorem, przemianowanym nonsensownie na „Cosmostratora”. W tym sensie Milcząca gwiazda byłaby prekursorem tych filmów SF, w których warstwa wizualna (nie mylić z efektami specjalnymi i CGI) jest najważniejsza i broni filmów, które inaczej nie mogłyby się obronić przed zjadliwą krytyką, w tym osławionego Blade Runnera Ridleya Scotta. Podobnie propagandowo, choć już bez takiej scenografii, Czesi wykorzystali Obłok Magellana jako Ikarię XB-1, nie przyznając się do tego, bo nigdzie w napisach nie ma wzmianki o pierwowzorze. Podobieństwa są jednak tak uderzające, że dziś bez żadnej wątpliwości mówiono by o plagiacie.

Na specjalną wzmiankę zasługują i najgorsze, i najlepsze dzieła filmowe konstruujące multiwersum Lema u jego początków. Za najgorsze uważa się powszechnie filmy Marka Piestraka: telewizyjne Śledztwo z 1974 roku i osławiony Test pilota Pirxa z roku1978, powstały na motywach opowiadania Rozprawa z cyklu o pilocie Pirxie. We wspomnianej już książce Co to są sepulki? Wojciech Orliński nie waha się nazwać Piestraka Edem Woodem polskiej kinematografii. Jest to sąd okrutny, lecz nie bezzasadny, choć z drugiej strony trzeba zauważyć, że Piestrak dysponował bardzo ograniczonymi środkami – podobno na potrzeby Śledztwa wszedł z kamerą do londyńskiej siedziby Scotland Yardu o tak, wprost z ulicy, a za współczesną autostradę musiał mu wystarczyć kawałek starej betonowej autostrady poniemieckiej koło Wrocławia. Czy potrafiłby wykorzystać środki, gdyby je miał, czy starczyłoby mu do tego talentu, to kwestia otwarta. Warto jednak wspomnieć, że Test pilota Pirxa otrzymał w 1979 roku nagrodę Złotego Asteroidu na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Fantastycznych w Trieście, pozostawiając w pobitym polu… Obcego, ósmego pasażera Nostromo Ridleya Scotta.

Nie ma natomiast wątpliwości, które dzieło inspirowane twórczością Lema należy uznać za najwybitniejsze: jest nim oczywiście Solaris Andrieja Tarkowskiego z 1972 roku, poprzedzona także radzieckim filmem telewizyjnym Solaris z 1968 roku, również domagającym się przypomnienia. Arcydzieło Tarkowskiego zasługuje na osobne potraktowanie, jego bogactwa nie powinno kwitować się kilkoma zdaniami, pozwolę sobie wspomnieć więc tylko, że Lem Tarkowskiego krytykował, zapewne z tych samych powodów, dla których Stephen King tak donośnie krytykował Lśnienie Stanleya Kubricka. Filmowa Solaris, podobnie jak filmowe Lśnienie, nie jest bowiem adaptacją mającą obowiązek oddać wiernie „literę lub ducha oryginału”, lecz dziełem osobnym, współtworzącym uniwersum na równi z materiałem, do którego się odwołuje, lecz na własnych prawach.

Lemowskie ilustracje

Do dzieł wybitnych, towarzyszących książkom Lema, ale posiadających własne cechy dystynktywne i domagających się osobnego traktowania należy też zaliczyć zespół ilustracji do CyberiadyBajek robotów Daniela Mroza (1917–1993), grafika, ilustratora i scenografa z tak zwanej Grupy Krakowskiej, stale współpracującego z „Przekrojem”. Te na szczęście przypomniał w tym roku „Nowy Napis” numer 10, ale znów pozwolę sobie powtórzyć skargę: dlaczego w roku Lema nikt nie wydał, choćby w niewielkim nakładzie, Cyberiady z oboma zespołami ilustracji Mroza: pierwotnymi, które uznał za niezadawalające i poprawionymi?

Dlaczego nie przypomina się ilustracji do opowiadań Lema autorstwa Jerzego Skarżyńskiegohttps://quart.uni.wroc.pl/pdf/37/quart3738_Lem_08_Grodecka.pdf[5]? I wreszcie: dlaczego nie wyda się w formie osobnego tomu całkowicie zapomnianego komiksu powstałego według Powrotu z gwiazd, drukowanego w „Wiadomościach Wrocławskich” w latach 1976–1977?

Czy Hollywood zekranizowało Lema?

W ten sposób – pomijając z konieczności wiele realizacji okołolemowskich mniej ciekawych i o pomniejszym znaczeniu lub nietrwałych jak spektakle teatralne, a nawet opera – dotarliśmy do progów współczesności.

Multiwersum Lema powstawało oczywiście z elementów medialnych współczesnych jego twórczości i skierowanych do ludzi, którzy poznawali ją z pierwszych wydań. Pod tym względem było ono w swoisty sposób homogeniczne. Brakowało mu jakże cennego elementu będącego jedynym obiektywnym sposobem sprawdzenia jego trwałości, swoistego czwartego wymiaru: czasu. Gdy zaczął on odgrywać istotną rolę w twórczość Lema, który złamał pióro wraz z Fiaskiem w 1986 roku, okazało się, że jego twórczość nie została zapomniana. Nie „zmarmurzała”, jako to się aż za często zdarza twórcom za życia uznanym za klasyków, gdy przestają tworzyć. Wprawdzie lata 80. XX wieku były rodzajem hiatusu (z wyjątkiem spektakli telewizyjnych – skądinąd wartych przypomnienia, oczywiście jeśli się zachowały w nagraniach – i pomniejszego znaczenia filmów), ale już u progu XXI wieku ta względna cisza przerwana została w sposób niezwykle spektakularny. W 2002 roku do kin weszła Solaris w reżyserii Stevena Soderbergha.

Ten trzeci z kolejności, a drugi znaczący film odwołujący się bezpośrednio do najsłynniejszej powieści Lema, woła o nową interpretację. Czy hollywoodzka realizacyjna gładkość, hollywoodzka ugrzeczniona rzemieślnicza doskonałość tej produkcji ma coś wspólnego z Lemem, a jeśli tak, to co? Co ma wspólnego z Lemem pretekstowe potraktowanie elementu fantastycznonaukowego i bezradność marketingowa hollywoodzkich speców od oczywistości, gubiących się w wieloznacznościach do tego stopnia, by podjąć decyzję o reklamowaniu filmu strategicznie „puszczanymi” wzmiankami, że jest pierwszym, w którym George Clooney pokazuje gołą pupę? O czym właściwie jest Soderberghowska Solaris, na pierwszy rzut oka lustrzane odbicie komedii romantycznej w postaci romantycznej tragedii?

Takie pytania można by od biedy uznać za standardowe tam, gdzie jedno dzieło wchodzi w orbitę innego dzieła i oba zaczynają na siebie oddziaływać, że tak powiem, grawitacyjnie; nie można już badać jednego bez uwzględnienia drugiego. Niestandardowe jest natomiast pytanie: czy hollywoodzki film można uznać za pozostający w bezpośrednim związku z Solaris Lema? Trzeba je jednak zadać, a to dlatego, że ekipa z Hollywood… nie dysponowała Solaris Lema! Hollywoodzkiej ekipie realizacyjnej dostępna była wyłącznie Solaris pary tłumaczy: Joanny Kilmatrin i Steve’a Coxa, o efekcie pracy których można przeczytać w „Guardianie”https://www.theguardian.com/books/2011/jun/15/first-direct-translation-solaris[6]. Jakby mało było tego, że tłumaczyli oni z przekładu francuskiego, to jeszcze – że pozwolę sobie przytoczyć opinię Billa Johnsona, profesora Uniwersytetu Stanowego Indiany i autora nowego tłumaczenia, już z języka polskiego:

I’m shocked at the number of places where text was omitted, added, or changed in the 1970 version […] Lem’s characteristic semi-philosophical, semi-technical language is also capable of flights of poetic fancy and brilliant linguistic creativity, for example in the names of the structures that arise on the surface of Solaris. I believe this new translation restores Lem’s original meaning to his seminal work.Jestem wstrząśnięty liczbą opuszczeń, dodatków i zmian dokonanych w przekładzie z 1970 roku. […] Charakterystyczny dla Lema na pół filozoficzny, na pół techniczny język cechuje także poetycki kunszt i lingwistyczna kreatywność, na przykład w nazwach konstrukcji wyrastających na powierzchni Solaris. Mam nadzieję, że to nowe tłumaczenie przywraca Lemowskie znaczenia jego wspaniałemu dziełu. [tłum. aut.][7]

Jakie znaczenie dla analizy multiwersum Lema ma fakt, że dzieło uważane za niezbyt udaną ekranizację jego powieści jest w istocie – a przynajmniej być może – udaną ekranizacją nie jego dzieła, a zbieżność tytułów jest przypadkowa? Być może jest tak, że Soderbeghowska Solaris to po prostu hollywoodzki produkt cięty z metra, do którego pupa pięknego George’a pasuje jak ulał? Tylko proszę nie mieszać do tego Stanisława Lema. Oto pytania podstawowe, na które nikt, do dziś, nie poszukał odpowiedzi, ba – niemal nikt nie dostrzegł istnienia tego problemu!

Lem po Soderberghu

Przełom wieków stał się rodzajem cezury. Jak wskazuje choćby przykład Solaris Soderbergha, kolejne składniki multiwersum Lema kierowane są już do nowego pokolenia odbiorców o innej wrażliwości, oddychającego atmosferą nowej fantastycznej popkultury. Na szczęście nie musi to oznaczać prymityzowania spuścizny Lema dla potrzeb „odbiorcy masowego”.

Trwałość fantastycznonaukowego dzieła Stanisława Lema jest czymś tak niezwykłym, że wręcz niewyobrażalnym. Nie w tym rzecz, oczywiście, że debiutował on przed siedemdziesięciu laty. Nie w tym rzecz, że czterdzieści pięć lat – niemal pół wieku! – minęło od czasu, kiedy napisał ostatnią powieść SF. Dla tak zwanej staroświecko literatury pięknej nie ma w tym nic niezwykłego. Ale u pisarza, który wybrał sobie formę literatury jak najbardziej pop i więcej, fantastyki naukowej, i więcej – fantastyki naukowej w czasach, kiedy ową fantastyczną nadbudowę konstruowano z nauk ścisłych i inżynierskich, a więc starzejących się względnie szybko z samej natury rzeczy – to już jest niezwykłe. A najbardziej niezwykłe jest to, że fantastycznonaukowe dzieło Lema nadal prowokuje powstawanie „dzieł zależnych”, wzbogacających je, otwierających na nowe odczytania to, co w multiwersum jest czysto lemowskie, odrywających jego powieści i opowiadania od czasów, w których powstały i od osoby autora, nasycających je nowymi znaczeniami, nieobojętnymi dla trzeciego pokolenia odbiorców, konsumentów kultury żyjących przecież w zupełnie już innym świecie, w innej sytuacji cywilizacyjnej i zupełnie innej sytuacji kulturowej.

Można żałować zmarnowanej szansy nowej Solaris, choć trzeba też przyznać, że film Soderbergha uczynił Lemowi przysługę także swą kontrowersyjnością, nagłaśniając jego nazwisko w niewybredny, lecz, przyznajmy, skuteczny sposób na bardzo nowoczesnej zasadzie kulturowej: „nieważne, co o tobie mówią, byle mówili i nie robili błędów w nazwisku”. Trzeba jednak przyznać, że choć multiwersum Lema buduje się w XXI wieku w tempie powolniejszym, niż to było kiedyś, powstaje jednak z materiałów wyższej jakości. Jestem skłonny bronić nawet powszechnie krytykowanej, podjętej przez węgierskiego reżysera Györgya Pálfiego próby zmierzenia się z Głosem Pana (2018). Ta przedziwna powieść niefabularna Lema, formalnie najbardziej pomysłowe z jego dzieł literackich, posłużyła reżyserowi za materiał źródłowy do pokazania skrajnie trudnej drogi, którą młody człowiek zmierza ku metaforycznemu „odnalezieniu ojca”, a więc także rozszyfrowania, czym się zajmował zawodowo. Abstrakcyjny „opowiadacz historii” – snujący w książce pełną dygresji, o czym miałem okazję już wspomnieć, erudycyjną opowieść – na naszych oczach uczłowiecza się, staje się kimś, do kogo możemy mieć jakiś intelektualny i emocjonalny stosunek, nawet jeśli wynika on tylko z opinii o nim osób trzecich. Jak cennej wiedzy dostarcza nam o nim choćby niechęć żony, nożyczkami cenzurującej go z rodzinnych fotografii? Można też rozważyć, czy poszukiwania ojca nie są odpowiednikiem poszukiwania cywilizacji obcych wśród dwóch różnych, lecz paralelnych szumów informacyjnych i czy różnice doświadczeń ojca poszukającego syna wychowanego na Węgrzech – w dusznej, tragicznej atmosferze tak zwanego socu – i jego przyrodniego brata z USA, który nic z tych realiów nie pojmuje, nie jest odpowiednikiem różnicy między człowiekiem i obcym. Jeśli tak, film dźwigałby bagaż podobnych znaczeń, co książka, ale przedstawionych w atrakcyjniejszej, znacznie łatwiej dostępnej odbiory masowemu formie.

Węgierski Głos Pana, jeśli tak go rozumieć, ukazuje przystępnie, dlaczego pojęcie adaptacji z jego hierarchiczną strukturą: jest oryginał i jest służebne dzieło z oryginału się wywodzące, przestało być przydatne w analizie współczesnych zjawisk kulturowych. Współczesne dzieła oryginalne i adaptowane wchodzą już ze sobą w dialog na zasadzie „równych stron”, stają się równoprawnymi elementami konstrukcji uniwersum czy też, jak w przypadku twórczości Lema, wręcz multiwersum.

Jeśli Głos Pana pozostawia pod tym względem pewne wątpliwości, to te wątpliwości rozwiewa Kongres futurologiczny (2013) Ariego Folmana. Jako scenarzysta Folman przetworzył Lemowską wizję świata – z mikropowieści pod tym samym tytułem (1971) – pogrążającego się coraz głębiej w chaosie światów wirtualnych, dodając tym przemianom wymiaru ludzkiego i ludzkiej motywacji, a Robin Wright (i Harvey Keitel) doskonale wywiązali się z tego zadania. Jako reżyser uciekł zaś przed dyktatem efektów specjalnych i CGI z ich perfekcyjną, nieludzką doskonałością, stosując animację nienaśladującą i niepoprawiającą rzeczywistości, lecz będącą jej metaforą. Metaforą wielokrotną, za każdym razem wzbogacającą pulę znaczeń.

Kongres FuturologicznyGłos Pana łączy właśnie to: bohaterowie są ludźmi, nie tylko „typami”. Mają swe zwykłe ludzkie sprawy, zwykłe ludzkie problemy, przeżywają zwykłe ludzkie smutki i radości, popełniają ludzkie błędy. Wzajemne stosunki bohaterów i świata przedstawionego zostają odwrócone. U Lema świat jest wszystkim, a bohaterowie istnieją tylko o tyle, o ile pomagają czytelnikowi go poznać, zaś w obu filmach to bohaterowie są wszystkim, a świat istnieje jako mniej lub bardziej skutecznie uporządkowywany, ale jednak chaos, stawiający im wymagania, którym sprostać da się tylko intuicyjnie, a czasami sprostać nie sposób.

Najlepiej podsumować to można słowami samego Stanisława Lema, który kiedyś podał swą definicję różnicy między robotem i człowiekiem. Lem traktuje swych bohaterów jak roboty, „doskonałe i skończone”. We współczesnych składnikach Lemowskiego multiwersum bohaterowie są już jak ludzie, „niedoskonali i nieskończeni”.

Wśród filmów współtworzących multiwersum Lema wiele musiałem pominąć, ale nie sposób nie wspomnieć o animowanej Masce braci Quay z 2010 roku. Opowiadanie Lema z 1974 roku pod tym samym tytułem, z trudnością poddające się klasyfikacji (niektórzy nazywają je technothrillerem, inni – fantastyką naukową, jeszcze inni – fantasy), jest wczesnym i bardzo dobitnym przykładem wkraczania Lema w krainę „ponadfantastycznonaukową”, fantastykę naukową wyższego literackiego poziomu, zwanego po angielsku nie science fiction, lecz speculative fiction (w ten sposób zachowany zostaje tradycyjny skrót SF dla podkreślenia jej więzów z fantastyką o specyfice naukowej). Maska braci Quay, z muzyką Krzysztofa Pendereckiego, w sposób mistrzowski oddaje animacją dylemat tytułowej Maski: odzianego w ciało mechanizmu zaprogramowanego do dokonania zabójstwa, którego nie chce dokonać. Jak dalece twórcy zreinterpretowali Lema, czyniąc ze swego filmu dzieło osobne, niech świadczą te słowa z wywiadu, jakiego udzielili Adrianowi Prodeusowi: „It is a programmed copy that does not have an original – a Simulacrum” [To zaprogramowana kopia nieposiadająca oryginału – symulakrum”Cyt. za https://culture.pl/en/work/maska-quay-brothers[8]. W 1974 roku współczesne znaczenie terminu filozoficznego „symulakrum” oczywiście jeszcze nie istniało, a wprowadzenie go w dyskurs rewolucjonizuje interpretację samego opowiadania.

Lem w komiksach

Wiek XXI wzbogacił też multiwersum Lema o jego wymiar komiksowy. Komiks wspominany był już wcześniej, przy okazji Przekładańca Wajdy i Powrotu z gwiazd, ale prawdziwy rozkwit ten element Lemowskiego multiwersum przeżył w ostatnich latach. Osobiście wiem o istnieniu czterech czysto lemowskich komiksów, bo mam je na półce, pełnej listy nie znalazłem. A mamy przecież rok Lema…

Cyberiada. Siedem wypraw Trurla i Klapaucjusza. Wyprawa pierwsza, czyli pułapka GargancjanaCyberiada. Siedem wypraw Trurla i Klapaucjusza. Wyprawa pierwsza, czyli pułapka Gargancjana, scenariusz P. Chmielewski, rysunki T. Łukaszczyk, Kielce 2017.[9] (scenariusz Paweł Chmielewski, rysunki Tomasz Łukaszczyk) to skromny dwudziestostronicowy zeszycik z 2017 roku wydany przez Stowarzyszenie Twórcze „Zenit”. Sfinansowany internetową zbiórką zeszycik ten, doprawdy uroczy, bardzo kolorowy, z mnóstwem technicznych błędów w rysunkach, traktuję jako ciekawostkę i hołd złożony Lemowi przez oddanych fanów.

Z kolei w tomie Robot… z 2011 rokuRobot… Powieść graficzna, scenariusz A. Klimowski, rysunki D. Schejbal, Warszawa 2011.[10], wydanym starannie, w twardych okładkach, zamknięto dwa opowiadania Lema opublikowane w konwencji powieści graficznej: Uranowe uszy z cyklu CyberiadaZakład doktora Vliperdiusa z cyklu o Ijonie Tichym. Jakkolwiek określeń „komiks” i „powieść graficzna” używa się już wymiennie, w tym wypadku różnicę między jednym a drugim widać jak na dłoni. Tekst Uranowych uszu to powieść graficzna w sensie najprostszym, by nie powiedzieć: prostackim. Fragmentom opowiadania przetworzonym przez Danusię Schejbal na zdania oznajmujące towarzyszą obrazki pokazujące to, co napisane. Z Zakładem doktora Vliperdiusa w wersji Andrzeja Klimowskiego jest już lepiej, postaci przynajmniej rozmawiają ze sobą, a między kadrami istnieje ciągłość i interakcja, ale ogólne wrażenie jest zdecydowanie złe. Lem zasłużył sobie na co najmniej opublikowanie opowiadań z osobnymi, całostronicowymi ilustracjami jak w klasycznej książce ilustrowanej. Widać byłoby wówczas i to, że rysunki do obu komiksów najłagodniej nazwać można banalnymi.

Prawdziwymi perełkami są natomiast: Podróż siódma Jona M. Mutha (2021) i Niezwyciężony Rafała Mikołajczyka (2020). Akurat tak się zdarzyło, że doskonałe wersje graficzne zyskały teksty różne jak ogień i woda. Podróż siódma Ijona Tichego to prześmieszny, lekki tekst opisujący perypetie „gwiezdnego podróżnika”, gdy w Kosmosie, samotny, wyposażony w jeden skafander próżniowy, musi dokonać w swej rakiecie naprawy wymagającej współdziałania dwójki ludzi w dwóch skafandrach. W wirach grawitacyjnych, przy wykorzystaniu fenomenu pętli czasowej, udaje mu się rozmnożyć siebie i skafandry, lecz traci kontrolę nad tym procesem, co powoduje wypadki i konflikty kumulujące się w lawinę absurdów, jakby żywcem wyjętych z komedii slapstickowej. Muthowi udało się odnaleźć graficzną formę idealnie dopasowaną do opowieści, wystylizowaną, naiwną i w tej naiwności nieprzeparcie choć dobrodusznie komiczną. Nie ma tu śladu zadęcia, pokłonu przed „mistrzem”, aż chętka przychodzi czytelnikowi uwierzyć, że bawił się on, rysując równie dobrze, co czytelnik czytając.

Niezwyciężony to coś zupełnie innego. To ponura, pełna gwałtu opowieść o uzbrojonym po przysłowiowe zęby ludzkim krążowniku o dumnej tytułowej nazwie, przybywającym z misją ratunkową na obcą planetę, na której zaginął – czyli przestał odpowiadać na wezwania bazy – bliźniaczy krążownik. W powieści tej, bliżej nawiązującej do konwencji tak zwanego military SF (fantastyki militarnej) niż Lem kiedykolwiek się posunął, jest tylko przemoc, gwałt i beznadzieja, bo Niezwyciężony ponosi klęskę za klęską, zmuszony zostaje nawet do walki z własnym pojazdem opancerzonym (jest to jego jedyne zwycięstwo, zniszczenie najpotężniejszej broni mobilnej z własnego arsenału), a w dodatku do końca nie wie, z czym naprawdę walczy: przedziwną cywilizacją maszynową, czy po prostu czymś, co wskutek ewolucji maszyn stało się bardziej ślepą siłą natury. Stłumiona, mroczna paleta komiksu Mikołajczyka, ludzkie twarze zamarłe w grymasach, niemal karykaturalne, ale nigdy nieprzekraczające granicy karykatury, dookreślają powieść w przejmujący sposób. Poprzez celną wizualizację prowokują do pytania: czym jest ludzkość, która w kosmosie utrzymuje tak śmiercionośną broń pod kontrolą takich żołnierzy?

Aż chce się czekać na zapowiedziane Podróże Ijona Tichego autorstwa również Rafała Mikołajczyka. Czy jego skala jest równie bogata, jak okazany w Niezwyciężonym talent plastyczny i interpretacyjna przenikliwość?

Jak widać, multiwersum Lema jest niezwykle bogate i niezwykle różnorodne – oraz niezwykle obfite. A przecież przedstawiłem tylko jego fragment i to tylko częściowo, bo wyłącznie w jego wymiarze fantastycznonaukowym. Całość, wraz z niewymienionymi przeze mnie realizacjami filmowymi (choćby węgierskim filmem 1 z 2009 roku powstałym na podstawie książki… nieistniejącej, ale zrecenzowanej przez Lema), realizacjami w mediach nietrwałych, na przykład teatralnymi, oraz niefantastycznymi (w 1979 powstał film Szpital przemienienia, ekranizacja głównonurtowej powieści Lema) i wreszcie całym dziedzictwem rozpraw, szkiców i tekstów publicystycznych, ową sylwą – a te teksty były przecież omawiane, oceniane i prowokowały do dyskusji, z których wypada co najmniej zdać relację – dopiero czeka na nawet na najprostsze skatalogowanie.

Ów ogrom spuścizny Lema wraz z jej niezwykłym ciężarem gatunkowym jest jakimś wyjaśnieniem faktu, że w polskiej fantastyce naukowej wciąż brak przełomu pokoleniowego – to teza, którą omówię w swoim kolejnym tekście. Lemowski „wzór fantastyki naukowej” właśnie ze względu na swą jakość i skalę hamuje rozwój młodej polskiej fantastyki naukowej, rzuca cień, z którego trudno wyjść. Opisanie twórczości Lema, jej interpretacja, ocena i uporządkowanie zdemitologizowałoby ją, sprowadziło do ludzkiego wymiaru, otwierając młodym autorom możliwość pójścia własną drogą, a co najmniej znacznie ją ułatwiając. Pozalemowskie składniki multiwersum Lema stanowiłyby przecie doskonały wzór dla nowych twórców, dla których dziedzictwo samego Lema staje się już ciężarem.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Sokołowski, Nie tylko film. O multiwersum według Stanisława Lema, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 111

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...