Nowy Napis Co Tydzień #149 / Pudrowy róż
Nad jeziorem przy ulicy Grabiszyńskiej dzieci puszczają kaczki, ale nigdy na wolność.
Wolność jest walutą, mówią rodzice. Wolność jest chlebem, a niektórzy ludzie w tych czasach chodzą przeżarci. Panoszą się ze swoim zbyt pewnym krokiem, jaskrawymi twarzami sieją zamęt. Tadek ich nie lubił, obrzydzały go zbyt śmiałe kolory. Kiedy w jego dziesiąte urodziny w drzwiach stanęła Ciocia Łucja, oprócz pudła szwajcarskiej czekolady zostawiła chłopcu na policzku ogromny ślad różowej szminki i przeterminowanego pudru.
Piotrek z resztą bandy śmiali się do końca wieczoru. Ojciec był wściekły, że z jego jedynego męskiego potomka usiłuje się zrobić laleczkę, a mama trzęsącymi dłońmi proponowała gościom jabłecznik w nadmiernych ilościach. Mały Tadek nie chciał ani ciasta, ani reszty prezentów. Do końca tygodnia czuł na sobie odurzający zapach futra z norek, widział kły wystające z ust uśmiechającej się, podstarzałej ciotki. Brudne ręce. Brudne twarze.
Brudna woda w jeziorze i cierpki dotyk piasku. Udawał, że mu się to podoba. Jeszcze nie był przywódcą, żeby zmieniać tradycje w bandzie. Czekał, aż najstarszy z chłopców, Piotr, wyjedzie do poznańskiego internatu, a wtedy będzie mógł wreszcie pokazać, jak naprawdę rzuca się kamieniami.
– No, co jest, mięczaki? Szybciej, kto ostatni przy brzegu, ten nurkuje w środku na trzydzieści sekund! – zawołał Krzysiek, rzucając tornistrem w krzaki.
Ruszyli.
Tadek wstrzymał oddech. Nie ruszać się, nie wychylać. Może nie zauważą. Taką taktykę stosował w domu, kiedy tata wracał z pracy nie w humorze. Dopiero później zaczynał się wyścig, najczęściej z przeszkodami. Najpierw ojciec mówił: dlaczego jesteś taki blady i mizerny? Później: zjedz zupę do końca. Na końcu: jak śmiesz tak sprzeciwiać się własnemu ojcu, to taki masz do mnie szacunek? Anno, podaj natychmiast skórzany pas z kredensu. I już ostatnia prosta. Czternaście schodków, jeden zakręt. Otworzyć drzwi dębowej szafy bez skrzypnięcia.
Może nie zauważą.
Zauważali zawsze, ostatni rzuca się w oczy jeszcze wyraźniej niż pierwszy. Przegrana działa jak lupa powiększająca, zbliżając szkiełko do lichych mięśni, chudziutkich nóg i bladej cery. Tadek wbił wzrok głęboko w ziemię, próbując zadrzeć dumnie podbródek do góry. Czuł na sobie zapach futra, przeterminowany puder i same brudne twarze.
– No już, młody, rozbieraj się! Do jeziora! – szóstka pozostałych chłopców uformowała okrąg, zamykając drogę ucieczki. Z policzków skapywały im pojedyncze krople potu po zakończonym wyścigu. Oskarżycielem stał się Tomasz.
– Słuchaj, umowa to umowa. Przegrałeś wyścig, więc zgodnie z nią zanurzysz się w jeziorze na kilkanaście sekund w wyznaczonym przez nas miejscu. Piotrek rzuci kamyk, tam musisz dopłynąć. No, rozbieraj się. – Głos ludu rozbrzmiał. Tomasz zaśmiał się szyderczo. Czekał.
Tadek uniósł lekko dłoń, odpinając pierwsze dwa guziki śnieżnobiałej koszuli. Przy trzecim w pasmo bieli wkradnie się maleńki, fioletowy punkt. Od czwartego zmieni się w plamę, przypominającą odcisk różowych ust na policzku. Przy piątym koledzy z podstawówki zorientują się i policzą, kawałek po kawałku, ile siniaków zmieściło się na chuderlawym ciele Tadka.
– Nie trzeba – odparł stanowczo. Trochę zbyt stanowczo, jak na dwunastolatka. – Wejdę w koszuli, trudno ją później zapiąć, kiedy jest mokra.
Kamyk w rękach Piotrka mienił się błękitem i resztką czerwcowego słońca. Miał odcień zimnego oceanu i oczu Zuzi z VI b. Tadek mógłby za nie zginąć. Może jeszcze nie dziś, nie jutro. Zbyt wiele tajemnic czeka na niego w przyszłości, żeby tak łatwo odpuścić, wstrzymać oddech i wtopić się w dryfujące wokół lilie.
Wszechświat ma jeszcze dla Tadzia zbyt wiele niewiadomych. Chciałby je zbadać, odcisnąć ślad maleńkiej stopy na księżycu i zesłać mamie gwiazdę z nieba. Za wszystkie jabłeczniki z bitą śmietaną na srebrnej paterze; wyjmowała ją po kolacjach, podczas których tłukły się talerze, a noże ginęły w czeluściach dębowej szuflady. Na wszelki wypadek.
Na wszelki wypadek wytrzymam jeszcze kilka sekund, pomyślał.
Chłopiec nie był pewny, czy minął już wyznaczony czas. Chciał pokazać, że nad sobą panuje. Że panuje nad nimi, z ziemi, powietrza i wody, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Przytłumione głosy chłopców z każdą sekundą stawały się cichsze, w końcu pozostał po nich ledwo wyczuwalny szmer. Tadek nie słyszał jeszcze nigdy podobnej muzyki. Niosła ukojenie, jakie słychać na polach bitewnych, kiedy drobinki kurzu powoli opadają na ziemię, zakrywając karabiny i porzucone ciała.
Jego ciało wreszcie było na swoim miejscu. Tutaj, pod wodą, gdzie prawo grawitacji można pokonać i napisać od nowa nawet wyjątkowo słabą dłonią. W wodzie Tadzio stał się twórcą, myślicielem i przywódcą. I wcale nie potrzebował do tego poznańskiego internatu ani śmierci ojca.
W końcu dźwięk opadającego pyłu zniknął w próżni.
Pustka.
Czy już jestem w kosmosie?
Ręka.
W kosmosie przecież nie ma rąk.
Druga ręka. Trzecia. Czwarta. Wszystkie na raz zaczęły wyciągać półprzytomnego Tadka na brzeg jeziora. Powietrze chwytał łapczywie, nie mogąc jeszcze uwierzyć w każdy pojedynczy oddech.
– ZWARIOWAŁEŚ?! O mało tam nie zginąłeś! Ledwo żeśmy cię wyłowili! – wydzierał się spanikowany Piotrek ze łzami w oczach, a przecież przywódcy nie było z nimi do twarzy.
Tadek z każdym słowem czuł się coraz bardziej oszukany. Ziemia go zdradziła. Powietrze. Teraz jeszcze woda. Muzyka ukojenia i upragnionego spokoju nie była wcale podarunkiem, a odciśniętymi ustami na policzku. Przypudrowanym zapachem śmierci.
Nad jeziorem przy ulicy Grabiszyńskiej mały Tadzio obiecał zemścić się na ziemi.
Opowiadanie wyróżnione w konkursie „Snuj Story” 2022. Zobacz, jak autorka odczytuje jego fragment: