Nowy Napis Co Tydzień #146 / Plemię słońca
Tomasz Bilski za opowiadanie Plemię słońca otrzymał wyróżnienie w konkursie Snuj Story, zorganizowanym przez Instytut Literatury. Zachęcamy do zapoznania się z tekstem oraz nagraniem.
Nie z burzy ani z deszczu. Nie z pioruna i nie z ognia. Nie ze skał górskich ani z potoków. Nie z fal morskich pieniących się na brzegach, nie z mrocznych głębin jezior. Nie z tego wiatru, co drzewa łamie, i nie z drzew ani ze zwierząt.
Z rosy, która nie wiadomo kiedy osadza się na delikatnych listkach traw i cienkich niciach pajęczyn. Z tej mgły, co zjawia się powoli, niepostrzeżenie, tam, gdzie jej przedtem nie było. Z powietrza poruszanego delikatnie ciepłem ziemi. Z szumu igieł sosny głaskanych wilgotną bryzą. Z mokrego piasku, zanim wysechł. Z szelestów i zapachów, z delikatnych muśnięć wiatru. Z blasku gwiazd i księżyca.
Przybyła.
*
Plemię wędrowało plażą, żłobiąc stopami płytkie zagłębienia w drobnym piasku. Morze było czarne, posrebrzone z wierzchu światłem księżyca. Jego ciepłe wody sięgały brzegu w spokojnym cyklu fal współgrających z rytmem oddechów maszerujących ludzi. Kobieta z plemienia przystanęła bliżej mokrego piasku i spojrzała w gwiazdy. Nabrała chłodnego powietrza w płuca i zatrzymała je tam na krótką chwilę. Wypuściła je powoli, a jej ramiona opadły, rozluźniając się. Słuchała szumu fal i patrzyła w bogate gwiazdami niebo, czując w oddali obecność czegoś potężniejszego. Wyciągnęła rękę w stronę gwiazd, jakby chciała zamknąć kilka z nich w dłoni i zachować świecące perły niebios dla siebie.
Mężczyzna z plemienia wrócił po nią, objął ją ciepłym ramieniem i zaprowadził z powrotem. Szli dalej plażą pod skalistym klifem, zerkając co jakiś czas na spadające nad oceanem gwiazdy; iskry nocnego nieba. W pewnym momencie starzec z plemienia zatrzymał się i wskazał im drogę po zboczu klifu, które w tym miejscu robiło się łagodniejsze. Było to łatwe i przyjemne podejście, nadające im nową perspektywę, pozwalające spojrzeć jeszcze dalej w morze i zbliżyć się do nieba. Gdy weszli na górę, znaleźli się w trawiastym zagajniku, wśród pachnących sosen. Było im trochę chłodno, ale przyjemnie, bo marsz ich rozgrzał. Trochę wilgotno i rześko, ale jednocześnie trochę sennie.
Wtedy przybyła, choć jej nie spostrzegli. Dołączyła do nich, choć jej nie zapraszali, i prowadziła ich, chociaż jej nie słyszeli.
Wędrowali skrajem klifu, potem weszli w las i szli nim, tracąc z oczu gwiazdy i księżyc. Droga stała się mniej przyjemna. Bali się wszyscy; zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Bezkształtna ciemność rodziła zmory, zmieniając byle szelest wiatru w atak żmii, skok żaby w szarżę jelenia, a chrumkanie spłoszonego dzika w ryk bestii. Ona jednak była z nimi i broniła ich przed całym złem, i zaczęli wtedy czuć, że są chronieni. Poczuli, że w pobliżu jest coś, co nad nimi czuwa. Znów mogli iść i oddychać spokojnie, powoli smakując pyszny zapach nocnego lasu.
Poprowadziła ich na wielką polanę z wysokich traw, wilgotnych rosą, z widokiem na potężną górę w oddali, za lasem. Nie była to zwykła góra, jaką plemię mogłoby znać z wcześniejszych wędrówek. Była inna, groźniejsza i ciemniejsza, otoczona czerwonawą poświatą. To dzięki niej odznaczała się na tle nocnego nieba, tutaj jakby rzadziej poznaczonego gwiazdami.
Jej kształt przypominał bawole rogi. Dwa oddalone od siebie wierzchołki zginały się ku sobie, a między nimi znajdowała się półokrągła przełęcz. Gdy przyglądali się jej dłużej, zaczęli dostrzegać, że ta przestrzeń między rogami jest wycięta tak, jakby miał w niej spocząć księżyc, jakby góra miała go kiedyś objąć. Spoglądali więc z ciekawością na srebrny krążek, czy przypadkiem nie porusza się w tamtą stronę, ale on trwał na drugim końcu nieba, wśród gwiazd tak gęstych i mnogich, że zdawało się, jakby były srebrzystą tkaniną.
Przyzwyczajeni do drogi chcieli ruszyć dalej, ale ona zatrzymała ich i kazała im patrzeć. Nie słyszeli jej, lecz posłuchali się jej. Zostali i wpatrywali się w potężną, otwartą górę, czując na przemian strach i ciekawość.
Aż góra się przebudziła. Najpierw jej czerwone światło skupiło się na tym siedlisku między szczytami, a potem przez środek poświaty zaczęła lecieć strużka dymu. Ziemia zadrżała lekko, nad lasem zerwały się stada ptaków; chmary czarnych, drobnych kształtów. Z lasu dobiegł ich tupot kopyt.
Góra zawarczała i poczerwieniała mocniej. Struga dymu urosła.
Ziemia drżała, a z lasu nadbiegały zwierzęta. Sarny, dziki, jelenie, nawet wilki wbiegały na polanę, uciekając od góry. Kobiety i mężczyźni, starcy i dzieci; wystraszyli się i też zapragnęli biec, lecz ona była z nimi, a oni wyczuli jej obecność. Zwierzęta omijały ich, tak jak strumień wody omija włożony weń kamień. Stali więc i przyglądali się górze, a góra wrzała.
Snop czerwonego światła strzelał z czarnych skał prosto w zachmurzone niebo. W jego wyraźnym okręgu kłębiły się groźne chmury, ruchliwe jak tuzin węży. Dym buchał w górę, a wraz z nim co chwilę wypadały czarne pociski, ciągnąc za sobą czerwone smugi ognia; jakby komety wystrzeliwane spod ziemi.
Pociski te spadały w różnych miejscach, czasem bliżej, a czasem dalej od plemienia, a gdzie spadały, tam po czasie pojawiał się dym i łuna pożaru. Plemię trwało jednak na swej polanie; przerażone, ale jednocześnie dziwnie bezpieczne, jakby pod osłoną.
Czerwone światło rozszerzyło swój zasięg i teraz rozżarzyło brzuchy najbliższych chmur różowawym blaskiem. Między bawolimi szczytami pojawił się ogień. Najpierw był to niewielki, czerwony poziomy pasek idący wzdłuż przełęczy i łączący oba szczyty. Potem zrobił się grubszy i rósł dalej, niepowstrzymany, wypełniając przestrzeń między bawolimi rogami, jak wino wypełnia kielich. Jednocześnie jednak, inaczej niż wino, puchł ku górze, tworząc pękaty półokrąg czerwieni, niczym bąbel na wodzie podczas ulewy.
Rosnący półokrąg wypluwał płomieniste pociski, tryskał ogniem i nabrzmiewał, jakby zaraz miał pęknąć, ale nie pękał. Zamiast tego rósł coraz większy, sięgał coraz wyżej; powoli, jakby z trudem, ale nieustannie wypełniał czarną górę swoim ognistym ciałem. Rozrzedzał blaskiem czerń nieba wokół siebie, dodając mu czerwieni, różu, turkusu i błękitu. Teraz widać było wyraźnie, że za górą znajduje się kres chmur i jest tam czyste niebo.
Bąbel czerwieni i blasku przelewał się przez skalne brzegi, mocząc je krwawymi naciekami z lawy. Stróżki ognistych strumieni spływały po brzuchu góry aż do jej stóp.
Czerwień wypełniła już całą przestrzeń między dwoma szczytami i urosła ponad nie, tworząc idealne koło tętniące oślepiającym blaskiem. Wielu z plemienia zasłoniło oczy, nie mogąc już dłużej patrzeć. Co chwilę jednak odsłaniali sobie widok, mimo bólu źrenic podziwiając moment, w którym czerwień oddzieliła się od góry i uniosła, a między czarną skałą a kulą światła pojawił się prześwit rześkiego, turkusowego nieba.
Podziwiali narodziny słońca.
Jasny turkus nieba rozrósł się na boki, zajmując niemal całą przestrzeń między ziemią a chmurami. Był wzruszająco piękny i ludzie z plemienia płakali, patrząc na niego. Ponad turkusem i kulą słońca rozciągał się jednak widok mniej radosny; ciężkie chmury zasłaniały nieboskłon, a pod nimi płonęły połacie lasu, wznosząc słupy czarnego dymu. Po chwili z chmur zaczęły spadać duże, ciężkie krople deszczu. Najpierw na twarze ludzi raz na jakiś czas kapały pojedyncze krople; po chwili było ich więcej, a w następnej – plemię otoczyła rzęsista ulewa zmieniająca polanę w grzęzawisko.
Ludzie z plemienia rozbiegli się i pochowali pod drzewami. Przez chwilę byli rozdzieleni i nawoływali się, by znów się zebrać. Nie było jej wśród tych krzyków i nie pomogła im tym razem. Zjawiła się dopiero później, gdy deszcz już ustał, a ludzie z plemienia zebrali się w jednym miejscu, pod wielkim, liściastym drzewem o potężnej, wysoko osadzonej koronie. Byli gotowi, by wyruszyć w dalszą drogę.
Gdy deszcz ustał, w plemieniu wciąż brakowało części młodych ludzi; dorastających dziewczyn i chłopaków, którzy postanowili zostać w tym lesie na zawsze. Zbudowali sobie szałasy na wzniesieniu, z którego mogli podziwiać górę i dobrze widzieć słońce. Mieli też blisko do wielkiej polany, którą czcili jako święte miejsce i na której nie stawiali nigdy swoich budowli.
Z czasem ich szałasy przemieniły się w długie domy, poustawiane rzędami obok siebie, dla bezpieczeństwa otoczone ostrokołem. W cieniu ognistej góry rozmnażali się i zakładali kolejne osady, przekazując sobie opowieści o niej; o tej, która ich przyprowadziła oraz o plemieniu, które ruszyło dalej. W letnie dni spotykali się na wielkiej polanie, palili ogniska i skakali przez nie przy dźwiękach fletów, wspominając chwilę, gdy narodziło się słońce i szukając jej w koronach drzew.
*
A więc odeszła i prowadziła plemię dalej, przez las, w stronę słońca, które oddaliło się nieznacznie od góry. Przemierzali las w powolnym, spokojnym rytmie kroków, wśród porannego śpiewu ptaków. Był wczesny ranek, zaraz po świtaniu i choć wstało już czerwone słońce, po zachodniej stronie niebo wciąż było ciemne i rozgwieżdżone, a niektóre spośród gwiazd ośmielały się świecić nawet na tle błękitu, przekraczając rozmytą granicę ciemności.
Rozmawiali ze sobą szeptem, wciąż rozczuleni urodą słońca i rozjaśnionego nieba. Onieśmieleni jej obecnością rozmawiali po cichu, jakby nie chcieli jej przeszkadzać albo jakby nie chcieli, aby usłyszała, że rozmawiają o niej. Byli już pewni, że im towarzyszy i że to ona ich prowadzi, choć sami nie potrafili jej nazwać. Nie nadali jej imienia.
Las rozrzedził się nieco, nabrał przestrzeni. Coraz częściej podczas wędrówki towarzyszył im znajomy szum morza, zapach soli i wodorostów. Zboczyli nieco z trasy, w stronę szumu, i wyszli na plażę, a ich oczom ukazało się wzburzone, granatowe morze, po którym dryfowały srebrzyste góry lodu, olbrzymie kryształy przesuwające się w nieskończonej gromadzie po ciemnej jak noc wodzie. Powietrze było tu przenikliwie chłodne i wilgotne.
Ponownie ruszyli w stronę słońca zrodzonego z góry i idąc szeroką, wietrzną plażą, doszli do zatoki, która okazała się ujściem szerokiej rzeki. Ziemia była tam płaska, pokryta szczeciną trawy i tylko wydmy chroniły plemię przed nieprzyjemnym wiatrem.
Nie mogła przeprowadzić ich przez rzekę i kierować się wprost na słońce, więc ściągnęła ich znów bliżej lasu. Tam, na jego skraju, gdzie trawa zarastała brzegi szerokiej rzeki, odpoczęli, grzejąc się w promieniach słońca, które wzniosło się już dość wysoko na niebie, przybierając kolor olśniewającego złota w miejsce szczypiącej czerwieni.
Kilku silnych mężczyzn, niezbyt skorych do odpoczynku, przyniosło z lasu pnie drzew, połączyło je i zbudowało tratwę, którą dla swady przedostali się na wyspę osadzoną na rzece. Trawiasta i kamienista wyspa, z rzadka porośnięta drzewami, spodobała im się, chociaż była surowa i zimna. Kilku z nich wróciło więc tratwą po kobiety, podczas gdy pozostali zbudowali dla niej z kamieni dom i zaprosili ją do niego.
Ona słyszała ich zaproszenia, ale nie przystała na nie, gdyż nie zakończyła jeszcze swojej wędrówki. Ludzie ci jednak wierzyli, że zamieszkała z nimi w kamiennym domu. Wokół jej pustego domostwa na wyspie zbudowali swoją osadę, a z leśnych pni nauczyli się budować łodzie i pływać nimi po morzu. Zakładali potem liczne osady na wielu wybrzeżach całego świata, odkrywając nowe lądy i podporządkowując je sobie. W każdej takiej osadzie budowali jej dom i wierzyli, że ona w nim mieszka i że chroni ich i dodaje im siły.
Plemię zostawiło ich na wyspie i ruszyło za nią, w górę rzeki, czując dziwny smutek. Znowu zostawiali za sobą swoich bliskich, z pewną ulgą jednak opuszczali krainę wietrznych, zimnych plaż i słonej bryzy, by znów wejść w ciepły, wilgotny las.
*
Światło słońca przebijało się przez korony drzew, znacząc mszyste podłoże lasu złocistymi prążkami. Zielona, pofałdowana ziemia, z której wyrastały potężne, czarne pnie, zdawała się delikatnie ruszać, pęczniała i opadała. Jakby wraz z szumem lekkiego wiatru nabierała powietrza w płuca, by potem delikatnie i powoli wypuścić je z siebie. Las oddychał spokojnie i sennie wśród porannych szeptów liści. Wkrótce miał się obudzić, czego zwiastunem był śpiew ptaków w koronach drzew, pierwsze stuki dzięciołów i mgły ustępujące znad jezior.
Plemię zatrzymało się nad jeziorem, nie mogąc nadziwić się czułości, z jaką ciemna toń głaskała swoje brzegi. Nawet wtedy, gdy czasem zmarszczyła się od wyskoku ryby, nie było w tym gwałtowności. Wówczas, zamiast się wzburzyć, rozpuszczała po sobie spokojne i wytrwałe kręgi drobnych fal, przykuwające uwagę, hipnotyzujące.
Gdy plemię ruszyło dalej, kilka osób zostało na dłużej na brzegu jeziora, by patrzeć na kręgi na wodzie. Potem dogonili swoich, jednak ich głowy pełne były już tajemnic jeziora. Nie byli jeszcze gotowi, aby opuścić plemię i zostać bez niej, nie potrafili jednak pozbyć się wracającego uczucia błogości, jakim napełnił ich kojący widok wody i lasu.
Potem napotykali kolejne jeziora i coraz liczniej młode kobiety i mężczyźni zostawali przy spokojnych wodach na dłuższe chwile, by dopiero potem dogonić resztę. Aż w końcu zdarzyło się, że nie wszyscy dogonili plemię i wśród nich zabrakło jednej pary lub dwóch.
Prowadziła ich teraz wzdłuż jednego z licznych dopływów szerokiej rzeki. Przekroczyli już wiele węższych rzeczek i strumieni, przechodząc po pniach lub brodząc w płytkiej wodzie, ale wciąż napotykali nowe.
Uniosła się ponad drzewa, wzleciała wysoko i ujrzała las z góry. Korony drzew oświetlone były promieniami słońca stojącego nisko ponad lasem. Z tej wysokości widziała, jak tkanina lasu przerywa się w niektórych miejscach, by mogła tamtędy płynąć woda. Uniosła się jeszcze wyżej i ujrzała, jak strumyki srebrzystej wody spływają z górskich dolin do lasu, gęste niczym żyły na dłoniach starca, łącząc się ze sobą, splatając jak warkocze i rozlewając nadmiar swojej mocy w jeziorach. Nad jeziorami zaś zaczęła dostrzegać pojedyncze, wielkie domostwa, wokół których biegały roześmiane dzieci bawiące się wśród kobiet wieszających mokre pranie. Przy każdym domostwie była przystań, odpływały z niej rybackie łodzie.
Im dłużej się im przyglądała, tym więcej ludzi z plemienia rozchodziło się po tej leśno-wodnej krainie, zakładając domostwa nad jeziorami i rzekami, pływając po spokojnych wodach i wymieniając się towarami. Budowali wielkie, rodzinne domy, wokół których powstawały gospodarstwa. Rzadko łączyli je ze sobą, tworząc większe osady, jednak mimo tego, że woleli mieszkać osobno, czuli, że tworzą wspólnotę.
W każdym domostwie stała wyrzeźbiona z drewna figurka przedstawiająca jej wizerunek, ale ten wizerunek zawsze był trochę inny. Niektórzy przedstawiali ją jako kobietę wychodzącą z wody, inni jako niewiastę z długimi włosami unoszącą się na wietrze. Jeszcze inni rzeźbili w pniu tylko jej oczy, by na nich patrzyła. Rzeźbili też ptaki, ryby i zwierzęta leśne i w nich ją widzieli. Byli też tacy, którzy rzeźbili wojowników lub rybaków i czuli, że ich totemy również przedstawiają właśnie ją. Tę, którą znali z opowieści najbardziej wiekowych starców, z legend o plemieniu, które widziało narodziny słońca.
Ludzie z krainy jezior i rzek zasiedlili potem swoimi domostwami i dworami całe dorzecze wielkiej rzeki, a z jej nurtem spławiali wytwarzane przez siebie dobra, by handlować nimi z ludźmi z wyspy i wymieniać je na zamorskie skarby.
Gdy wróciła na dół, między drzewa, jej plemię nadal na nią czekało. Uszczuplone i nieco już zmęczone wędrówką, ale gotowe, by iść dalej. Tak jak z początku jedynie podejrzewali jej istnienie, tylko je sobie wyobrażali, tak teraz czuli jej obecność na swojej skórze, tak jak czuli na niej ciepło słonecznego światła.
*
Słońce zrodzone z góry zbliżało się już do zenitu, gdy plemię, zostawiwszy góry i rzeki daleko w tyle, wyszło z lasu na przepastną równinę porośniętą trawami. Od tego czasu nie musiało już błądzić między drzewami, górami i wąwozami, rzekami i innymi przeszkodami, lecz mogło kierować się wprost na słońce.
Wędrówka wśród traw, falujących na wietrze na podobieństwo morza, była uciążliwa i monotonna. Dłużyła się i męczyła. Słońce grzało mocniej, a trawy dawały niewiele cienia. Kobiety i mężczyźni z plemienia cieszyli się zawsze, gdy napotykali na swojej drodze zwierzęta żyjące wśród traw w wielkich stadach, liczniejszych niż samo plemię. Ona odstraszała od plemienia drapieżniki swoją obecnością, więc plemieniu chętnie towarzyszyło bydło, ponieważ czuło się przy nim bezpiecznie.
Część osób z plemienia wspominała swoich braci i siostry, którzy zrezygnowali z wędrówki za słońcem. Oni także nosili w sercach chęć oderwania się od plemienia, cenili jednak wędrówkę i nie chcieli budować domostw. Odeszli więc teraz, naradziwszy się uprzednio, i zabrali ze sobą liczne rodzaje zwierząt, by podporządkować je sobie. Zwierzęta nie chciały opuszczać plemienia, które otoczone jej siłą szło bezpiecznie za słońcem, więc ludzie ze stepu musieli nauczyć się wiązać zwierzęta i zamykać je w zagrodach. Z czasem zaczęli też wykorzystywać bydło do tego, by szybciej przemierzać step i, podobnie jak ludzie z wyspy wędrujący z wiatrem po morzu, oni też podporządkowali sobie wielkie obszary i rozmnożyli się na całym stepie oraz u stóp odległych gór, których szczytów nie sięgnął wcześniej wzrok człowieka.
Pasterze i jeźdźcy jako pierwsi wiedzieli, że odłączając się, porzucają też ją i że ona z nimi nie zostanie, tak jak nie została z innymi ludami. Niektórzy z nich czuli się porzuceni i chcąc uczynić jej na złość, wypierali z pamięci moment jej przyjścia, wędrówkę, narodziny słońca, a nawet więzy, jakie łączyły ich z pozostałymi ludźmi. Uważali siebie za odrębne stworzenia lepsze od innych i często wdawali się w spory z innymi pasterzami, z mieszkańcami lasu lub osadzającymi się na wybrzeżach przybyszami z wyspy. Wymyślili sobie, że pochodzą od różnych bogów i spierali się między sobą, którzy z tych bogów są lepsi. Podzielili się na wiele odłamów i żyli ze sobą w niezgodzie, wędrując po świecie i wojując w imię swoich przekonań.
Jednak nie wszyscy spośród pasterzy postąpili w ten sposób. Niektórzy pielęgnowali wspomnienie plemienia i jej obecności. Część z nich szukała w swoim wnętrzu i w swoich bliźnich jej iskry, jakiegoś ziarna albo okruszka jej obecności i potrafiła za pomocą spokoju ducha odnaleźć znów poczucie przynależności do plemienia i poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała ona. Inni zaś, czerpiąc ze wspomnień, starali się pracą rąk i umysłu zbudować to, co utracili. Porzucili wędrówki po stepach, by stawiać zagrody, uprawiać ziemię i budować miasta, wytwarzać narzędzia i machiny.
*
Słońce zrodzone z góry stało wysoko na niebie. Minęło zenit i teraz zamiast przyjemnego ciepła lało żar z niebios wprost na plemię, które nie znajdowało cienia.
Plemię kroczyło z trudem, umęczone, po piaskach pustyni.
Ona wyprzedzała je i sadziła w piaskach błękitne, kryształowe ziarna, a tam, gdzie je zasadziła, wybijały niewielkie źródła wody. Potem wracała do plemienia, by chronić je przed pustynnymi drapieżnikami i potężnymi burzami piaskowymi. Plemię obserwowało więc burze tylko z oddali, widząc, jak z mrocznych chmur kurzu strzelają na wszystkie strony granatowe błyskawice. W tej potężnej, wirującej sile plemię widziało wspomnienie nocnego nieba, za którym teraz wielu zatęskniło.
Gdy plemię docierało do miejsca, w którym ona zasadziła wcześniej wodę, była tam już oaza z palmami, a przy niewielkiej sadzawce znajdowali zawsze najdziwniejsze spośród pustynnych stworzeń; potężne, choć łagodne lub wątłe i wysokie niczym drzewo. Szybkie i płochliwe lub powolne i stanowcze.
W swojej wędrówce plemię zbliżyło się ponownie do morza, lecz ona nie chciała już zbaczać z trasy, obawiając się, że nie zdąży doprowadzić plemienia do kresu podróży. Niekiedy więc plemię oddzielało się od niej, lecz w obawie przed pustynią wracało pod jej ochronę. Kilkoro zwiadowców z plemienia odłączyło się jednak na dłużej i udało im się dotrzeć do wybrzeża, a potem dogonić plemię, gnając na grzbietach zwierząt.
Opowiedzieli oni o mieście, które napotkali na wybrzeżu, a była to wielka i hałaśliwa osada założona przez żeglarzy z wyspy, lecz zamieszkana również przez pasterskie ludy ze stepów, a nawet przez kupców znad rzeki i wędrowców z polany pod wulkanem.
Miasto to najpierw zachwyciło zwiadowców plemienia, ale potem ich przeraziło. Spodobały im się targi, na których wszyscy handlowali ze sobą, oraz place, gdzie opowiadano sobie historie z najdalszych krain. Nie spodobały im się jednak kłótnie o nią, a te wybuchały co chwilę, gdyż każdy z ludów widział ją inaczej. Wyspiarze postawili w centrum miasta wielki, kamienny dom i wierzyli, że ona w nim mieszkała i że troszczyła się tylko o nich. Nabrali w tym czasie zwyczaju spotykania się w jej domu, nie wpuszczali tam jednak obcych. Ludzie z lasu, z rzek i jezior wierzyli, że została z nimi, w ich krainie, a dla ochrony przed złem zabierali z lasu drewniane amulety. Uważali, że tym sposobem zabierają ze sobą cząstkę niej. Nie spierali się z wyspiarzami, uważając, że ona mogła zamieszkać zarówno w ich domu, jak i zostać z nimi w lesie, bo wierzyli, że można się nią dzielić. Nie mogli jednak zgodzić się z ludźmi ze stepów, którzy byli przekonani, że jej wśród nich nie ma. Co najwyżej – twierdzili niektórzy mędrcy – można znaleźć jej iskrę w sercu lub duchu swoim lub bliźniego i cieszyć się nią, lecz według nich tylko te ulotne skry z niej zostały. Kłótniom nie było końca.
Miasto było więc tłoczne i brudne, źle zbudowane i chaotyczne. Pełne wrogości i zgiełku, nad którymi nikt nie panował. Zwiadowcom nie spodobało się, ale jednocześnie nie mogli przestać o nim myśleć.
Gdy plemię wędrowało dalej, w zwiadowcach dojrzewała myśl, że takie miasto można zbudować lepiej, tak, by służyło ich mieszkańcom. Gdy zatrzymywali się na odpoczynek, dyskutowali o tym, że można wprowadzić w takim mieście porządek i zorganizować się tak, aby uniknąć kłótni. Gdy dogonili plemię, wiedzieli już, jak takie miasto powinno wyglądać.
Wędrówka znużyła wiele osób w plemieniu, starcy nie mieli już sił, by dalej iść, a młodych rozpierały marzenia o innym świecie. Pewnego razu, gdy słońce zaczęło już opadać, plemię podzieliło się znacznie i po raz pierwszy odeszło od niego więcej ludzi, niż pozostało. Poszli wszyscy starcy i wielu dojrzałych mężczyzn i kobiet. Wielu młodych też odeszło, a przewodzili im zwiadowcy. Obiecali oni zbudować na pustyni wielkie miasto, w którym wszyscy będą bezpieczni.
Odeszli w miejscu, w którym z pewnej góry wypływała w pustynię rzeka, i u stóp tej góry, nad tą rzeką rozpoczęli swoją budowę.
Zwiadowcy, posiadający posłuch pośród ludzi, rozporządzali nimi i organizowali im pracę. Budowa miasta szła szybko i zanim słońce przesunęło się o kolejny odcinek na niebie, u stóp góry widać już było wysokie mury, a ponad nimi szczyty pałaców i smukłe sylwetki pięciu potężnych wież. Na szczytach wież zasiadali starzy mędrcy, którzy wypatrywali plemienia i czekali jej powrotu. Ludzie z miasta na pustyni wierzyli, że ona kiedyś do nich wróci, a oni będą wtedy gotowi, aby przyjąć ją z powrotem.
Plemię, znacznie uszczuplone, topniało niemal z każdym krokiem. Coraz częściej odłączali się od niego pojedynczy ludzie, aby zamieszkać w wielkim mieście na pustyni, które wciąż rozrastając się, nie znikało z horyzontu. Gdy słońce stało już nisko, a na wschodzie zaczął wyrastać mrok, miasto wciąż jaśniało na horyzoncie światłami z pięciu wież, przyciągając kolejnych wędrowców z plemienia.
Miasto powiększało się, a jego okolice zapełnione były ludźmi pracującymi w polu, nawadniającymi zboża, pozyskującymi kamienie na dalszą budowę. Nie było tam jednak widać przybyszów, gdyż nie czekało ich miłe przyjęcie. Dawni zwiadowcy plemienia, a teraz królowie rządzący miastem i swoim ludem, nie chcieli kłótni i zamętu, jaki przynosili obcy.
Mędrcy, wypatrujący jej nadejścia z pięciu wież, stworzyli pismo i spisali w księdze wspomnienia ludzi z plemienia, którzy dołączyli do ich miasta najpóźniej. Księgę tę przepisywano później wiele razy i czytano we wszystkich miastach, osadach i domach na świecie.
Mieszkańcy miasta byli liczni i potrafili doskonale ze sobą współpracować, zjednoczeni myślą, że przygotowują się na jej powrót. Zaczęli budować nowe miasta, w innych częściach gór i pustyni, a potem również na stepach i na wybrzeżu. Ludzie z miasta zajęli największe terytorium spośród wszystkich, a w każdym zbudowanym mieście stawiali pięć wież, z których wypatrywali jej nadejścia. Wysyłali też swych mędrców, aby ci nauczali inne ludy o tym, że ona kiedyś nadejdzie z powrotem i że należy wypatrywać jej nadejścia. Znaleźli oni posłuch wśród niektórych mieszkańców stepu, więc i tam zaczęli zakładać osady, pierwsze wspólne, w których mieszkali zarówno oni, jak i obcy, jednak tylko ci, którzy zgodzili się wyczekiwać jej powrotu.
*
Słońce zeszło już bardzo nisko i zbliżyło się do horyzontu. Nastał zmierzch.
Pustkowie, po którym teraz przemieszczali się ostatni ludzie z plemienia, było kamieniste, twarde i surowe. Ich podróż dobiegała końca.
Za ich plecami rozpościerało się czarne, rozgwieżdżone niebo, gęste od gwiazd, takich jak je zapamiętali z najdawniejszych czasów, ale przed nimi wciąż świeciła ognista, potężna kula poczętego z góry słońca, którego narodzin byli świadkami.
Zostało ich zaledwie kilkoro i teraz, gdy byli już przy końcu wędrówki, niemal wszyscy poczuli, że dokonali tego, co zostało im przeznaczone. Ułożyli się w cieniu skał i dali odpocząć strudzonym ciałom. Zasnęli, patrząc w gwiazdy, za którymi zdążyli zatęsknić.
Tylko dwoje z nich trzymało się wciąż na nogach i szło dalej kamienistym wąwozem, podążając za nią, choć jej nie widzieli. Szli w cieniu, a czerwone słońce chowało się często za skałami i znikało im z oczu. Wąwóz, zamiast zakończyć się ścianą, otwierał się kolejnym urwiskiem na nieskończoną równinę położoną daleko w dole. Była to wysokość tak wielka, że gdy stanęli na skraju urwiska, obojgu zakręciło się w głowach i musieli się objąć, by nie runąć w dół.
Na dnie, głęboko pod ich stopami, piętrzył się stos ogromnych, kulistych skał. Tak o nich pomyśleli na początku; że są to skały. Kule na szczycie stosu były wciąż czerwone, rozżarzone niczym węgle ogniska, ale znać było, że już dogasają. Pod nimi leżały kule ciemniejsze, choć wciąż poprzecinanie żyłami ognia, a pod nimi znajdowały się całkiem czarne. Pod czarnymi zaś, na samym dnie, widać było te, które zmieniły się już w popiół; szare, spękane kule pyłu. Niektóre, pozbawione popiołu, były zaś czyste i przejrzyste jak łzy. Przeźroczyste, kryształowe kule.
Na szczycie kurhanu, wciąż żarzącego się i posyłającego w niebo iskry, osiadło słońce zrodzone z góry, czerwone od płomieni jak w dniu narodzin, spływające w strugach ognia na kule leżące poniżej.
Kobieta i mężczyzna z plemienia siedli na skraju urwiska i przypatrywali się stosowi słońc zrodzonych z góry, które przebyły już nieboskłon, by spaść tutaj, wyschnąć na popiół i zmienić się w przejrzyste niczym rosa diamenty. Potem wstali i zeszli ostrożnie stromym zejściem, by lepiej przyjrzeć się ogromnym słońcom. Zbliżyli się do jednego z diamentów, rękami zakrywając usta, by nie krztusić się popiołem osypującym się z innych kul. Popiołem, po którym stąpali lekko, obawiając się, czy nie spadną w te sypkie drobiny jak w ruchome piaski. Spojrzeli w górę i ujrzeli kopiec bez krańca; najpierw czarny jak węgiel, a potem zarumieniony, skrzący się i pulsujący czerwonym blaskiem. Przyłożyli dłonie do zimnej krawędzi jednej z diamentowych kul.
Oto unieśli się nad wielką, kamienistą pustynią i nad oceanem, który rozbijał się ciężkimi, powolnymi falami na nadbrzeżnych skałach, i nie dostrzegli życia nigdzie wokoło.Tylko gwiazdy świeciły z nieba, zimne i martwe, i grzmiało morze. Unosili się nad pustkowiami, szukając choćby źdźbła trawy, lecz nie znaleźli śladu roślin ani zwierząt. Aż w końcu na jednej ze skał obmywanych przez fale znaleźli zielony, nieśmiały porost czegoś, co mogło być glonami lub mchem.
Zostawili tę kulę i znaleźli kolejną, skrytą nieco głębiej, i ujrzeli w niej pradawne stworzenia przypominające ani to robaki, ani węże żyjące przy brzegach rzek, wśród paproci.
W następnej ujrzeli większe stworzenia, śliskie i strachliwe, w kolejnej zaś ogromne jaszczury polujące wśród kolosalnych drzew na wielkie gady o słoniowych nogach, potężniejsze jednak wielokroć od słoni. Dalej wejść nie zdołali, a w innych kulach zobaczyli jedynie więcej gadów, jaszczurów, robaków i rozliczne pustkowia. Wiedzieli, że wkrótce miały się osypać z popiołów kolejne kule. Niektóre miały spaść im pod stopy i ujawnić inne, bliższe im przeszłości. Zanim jednak spadnie na ziemię ich kula, zdążą zapomnieć swoją przeszłość i będą musieli poznać ją na nowo, unosząc się ponad ziemią jak przeźroczyste, bezgłośne duchy, ledwie wyczuwalne przez inne żywe istoty.
Ona uniosła się nad nimi i zostawiła ich tam.
*
Uleciała ponad nich i ponad kanion i zwróciła się w stronę pustyni. Odnalazła tam miasto i zobaczyła, że było puste. Na jego ulicach nie panował gwar, na straganach brakowało towarów, na wysokich murach nie stały straże, w wieżach nie było mędrców, w zagrodach zwierząt.
Od czasu, kiedy zapadł zmierzch, a niebo znów zaroiło się od gwiazd, wiele się wydarzyło w krainach zamieszkałych przez ludzi. W mieście ludzi pustyni mędrcy wypatrujący jej nadejścia z pięciu wież zaczęli sprzeczać się między sobą. Słowa, zapisane niegdyś w księdze, nabrały teraz nowego znaczenia i ludzie zaczęli je odczytywać inaczej. Każda wieża patrzyła w inną stronę, dostrzegała więc inne rzeczy. Mędrcy z jednej wieży uważali, że ona nadejdzie sama, a mędrcy z innej, że wraz z plemieniem. Jeszcze inni wierzyli, że wróci samo plemię i to jego należy wypatrywać. Mędrcy z czwartej wieży, patrzący w jeszcze innym kierunku, uważali, że ona nadejdzie w każdym spośród ludzi i dlatego należy szukać jej w sobie, a nie na pustyni. Mędrcy z ostatniej wieży byli przekonani, że ona odrodzi się w jednym człowieku i kiedy ten człowiek nadejdzie, założy nowe plemię.
Spory zaogniały się i brali w nich udział kolejni królowie zasiadający w pałacu. Najwięcej ludzi do swoich racji przekonali mędrcy z piątej wieży. Tak więc za człowieka, który miał nadejść, uznano jednego z królów. Ten zaś stworzył wielką armię i za jej pomocą przekonywał niepokornych, rozciągając swoją władzę daleko, na inne ludy.
Nie dlatego jednak miasto stało teraz puste, nie z tego powodu opuścili je wszyscy ludzie.
Miasta na wybrzeżu, kiedyś pełne życia, także opustoszały, a w portach brakowało statków. Ludzie musieli odpłynąć, zostawiając swoje domostwa i dobytek. Było tam także widać ślady dawnych wojen, ale to nie z ich powodu odeszli mieszkańcy miast.
Pastwiska na stepach i u stóp gór też zostały opuszczone. Miasta, zakładane tam przez ludzi pustyni, ziały pustkami, podobnie rdzenne osady pasterzy oraz szlaki wolnych jeźdźców, którzy najzacieklej i najdłużej opierali się wszelkim kapłanom, mędrcom i królom.
Gdy w świetle księżyca przemierzała leśną krainę jezior i rzek, zobaczyła, że rozrośnięte teraz do rozmiarów osad rodzinne domostwa tutejszych ludzi również zostały opuszczone, a w przystaniach nie została ani jedna łódź.
Miała pognać już wzdłuż rzeki, gdy spostrzegła coś niepokojącego na jednej z równin. Zbliżyła się tam i ujrzała pole bitwy. Zamienione w szkielety ciała rozrzucone były po całej połaci w zupełnym nieładzie. Bielały wśród przebitych pancerzy, połamanych drzewców, wyszczerbionych mieczy i porwanych sztandarów powiewających upiornie na wietrze. Po wyblakłych znakach na tych właśnie sztandarach potrafiła rozpoznać niektóre ludy; była tam więc armia z pustyni, stepowi jeźdźcy, żeglarze z wyspy, tutejsi mieszkańcy krainy jezior, a nawet potomkowie najstarszego ludu spod wulkanu.
Nie było można jednak odgadnąć, kto walczył, po której stronie ani która z tych stron zwyciężyła. Jasne było wyłącznie to, że krwawa bitwa pochłonęła tu wiele istnień. Ze sztandarów odgadła powód, dla którego walczyli. Na każdym podartym lub nadpalonym skrawku materiału widniał jeden z jej licznych wizerunków. Była przedstawiana jako oko, które czuwa, jako duch z głębi morza, jako serce wulkanu, jako mesjasz, jako koń i jako jeździec, jako piorun z piaskowej burzy, jako kobieta matka i jako ojciec obrońca. Na wszelkie sposoby.
Spędziła tam dużo czasu i poczuła, że zbliża się już kres nocy. Ci wszyscy ludzie, którzy opuścili swoje osady, nie skończyli jednak na tym polu bitwy. Wojownicy wyruszyli o zmierzchu, a walczyli w samym środku nocy. Ludzie, których szukała teraz, wyszli ze swoich domów dużo później. Niedawno, bliżej świtu. Ruszyła więc dalej, by ich odnaleźć.
Na wyspie stało piękne i bogate miasto z licznymi wysokimi domami postawionym dla niej, otoczonymi bogato zdobionymi kamienicami o kolorowych fasadach. W olbrzymim porcie cumowały setki okrętów z całego świata, a przy jednym z brzegów kołysały się na wodzie łódki rybaków i kupców z rzeki. Wszystkie te piękne domy i łodzie były puste.
W końcu dotarła także do osady na wzgórzu wybudowanej przez pierwszych ludzi, którzy odłączyli się od plemienia. Napotkała tam wielką świątynię, kształtem przypominającą wulkan, oraz otaczające ją liczne podłużne domostwa. Ta osada jednak również była pusta.
W oddali, z czarnej góry z bawolimi szczytami sączyła się strużka dymu podświetlonego czerwonym blaskiem.
Udała się więc na polanę, na której ludzie spod wulkanu zwykli urządzać swoje święta i tam spotkała ich wszystkich.
Potomkowie ludu spod wulkanu palili ogniska i skakali przez nie, żeglarze z wyspy postawili na polanie kamienny dom i zapraszali do niego innych przybyszów, ludzie jezior i rzek dzielili się swoimi rybami z każdym, kogo napotkali, mieszkańcy stepów i ludzie z miasta na pustyni mieszali się ze sobą i dzielili swoją wiedzą i mądrością. Przywoływali wspomnienia z wędrówki plemienia, których inne ludy, odłączone wcześniej, nie znały.
Nikt z nich nie znał kresu wędrówki plemienia i nawet się go nie domyślał. Teraz jednak, gdy wszyscy znów spotkali się w jednym miejscu, ponownie stali się jednym plemieniem, bo zrozumieli, że to nie kres wędrówki, nieznany i niepojęty, był najważniejszy, lecz jej wspólny początek.
Z wulkanu dobył się pomruk, płosząc zwierzęta. Ona była wysoko i nie chroniła ich, ludzie z plemienia potrafili jednak ochronić się sami i biegnące zwierzęta nie były już dla nich zagrożeniem. Rozsiedli się tłumnie na polanie, zajmując każdy jej skrawek, i przyglądali nowemu słońcu rodzącemu się z wulkanu. Ona unosiła się coraz wyżej i wyżej, oddalając się od nich. Uleciała wysoko, w czerń ponad ziemią. Minęła srebrzysty księżyc i popędziła w stronę światła gwiazd, w nieskończoną przestrzeń między skrzącymi się perłami nieba.
Ludzie z plemienia poczuli wtedy coś, ale nie byli pewni, co to właściwie było. Patrzyli na czarną górę z bawolimi rogami i obserwowali, jak nowe słońce urosło, a potem uniosło się nad wulkanem. Wpatrywali się w nie poruszeni. Turkus świtu znów rozjaśniał czarne niebo, a oni ponownie oglądali narodziny słońca.
Szczecin, 2019