12.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #151 / Stare miejsce

Nikos Petreas całe życie nie miał zegarka i nigdy nie zyskał powodu, by to zmienić. Przez siedemdziesiąt lat ani razu się nie spieszył, jak na prawdziwego Greka przystało. Godziny pracy Nikos określał za pomocą trzeszczącego radia Sony od wieków nastawionego na miejską rozgłośnię. Zamiast ulubionej piosenki Nikosa o Kennym Keczułokim stacja puszczała tylko nudne, lokalne rzępolenie, za to co godzinę na antenie rozlegał się bardzo pożyteczny dżingiel.

Codziennie, gdy na oko robiło się w pół do dżingla o dziewiętnastej, będącej godziną zamykania zabytkowego akropolu, Nikos zgarniał miotłę i zajmował strategiczne miejsce zaraz za bramą wejściową. Powolnymi ruchami zamiatał chodnik od kasy do kamiennej ściany i z powrotem, i raz jeszcze. Były to najlepiej zamiecione cztery metry na całym Peloponezie.

Wielu turystów uznawało, że na luzaku wolnym spacerem obejdą trzy hektary ruin w kwadrans. Rolą Nikosa było wybić im to z głowy, dopóki nie wybije pełna godzina. Jeśli jakiś rączy turysta nie speszył się wymownym widokiem starszego jegomościa zamiatającego w wejściu, to starszy jegomość służył słowem:

– Nie, nie może pani zrobić ostatniego zdjęcia drzewka oliwnego dla kuzynki, już zamykamy. Polecamy obrazki w intyrnejcie.

– Rozumiemy, że nie zdążył pan zobaczyć posągu Ateny, ale już zamykamy. Przez ostatnie cztery tysiące lat nie ruszył się z miejsca, jutro też go pan tu znajdzie.

– Państwa synek został w świątyni Hery? Oj, ale już zamykamy. Spokojnie,dobrotliwa bogini się nim zaopiekuje. Co? Ja się śmieję? Nie proszę pani, to taki tik nerwowy, kiedy zapomnę zażyć leki.

Szefostwo akropolu naturalnie kazało personelowi obsługiwać wszystkich gości do ostatniej minuty, podczas gdy sami wychodzili z pracy wedle własnego uznania i nigdy nie później niż o drugiej, dlatego ich nakazy stanowiły dla Nikosa równie istotny element akustycznego tła, co buczenie włączonej lodówki czy odgłos rosnącej trawy.

Nie oznacza to jednak, że Nikos nienawidził swojej pracy, o nie. Uwielbiał akropol, uwielbiał zamiatać starożytny kamień, czuć ciężar wieków, gdy dotykał go palcami. Kochał świst wiatru w ruinach upadłej cywilizacji. Tylko to wszystko mogłoby się odbywać bez udziału turystów, szefostwa, pracowników i ludzi w ogóle. Oni nie doceniali tego miejsca. Dla tych baranich łbów była to po prostu sterta głazów przynosząca pieniądze. Denerwowały go też grube brzuszyska turystów i ich trupioblade, owłosione łydki wystające spod beżowych rybaczek. Na widok reklamówek z napisem „Lidl” drewniany kij w zgrabiałych dłoniach starca wręcz pulsował ciepłem od wewnątrz. Każdy odcisk, kość i chrząstka w stawie miały na nim swoje miejsce, wypracowane w trakcie trzydziestu lat wiernej służby Urzędowi Oczyszczania Miasta, Sekcja Akropol. Jeszcze zdarzali się tacy, którzy pomimo wielkich obrazków zakazu wiszących przy wejściu na akropol żarli w najlepsze wielkie kebaby i barany waty cukrowej. Baranie łby pracujące na kasach miały to naturalnie gdzieś. Patrząc na to wszystko, Nikos wyobrażał sobie, jak unosi kij, wznosi okrzyk godny samych Spartan, a baranie łby uciekają przed nim w popłochu, gubiąc po drodze sandały.

Tego konkretnego dnia marzenie Nikosa było niebezpiecznie bliskie spełnienia się dwa razy. Dlatego nawet nie potraficie sobie wyobrazić ulgi, jaka spłynęła na Nikosa, gdy o dziewiętnastej zero-zero i trzydzieści dwie sekundy brama miejskiego akropolu wreszcie trzasnęła, a po kolejnych dwudziestu sekundach jęknął prastary zamek.

Nikos zdążył w ostatniej chwili tuż przed grupką Amerykanów.

– Prosimy! – zaskomleli.

– Ja też – odparł kwaśno i odmaszerował, zarzucając miotłę na ramię jak karabin.

Z małej budki służącej za kasę wejściową wyszła Aleka. Kobieta równie sumiennie pilnowała, żeby nie przepracować ani minuty więcej niż te, za które jej płacą. Pomachała starcowi.

Nikos zamarł na chwilę, po czym, mieląc przekleństwa, poczłapał z powrotem do zamkniętej bramy i wypuścił biedną kobietę do domu. Szczęśliwie po Amerykanach nie było już śladu.

Wreszcie, równo cztery minuty po dziewiętnastej, Nikos został na akropolu sam, tak jak lubił. Stary człowiek i stare miejsce.

Dzień, a właściwie wieczór, stał się lepszy.

Pośród antycznych ruin rozległo się gwizdanie. A właściwie gwizdanio-plucie, bo kilka zębów Nikosa zawieruszyło się gdzieś w trakcie życia. Ktoś bardzo życzliwy mógłby nawet pochwalić starca za ilość serca włożoną w wygwizdanie melodii do piosenki o Kennym Keczułokim.

Zapadał zmrok. Lampy i światła sprytnie poukrywane pomiędzy pokruszonymi murami i kawałkami tysiącletniego gruzu roztaczały nad akropolem przyjemną, złotą łunę. Idealną do romantycznych zdjęć lub okultystycznych rytuałów. Kilka cykad zaczęło swój darmowy koncert.

Nikos szedł główną aleją akropolu, powłócząc nogami, spacerował przez historię. Podziwiał olbrzymią świątynię Hery oraz skromniejszą świątynię Nike, która z kolei słynęła z tego, że zachowały się w niej ślady dawnych polichromii. Minął szpaler odrestaurowanych posągów anonimowych bóstw i herosów. Ostatnia osoba znająca ich imiona zmarła dwa tysiące lat temu. Po prawej wyrósł teatr ku czci Dionizosa, dowód prymu Greków w dramacie i literaturze, dosłownie wykuty w kamieniu. Po lewej wznosił się zaś ołtarz ofiarny – bez patrona, ponieważ na razie żaden archeolog nie spieszył się z oskarżaniem któregoś boga o potencjalne ludobójstwo, a istniała możliwość, że na ołtarzu składano ofiary z ludzi.

Szefostwo akropolu zapewniało turystów, że tak, jak najbardziej, składano. W końcu cóż to za emocje oglądać kawał kamienia, na którym ktoś kroił jedynie bydło? Innego zdania byli ludzie z ministerstwa, którzy nie mogli się zgodzić na przyznanie narodowi filozofów i matematyków łatki fanatycznych morderców religijnych. Nikos tymczasem nie dbał o zdanie ani jednych, ani drugich. Dla niego blok granitu podświetlony lampkami po prostu wyglądał magicznie. W czasach użytkowania, z pochodniami, musiało to wyglądać jeszcze lepiej. Sama myśl o tym, ile żywotów, ile historii oglądał ten kawał kamienia tkwiący tu od trzech tysięcy lat, wywoływała u starca dreszczyk podniecenia. Nikos doznał miłego zaskoczenia, że wciąż jeszcze mu się to zdarzało.

Wciągnął głęboko letnie, wieczorne powietrze i zanurzył się w krzaki rosnące obok ołtarza. Prowadziła tędy ścieżka, schowana przed oczami baranich łbów, znana chyba jedynie Nikosowi. Starzec przedzierał się przez listowie z wprawą, przeskoczył niski murek, a po chwili wyszedł na skrawek wolnej przestrzeni pomiędzy ruinami. Do antycznych pleców ołtarza przyklejona była mała, drewniana budka. Po powykręcanych łuskach na ścianach można było się domyślić, że kiedyś pociągnięto ją zieloną farbą olejną. Przed budką znajdowało się malutkie obozowisko z pordzewiałym leżakiem i trójnogim grillem. Siedząc w leżaku, miało się doskonały widok na pomnik Ateny, a dokładnie na najmniej chwalebny fragment bogini mądrości.

Ciasno otoczone starożytnymi murami, położone za murkiem i gęstymi chaszczami, niepodległe państewko Nikosa Petreasa ukrywało się przed światem. Nikos przetrwał co najmniej dwie pełne wymiany całego personelu akropolu. Nikt nigdy nie spytał, gdzie właściwie Nikos mieszkał, a skoro nie pytali, to i on nie narzucał się z odpowiedzią.

Starzec wszedł do domu, oparł miotłę o ścianę i podgłośnił radio Sony wiszące na gwoździu. Na starej kuchence gazowej czekały już na niego resztki wczorajszej zapiekanki z ziemniaków i kiełbasy. Preferował dania proste, sycące i które po ugotowaniu trzymały się minimum tydzień.

Z miską parującego jedzenia Nikos wyszedł na zewnątrz. Sprężyny starego leżaka zaśpiewały pieśń pordzewiałego metalu, gdy kościsty tyłek opadł na materiał. Ciszę zalegającą pomiędzy tysiącletnimi ruinami zmąciły odgłosy ciamkania i mlaskania.

Ktoś go obserwował. Wysoki, może czterdziestoletni mężczyzna stał w wąskim przejściu, z którego chwilę temu przyszedł Nikos. Trzymał się granicy światła padającego z okienka budki. Brud i pajęczyny w okienku dodatkowo utrudniały zadanie najtańszej żarówce zamontowanej w domku, lecz nawet w tej słabej poświacie rude włosy mężczyzny zdawały się płonąć. Największe marki odzieżowe zapłaciłyby krocie, byleby pokazać swoje ubrania ozdobione tak szlachetnymi i intrygującymi rysami twarzy. Tylko że przybysz na pewno nie interesował się modą. Umięśnione ciało, mogące idealnie prezentować się w najdroższych garniturach, nosiło seledynowy dres z ortalionu.

– Jadłeś coś dzisiaj? – zapytał Nikos, nie wyjmując długiego nosa ze swojej miski.

– Zapomniałem – westchnął tamten lekko zdumiony tym odkryciem. Miał miły głos, idealny do roli lektora rodzinnych programów przyrodniczych. – Rzeczywiście jestem głodny.

Prawa dłoń Nikosa zwinęła się w pięść koło głowy, a szponiasty kciuk wskazał na budę za jego placami.

– Miska czeka koło kuchenki – odparł, a gdy przybysz go mijał, stary dodał: – Tylko nie bierz samej kiełbasy. Trzy kawałki ziemniaka na jeden mięsa. Cebuli – ile chcesz.

Mężczyzna uznał to za uczciwy układ i wszedł do środka, a po chwili przeraźliwego skrobania metalu o metal i trzech soczystych mlaśnięciach wrócił z jedzeniem. Nie było drugiego leżaka, więc usiadł na niskim kamieniu skrytym w trawie. Wyciągnął długie nogi i jadł, raz po raz łypiąc na cztery litery posągu Ateny.

– Ona nie była znowu taka mądra, wiesz? – zagaił mężczyzna.

– Naprawdę? – zapytał obojętnie starzec. Skończył posiłek i teraz całą uwagę poświęcał wydłubywaniu językiem kawałków obiadu z dziur po zębach.

– W rzeczy samej. Bogini mądrości, a głupia jak but. Zawsze podejrzewałem, że dostała tę funkcję tylko dlatego, że wyskoczyła mu z głowy. Jakby zamiast głowy bolała go wątroba, to mielibyśmy boginię syntezy cholesterolu.

Nikos westchnął. Zapowiadał się jeden z tych wieczorów. Zaraz będzie musiał pójść do budki i przynieść niedokończoną butelkę ouzo.

– Zarozumiałe, wredne babsko – wycedził nieludzko przystojny przybłęda.

*

Echo było wyborne. Nie ulegało wątpliwości, że dramat dziejący się w malutkiej kancelarii dla petentów był doskonale słyszalny na całym Olimpie.

Opoka handlowców, posłaniec bogów, arcymistrz negocjacji kroczył korytarzem. Był zły. Prawa dramaturgii nakazują, aby każdemu boskiemu krokowi towarzyszyło łupnięcie, jednak Hermes był do tego po prostu zbyt lekki. Zamiast tego czytelnicy audiofile muszą zadowolić się łopotem jego szat oraz szumem najprawdziwszych skrzydeł przytwierdzonych do hełmu. Może i wyglądał w nim tandetnie, lecz nakrycie głowy nie pozostawiało wątpliwości, z kim miało się do czynienia. Jeśli zaś to nie wystarczyło, to i tak każdy powinien poczuć respekt przed kimś trzymającym kij z dwoma owiniętymi wężami. Hermes darował sobie jedynie sandały ze skrzydełkami, bo pióra ciągle łaskotały go po kostkach.

Zaraz za Hermesem truchtała drobna nimfa Chryssa, kancelaryjna stażystka. Jej jedyną tarczą przeciwko światu był chudy segregator.

– I który z nich tak nas nazwał? – Hermes się gotował.

– Nie zapamiętałam – skłamała Chryssa. – Dużo krzyczeli.

– Dobrze. To zrobimy tak: ja wskażę palcem najmniejszego, ty potwierdzisz, a potem niech oni to już naprostują.

– Nie wiem…

– Zaufaj mi, jestem bogiem negocjacji. Znam się na rzeczy.

Zatrzymali się przed wejściem do recepcji. Hermes wypiął pierś (a miał co wypinać), poprawił rude loki. Wyciągnął prawą rękę i pchnął drzwi.

Drewniane skrzydła uderzyły o ścianę i Hermes wkroczył z dłonią uniesioną w geście pokoju oraz pozdrowienia. Zyskał tym uwagę oraz respekt tłumu mężczyzn cisnących się za ladą recepcji. Z jednym wyjątkiem.

Hermes popatrzył na wszystkich z góry i już miał powiedzieć: „Witajcie bracia!”, gdy zobaczył niską kobietę w średnim wieku stojącą zaraz na przedzie tłumu. Jego aparat mowy dostał zwarcia.

– Jeszcze tego tutaj brakowało – przywitała go kobieta.

Hermes nie był do tego przyzwyczajony. Na ogół na jego widok ludzie reagowali natchnionym westchnieniem, czasami szerokim rozszerzeniem oczu. Irytacja była czymś nowym.

– Eee – przemówiło boskie gardło.

– Zamawiasz piwo? – Kobieta patrzyła na uniesioną dłoń boga mediacji. – W takim razie pięć nie wystarczy. Jest nas więcej.

Hermes popatrzył zdziwiony na swoją dłoń, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Wolno ją opuścił. Odchrząknął, zbierając resztki autorytetu.

– Witaj, Alkmeno.

– A no cześć – wzruszyła ramionami. – To gdzie on jest?

– Kto?

– Dobrze wiesz kto, Herm.

Wszyscy znali Alkmenę, dlatego że w pierwszej kolejności Alkmena znała wszystkich. Ba, połowa Olimpu była jej rodziną, co niekoniecznie jej się podobało. Tym bardziej nie widziała powodu, dla którego miałaby traktować bogów inaczej niż irytujących wujków i wredne ciotki. Naturalnie żadnemu bogu nie pasowała taka frywolność ze strony śmiertelniczki i chętnie wyjaśniliby z Alkmeną kilka kwestii, na przykład każąc jej wtaczać głaz na górę lub nasyłając na nią sępa rozsmakowanego w ludzkiej wątrobie. Jednak Alkmena była nietykalna, bo za nią stał On. Po kątach Olimpu mówiło się, że po niej nie miał już żadnej ludzkiej kobiety, w co Hermes niespecjalnie wierzył. Jego zdaniem wyglądała jak każdy śmiertelnik i do tego zadzierała nosa.

– Dobrze wiesz Alkmeno, że to teraz niemożliwe. Jest bardzo zajęty – powiedział bóg mediacji.

– Ja lepiej niż ktokolwiek wiem, czym on bywa zajęty, kiedy mówi, że „jest zajęty” – odparła Alkmena i oparła się o mahoniowy kontuar, całą uwagę poświęcając swoim paznokciom.

Hermes poczerwieniał tak, że policzki zgrały się kolorem z jego rudymi włosami.

– Tym razem jest zajęty-zajęty. Znowu jest problem z żurawiami.

Jeden z młodych mężczyzn stojących za Alkmeną poruszył się niespokojnie.

– Żurawie? Walczyłem z nimi – zaczął niepewnie. – Żurawie to rzeczywiście poważny problem. Może przyjdziemy kiedy indziej?

Kobieta nawet nie raczyła się do niego obrócić. Paznokcie były całym jej światem.

– Jak mawiał klasyk: „Współkochać przyszłam, nie współnienawidzić”, kuzynie – odparła. Ostatnie słowo ociekało drwiną. – Chcemy to załatwić po dobroci, jak to w rodzinie.

– Kto to powiedział? Podoba mi się! Czy ja już to gdzieś słyszałem? – W tłumie młodzików zaskrzeczał starzec wsparty na krótkiej lasce. Gruba opaska na oczach nie pozostawała wątpliwości, że był to Edyp.

– „Pycha rodzi tyranów!” – krzyknął mężczyzna stojący obok niego.

– O! To też dobre! Ma ktoś notes?

– Wystarczy! – Hermes uniósł ręce w obronnym geście.

W krzyczącym mężczyźnie rozpoznał Tantala, syna wiadomo Kogo. Pozostali też nie byli obcy – w szeregu stali również bliźniacy Dioskurowie, Eneasz, Minos i inni, także Jego potomkowie. Poza tym Hermes wyłapał też twarze dzieci Posejdona: Tezeusza i Koronosa. Wreszcie wzrok Hermesa spotkał się ze wzrokiem Odyseusza i pot sperlił się bogu pomiędzy łopatkami.

– Cześć, dziadku – pozdrowił go król Itaki.

Hermes zdobył się na lekkie skinienie głową.

„Rzeczywiście, prawdziwy rodzinny nalot. Dobrze, skoro tak to chcecie rozegrać… – pomyślał. Skinął na Chryssę i szepnął jej coś na ucho.

Młodziutka nimfa pobladła. Sarnie, złote oczy zwiększyły się trzykrotnie. Coraz wyraźniej uzmysławiała sobie wady pracy w biurokracji. Jedzenie ciastek i plotki przy kawie nie rekompensowały tego.

Hermes skinął głową, a gdy Chryssa nie ruszyła się z miejsca, odprowadził ją do drzwi i lekko wypchnął na zewnątrz. Odwrócił się do zebranych, splatając ręce na piersi. Węże na kaduceuszu dziabnęły go w ramię, gdy przez nieuwagę lekko je przydusił.

– No i pięknie dziękuję – powiedziała Alkmena.

– Zobaczymy. Co u Perseusza?

– A myślisz, że kto nas do tego namówił?

– Myślałem, że już wyjaśniliśmy sobie tamtą drakę z Dionizosem.

– Nie chodzi tylko o niego, kuzynie.

Zamilkli. Bóg mierzył wzrokiem śmiertelniczkę, śmiertelniczka boga. Tymczasem mężczyźni szeptali miedzy sobą, a czasami ponad szmer przebijały się zdania: „Trzeba przyznać, że bogato, ale skromnie” lub „Te kwiaty są sztuczne czy prawdziwe?” oraz „Mówię ci, tylko olejek z wolego łoju. Smaruję raz dziennie, a ramiona błyszczą mi jak łysina filozofowi”.

Bogowie znali pojęcie czasu, ale nie widzieli w nim miejsca dla siebie. Od wyjścia nimfy mogło upłynąć zarówno pół sekundy, jak i dwa pokolenia ludzi. W końcu jednak coś się wydarzyło.

Lampy naftowe w kancelarii straciły na jasności o pół tonu. Zrobiło się też zimniej, a powietrzu rozszedł się zapach żużlu i beznadziei.

Drzwi otworzyły się w tempie marszu konduktu pogrzebowego i do kancelarii wszedł wysoki, czarnowłosy mężczyzna o ziemistej cerze. Była to jedyna istota na Olimpie, która nosiła szatę w kolorze fioletu i granatu.

– Witajcie, bracia i siostro – powiedział. W przeciwieństwie do Hermesa wejście wyszło mu wyśmienicie. W głosie mężczyzny słychać było świst jakby przeciągu spod płyty nagrobnej. – Słyszałem, co was sprowadza. Rozumiem waszą sprawę, ale w tym momencie niewiele możemy zrobić.

Alkmena wyprostowała się. Znudzenie momentalnie zniknęło z jej twarzy, ustępując czujności.

– A jednak nie słuchałeś uważnie, bo przyszedłeś ty zamiast Niego. Mówiliśmy jasno, że chcemy rozmawiać z Zeusem – przez chwilę się zawahała, ale zaryzykowała dodanie: – wujku.

Hades skierował na nią ciemne i pozbawione białek oczy. Po chwili odezwał się:

– Wydawało mi, że Hermes wyraził się jasno. Zeus jest…

– Tak, tak, wiemy, zajęty żurawiami – żachnęła się kobieta.

Efekt wejścia boga podziemi tracił powoli na sile i Alkmena odzyskiwała pewność siebie.

– Żurawie to poważny problem.

– Tak! To samo mówiłem! – ochoczo krzyknął ten sam facet co poprzednio, ale szybko się wycofał.

– Czyli rozumiecie, że nie możemy pomóc – Hades odparł tryumfalnie. – Odejdźcie w pokoju.

– Hadesie – odparła Alkmena – odchodziliśmy już w pokoju raz i dwa, i trzynaście razy. Nie mamy już ochoty na odchodzenie w pokoju. Żądamy rozmowy z Zeusem, bo inaczej…

– Bo inaczej? – zaciekawił się bóg podziemi, władca świata umarłych, odźwierny śmierci.

– Bo inaczej zawiążemy związek zawodowy.

Twarz Hadesa była nieruchoma niczym zdjęcie nagrobne, ale nawet Hermesa przeszły ciarki. Słyszał o związkach zawodowych i choć jako bóg handlu całym sercem wspierał je, to wolał nigdy nie mieć z nimi nic do czynienia.

Tymczasem mężczyźni stojący za Alkmeną zafalowali. Kilku z nich potaknęło ochoczo głową, inni zrobili to, gdy ci pierwsi popatrzyli na nich znacząco.

– Stanowimy komitet – ciągnęła kobieta. – A za nami stoi prawie setka herosów, półherosów, ćwierćbogów i istot nieklasyfikowanych. Każdy jest wyzyskiwany przez kierowników Olimpu. Wezwij Go, Hadesie. Wezwij Zeusa.

– I Posejdona! – krzyknął ktoś z tłumu.

Hades zlustrował wszystkich wzrokiem, poświęcając nawet chwilę Hermesowi, po czym wyszedł bez słowa.

*

– To niedorzeczne – burknął Posejdon z głębi swojej wełniastej brody.

– Oczywiście – przytaknął Hades.

– To kpina.

– Tak im przekazałem.

– A wyjaśniłeś, że żurawie to poważny problem?

– W rzeczy samej, nie omieszkałem.

Hades nie patrzył na brata numer dwa. Ważny był tylko brat numer jeden. Zeus stał przy oknie i patrzył w pustkę. Słońce oświecało jego boskie lico, lecz, biorąc pod uwagę emanującą z niego boskość, nie miało tu wiele do roboty. Ojciec bogów promieniał własnym blaskiem, podczas gdy Hades każdym kawałkiem siebie zasysał światło jak wygłodniała, czarna dziura.

Oprócz nich w gabinecie była też Atena, jako bogini mądrości pełniła rolę doradcy swojego ojca. Siedziała w głębokim fotelu i drobnymi łyczkami popijała wino z kieliszka. Uśmiechała się do siebie, lecz – podobnie jak Zeus – nie zabierała głosu. Z kolei Posejdon szalał jak morze w czasie sztormu.

– Na pewno widziałeś z nimi Tezeusza? – zapytał.

– Jego obecność jest pewna jak gwóźdź w trumnie.

– Głupi smarkacz. To wina Perseusza i Odyseusza. Oni zawsze mieli na niego zły wpływ. Ten drugi mnie nienawidzi.

– Skazałeś go na dziesięć lat tułaczki po morzu na trasie, która normalnie zajmuje pięć dni.

– Oślepił mi syna.

– Cyklopa ludożercę, którego imienia nawet nie pamiętasz.

– Jego imienia nikt nie pamięta!

– Cisza – rzekł Zeus. Nie krzyknął, po prostu rzekł, a bracia umilkli. – Czy Alkmena była bardzo zła?

– Nie bardziej niż zazwyczaj.

Zeus obrócił się od okna i podszedł do braci, mącąc bosymi stopami złote runo na podłodze.

– Czy waszym zdaniem ta cała sprawa ze związkiem zawodowym może być tak naprawdę prywatna? Że tak naprawdę Perseusz nasłał Alkmenę i oboje chcą dopiec mi osobiście?

Posejdon popatrzył niepewnie na Hadesa, ale ten nie spieszył się z odpowiedzią.

– No tak jakby… – zaczął – jesteś jednocześnie jego ojcem, kochankiem jego wnuczki i ojcem jego prawnuka. Raczej ciężko uważać, że oboje kiedykolwiek przyswoją ten stan rzeczy.

– Skoro o Heraklesie mowa – Hades spojrzał głęboko w oczy Zeusa. Udawał, że nie czuje na sobie czujnych oczu Ateny – to Herakles nigdy się z tym nie pogodził. Jeśli mogę tak to określić – to dlatego stał się takim bufoniastym, bananowym dzieckiem.

Zeus popatrzył przeciągle na brata, z jubilerską precyzją ważąc dawkę obrazy zawartą w jego słowach, po czym powiedział:

– Możesz. Nawet ja nie byłem w stanie tego przewidzieć. Niektórym też sława uderza do głowy.

– I jeszcze ten Tantal. – Posejdon spróbował zejść z tematu kazirodztwa, który był mu niebezpiecznie znajomy. – Przecież to psychol.

– Ale krew – odparł Zeus – moja krew. I wasza też, bracia. Eneasz, Odyseusz, Perseusz, Alkmena. Nawet Dioskurowie, choć nie wiem, który z nich dokładnie. To dla mnie walczyli z Amazonkami i uganiali się za morderczymi dzikami. A z twoim Tezeuszem, Posejdonie, było inaczej? Też ma na koncie upolowanie wściekłego wieprza, no i posprzątał twój bałagan z Minotaurem. Czyż nie?

Posejdon zaburczał coś niewyraźnie. Nie był zadowolony, że unikając tematu słabości do krewnych, przeskoczyli nagle na temat słabości do zwierząt.

– Tak, bracia moi – Hades splótł ręce za plecami i zaczął maszerować wokół stołu jak ktoś, kogo racja po wielu wiekach nareszcie wyszła na wierzch. – Wasze dzieci właśnie dorosły i wystawiły wam rachunek za lata zaniedbania. I musicie go uregulować. Herosi są nam potrzebni, by utrzymać wiarę śmiertelników. Nawet ja nie do końca rozumiem, jak myślą i co czują ludzie. Nikt z nas nie rozumie, ale nikt się do tego nie przyzna. Karty na stół, potrzebujemy kogoś, kto będzie dla nas pracował z ludźmi i pomoże utrzymać się na rynku. Bez wiary ludzi wypadamy z gry.

– Mówisz tak, jakbyśmy nic nie mogli. Bzdura. Zaraz urządzę potop i…

– I zniszczysz całą ludzkość, nie pozostawiając nam nic, na czym moglibyśmy rosnąć? Doskonałe rozwiązanie – parsknęła Atena ze swojego fotela.

– Dobrze więc, jakie są ich żądania? – zapytał Zeus.

Hades zrobił potulną minę.

– Równego traktowania.

– I tylko tyle?

– Ze strony bogów? To bardzo wiele.

– Taaa – parsknął Posejdon. – Tu się zgodzę. Reszta na to nie pójdzie. Śmiertelnicy równi bogom? U nas to nie ma szans. Może w Skandynawii.

Hades stanął przy wielkim marmurowym biurku boga ojca. Na blacie stał złoty globus, nie był jednak odlany z metalu. Uważne oko zobaczyłoby na nim miniaturowe morze i chmury, które cały czas się poruszały. Hades zakręcił globusem.

– Nazwali to „prawem pracy” – odparł zapatrzony w urządzenie. – Myślę, że podpatrzyli to w reszcie Europy. Stabilne godziny pracy, płatne nadgodziny, wolne weekendy, prawo do urlopu wypoczynkowego i chorobowego. To ostatnie to chyba pomysł Achillesa, bo ciągle siedzi u ortopedy.

– To Skandynawowie, mówię wam – warknął Posejdon. – Zawsze mnie irytowali z tymi swoimi wielkimi łodziami. Tylko że Odyn i spółka mogą sobie pozwolić na takie głupoty, bo u nich zarobki są cztery razy większe niż u nas.

Hades wzruszył ramionami, zwrócił się do Zeusa:

– Co w takim razie proponujesz?

– Są bogowie i są śmiertelnicy – powiedział bóg bogów. Minął Hadesa, okrążył swoje wielkie biurko i usiadł w głębokim fotelu. – Jedni są na górze, inni na dole. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Hierarchia, bracia. Ja jednak zawsze szczególnie traktowałem swoje dzieci, reszta bogów również. Perseusz i Dioskurowie za swoje zasługi dostali ode mnie po gwiazdozbiorze. Synowi Tantala zwróciłem życie. To nie wina chłopaka, że ma ojca sadystę.

Posejdon stanął obok Hadesa. Obaj bracia czekali, aż brat numer jeden dokończy myśl. Głos jednak zabrała Atena. Do tej pory nie odzywała się wiele, bo macierzyństwo zawsze wydawało jej się potwornie nudne i męczące.

– Te całe ich prawa pracy są sprzeczne z naturą – odezwała się. – I teraz po latach wasze dzieci tak nam się odwdzięczają za opiekę i troskę? Związkiem zawodowym w twarz. Zachciało im się robić nowe porządki w starym miejscu.

Wstała z fotela i podeszła do biurka Zeusa. Popatrzyła z góry na ojca. Dopiła resztkę wina, drugą ręką sięgnęła po złotą słuchawkę telefonu stojącego na blacie.

*

Sala konferencyjna była dużo bardziej okazała niż kancelaria Olimpu, co było zrozumiałe. Kancelaria była dla śmiertelników, a z sali konferencyjnej korzystał zarząd Olimpu, czyli sami bogowie. Pośrodku stał wielki stół obity zielonym materiałem. Jego długość nie znajdowała odzwierciedlenia w żadnym ludzkim systemie miar, zwłaszcza jeśli w jednej chwili musiał przy nim usiąść cały panteon greckich bóstw. Ludzie – jakimś zbiegiem okoliczności – jeszcze nigdy nie zostali tu zaproszeni. Tym razem jednak Związek Zawodowy „Olimp Dwadzieścia Dwa” zajął miejsce z lewej strony stołu. Z prawej zasiedli bogowie. Cała dwunastka olimpijska ze szczególnym zaproszeniem dla Hadesa. Wokół stołu mediacyjnego zebrała się też setka mniejszych bożków i bogiń.

Alkmena ani trochę nie zdziwiła się, że boską salę konferencyjną zdobiły posągi samych bogów, mistrzów samouwielbienia. Jako przewodnicząca związku zasiadła pośrodku dłuższego boku stołu, naprzeciw Zeusa.

– Alkmeno.

– Zeusie.

Ich głowy wymieniły się skinieniami.

– Hero – zwróciła się Alkmena do bogini siedzącej po prawicy Zeusa, ale ta nie poruszyła się. Patrzyła na kobietę jak kot na podejrzany kawałek zielonego mięsa. Jej twarz była stworzona do posągów i spoglądania na świat z pogardą.

Głos zabrał Zeus.

– Na samym początku chciałbym usłyszeć zapewnienie z twojej strony, że całe to zamieszanie nie jest formą osobistej zemsty na mnie. Nigdy ani ty, ani Perseusz nie daliście mi w żaden sposób znać, by między nami istniała jakaś niezgoda.

Alkmena rozpromieniła się bardziej niż boskie oblicze boga ojca.

– Też miło mi cię widzieć, kochany. Zapewniam, że w żaden sposób nie traktuję tego jako prywaty. Zarówno mnie, jak i dziadkowi chodzi wyłącznie o dobro ludzi oraz firmy. Wszak na Olimpie jesteśmy jak rodzina.

– Naturalnie. Jednak zważywszy na naszą przeszłość – palce Zeusa wykonały dziwny gest w tę i z powrotem, przy tym nieco odsunął się od Hery, która jeszcze bardziej zacisnęła wargi – trudno nie zauważyć, że to jednak ty przewodzisz temu całemu… związkowi.

– Oj, Zeusie, chłopaki po prostu potrzebowali kogoś z jajami.

Zebrani na sali ryknęli śmiechem. Gdzieś w głębi gardła boga piorunów rozległ się mały grom.

– Fakt, tego nie sposób ci odmówić. Ale do brzegu. Hades wyłożył nam wasze żądania. Czy mam przez to rozumieć, że do tej pory czuliście, że traktuje was niesprawiedliwie?

– Zeusie, czasami jesteś nieznośny, czasami wybuchowy, ale nigdy nie powiedziałbym, że niesprawiedliwy, czego nie można powiedzieć o innych bogach. Potrzebujemy tylko gwarancji równości na piśmie, tak by wszystko było jasne. Olimp to rodzinna firma, to nasze miejsce. Tak zawsze będziemy go traktować.

– Alkuś – bóg ojciec zapomniał się, używając pieszczotliwego imienia kochanki. Nikt nie drgnął, jedynie Hera wyglądała jakby połknęła rozdymkę. – Jesteś niezwykle mądrą kobietą, ale rozumiesz, że to oznacza formalne zrównanie bogów i ludzi?

– Tak działa demokracja, kochany. Chlubny wynalazek naszej ojczyzny Grecji.

– Ja nigdy nie potrzebowałem urlopu wypoczynkowego – warknął Ares siedzący dwa miejsca na lewo od Zeusa.

– Bo wy się nie męczycie tak jak my. Poza tym macie wolne cały czas. Jesteście bogami. Jako kierownictwo najwięcej korzystacie z tego, co my wypracujemy, podczas gdy my dostajemy nędzne resztki.

– Teraz nas obrażasz, śmiertelniczko – odezwała się Atena nosowym głosem. Siedziała zaraz na lewo od ojca jako jego główny doradca. – Bacz na swoje słowa. Teoria skapywania…

– Przez was ożeniłem się z matką!

Tysiąc par oczu popatrzyło jednocześnie na mężczyznę w zaawansowanym wieku siedzącego kilka krzeseł na prawo od Alkmeny. Przerywanie wypowiedzi bogini mądrości przyszło mu łatwo, ponieważ przez grubą szmatę na oczach nie widział, komu właściwie przerywa.

– A my zostaliśmy zamienieni w gwiazdozbiory! – krzyknęli razem Dioskurowie. – Niby mamy być razem, ale czy wiecie, co to są lata świetlne? Zapewniamy was, że teraz jesteśmy bardzo daleko od „razem”.

– Tak, to może być moje niedopatrzenie. – Zeus pierwszy raz wydawał się skruszony.

– Zeusie – odezwała Alkmena. Jej głos złagodniał, stracił na wcześniejszej hardości. – My naprawdę chcemy tylko sprawiedliwego traktowania. Jesteśmy przecież rodziną.

Bóg popatrzył na nią uważnie, podrapał się po brodzie. Atena ponownie spróbowała wskoczyć na scenę:

– Razem z resztą bogów chcemy wam kogoś przedstawić. Zobaczymy, czy to wy macie rację, nazywając nas uciskającymi nadzorcami. Czy może jednak my mamy rację, że jesteście roszczeniowi i niewdzięczni. Jak to dzieci.

Obróciła się w prawo, prezentując Związkowi Zawodowemu „Olimp Dwadzieścia Dwa” swój profil godny wybijania na monetach i dała strażnikowi znać ręką. Strażnik otworzył drzwi do sali konferencyjnej.

Za drzwiami czekało dwóch mężczyzn, których nawet jak na standardy mitologii można by nazwać osobliwymi. Pierwszy był ubrany w szatę z połączonych płatów skór tygrysa oraz słonia. Sięgała mu do kostek, na których złociły się bransolety w kształcie węży. Podobne ozdoby błyszczały na przedramionach przybysza. Wszystkich czterech przedramionach. Jego cera była dosłownie kredowobiała.

Drugi gość był nieco niższy. On z kolei nosił idealnie dopasowany, grafitowy garnitur i miał czarną, skórzaną teczkę. Od przeciętnego biznesmana z ulic Hongkongu różnił go miecz schowany do wysadzanej klejnotami pochwy przymocowanej na pasku oraz trzecie oko na środku czoła.

Obaj weszli do środka sali i w identycznym stylu ukłonili się zebranym. Był to bardzo głęboki ukłon.

– Witajcie, panowie – Zeus wstał. – Siadajcie z nami.

Przybysze ukłonili się raz jeszcze, nieco głębiej. Nie ruszyli się z miejsca.

– Eee, Ateno. – Zeus nachylił się do niej. – Czy oni rozumieją naszą mowę?

– Tak, oczywiście. Tylko wolą słuchać zamiast mówić. Chyba też nie nawykli do siadania w towarzystwie zwierzchników.

– Wolą słuchać! Wybornie – powtórzył uszczęśliwiony Posejdon.

Alkmena zwróciła się do Zeusa, gdy odzyskała mowę.

– Kim oni są?

– To nasi nowi przyjaciele z Indii i Chin – odpowiedziała Atena za ojca. – Jakiś czas temu zgłosili się do nas z propozycją wynajęcia nam kilku swoich herosów i prowadzenia dla nas księgowości śmiertelników. Wtedy im odmówiliśmy, bo przecież mieliśmy was, kuzyni. Teraz jednak chyba nie dajecie nam wyboru.

– Nie dajemy? – zapytał Odyseusz nie wiadomo kogo.

– Co się dzieje? Ktoś zemdlał? – dopytywał ślepy starzec.

Zeus usiadł ciężko. Zaplótł dłonie i sponad nich patrzył na Alkmenę.

– Zostajemy outsourcingowani – kobieta wytrzymała jego spojrzenie.

*

– Chrysso! – zawołał Hermes, siedząc przy swoim biurku i przerzucając kolejne pliki papierów, które zdawały się mnożyć na blacie jak stado królików. – Chrysso!

– Tak, panie? – Mała główka nimfy wsunęła się ostrożnie przez wąsko otwarte drzwi.

– Gdzie są formularze do rejestracji nowych ołtarzy?

– Które, panie?

– No te, co mają napisane gdzieś na początku „ołtarz użyteczności publicznej”. Zapamiętałem, bo to zawsze głupio brzmiało.

– Obawiam się, że już ich nie używamy – ostrożnie powiedziała nimfa, ale z wielką pewnością. Jak ktoś, kto musi przekazać komuś złe wieści, które ten już dawno powinien usłyszeć. – Rejestracja ołtarzy, tak jak rejestr ofiar i danin, jest teraz w Indiach, panie.

– Jak to? Od kiedy? – Hermes popatrzył na głowę nimfy ze zgrozą. Ta w dalszym ciągu nie weszła do gabinetu.

– Od września. Nie dostał pan listu na skrzynkę?

– Połowy nie zdążam przeczytać. – Ze wstrętem popatrzył na niski, papierowy pagórek na prawej krawędzi blatu. – A kto go wysłał?

– Pani Atena, panie.

W głowie Hermesa odpalił mały rzutnik. Szybki pokaz slajdów pokazał mu wszystkie momenty, w których od września Hermes widział się z Ateną twarzą w twarz. Ani razu nie powiedziała mu o tym transferze. Ani słowem.

– Głupia baba, wszystko załatwiałaby listami – wymamrotał pod nosem.

Chryssa zdążyła nabrać na tyle doświadczenia w biurokracji, by nie poprosić kierownika o powtórzenie ostatniego zdania. Powoli zaczęła wycofywać głowę za drzwi i zasięgu wzroku kierownika, ale nie zdążyła.

– Czyli daniny są już na drugim kontynencie? – zapytał ją Hermes.

– Panie, cały Dział Pobożności już tam jest.

Temperatura w gabinecie boga posłańców, władcy informacji i tego-co-zawsze-wie-pierwszy – spadła poniżej zera.

– Jakby ktoś pytał, to o tym wiedziałem – powiedział kwaśno. Wstał i podparł się pod boki. – To teraz jak mam zarejestrować nowy ołtarz w Mykenach?

Chryssa schowana za drzwiami zaczęła tłumaczyć szefowi całą procedurę, bardzo powoli i dokładnie. Hermes i tak w kilku miejscach prosił ją o powtórzenie i unikanie zwrotów „łatwo” oraz „szybko”. Jakkolwiek by ich nie wypowiedziała, zawsze słyszał oba słowa jako „tanio”.

Na koniec miał ochotę krzyczeć, miał ochotę pluć, ale poprzestał na pojedynczym uderzeniu pięścią w stół i to dopiero wtedy, gdy młoda nimfa zmyła się już z gabinetu.

Usiadł na swoim fotelu i sięgnął po słuchawkę. Był bogiem, ale z rodzaju tych skromnych, więc jego telefon nie był złoty, lecz wykonany z czarnego, normalnego plastiku.

– Halo? Czy dodzwoniłem się do Obsługi Klienta? Z tej strony Hermes.

– Dobry wieczór – odpowiedział głos, który brzmiał tak, jakby ktoś po drugiej stronie, odbierając telefon klienta, spełniał swoje największe marzenie. – Witamy w Obsłudze Klienta Góry Olimp, siedziby bogów i miejsca pierwszego wśród pierwszych…

– Tak, ja…

– …szczytu dominującego nad światem, oraz miejsca ostatecznego celu…

– Dokładnie, jest tak, jak pani opisuje…

– …kwatery najwyższych luksusów, komnat pełnych szczęścia i spełnienia…

– Chciałem tylko…

– Jak możemy służyć?

– O… – zasób słów Hermesa na chwilę się wyczerpał. – Tak, Hermes z tej strony, pewnie słyszeliście. Chciałem zarejestrować nowych ołtarz w Mykenach. Czy może mnie pani przekierować do Działu Pobożności?

– Proszę podać numer pracownika, nazwisko i cel połączenia.

– E, nie mam nazwiska. I chyba nie dostałem numeru klienta…

Po drugiej stronie słuchawki panowała cisza, choć z niewyjaśnionych powodów Hermes wiedział, że telefonistka nie przestała się uśmiechać.

– I co teraz zrobimy? – zapytał szczęśliwą pustkę.

– Proszę podać numer pracownika…

– Dobrze, dobrze. Zadzwonię później. Do widzenia.

– Niezmiernie miło, że zdecydowałeś się skorzystać z naszych usług. Nasi pracownicy są do twojej dyspozycji całą dobę.

Palec boga mediacji wcisnął przycisk zakończenia połączenia. Hermes zastanowił się przez chwilę, po czym wykręcił numer, który ostatnimi czasy wykręcał dość często. Nikt nie odebrał. Hermes popatrzył na zegarek, coś się nie zgadzało. Kozioł powinien być jeszcze w robocie. Spróbował drugi numer. Dostał go niedawno i czuł się głupio, prosząc o niego, ale nie żałował.

Przywitało go beczenie.

– Halo, Pan?

– Czeeść, ojcieec. Co taam?

– Czemu nie odbierasz, jak do ciebie dzwonię?

– Przeecież odebraałem.

– Mówię o telefonie w firmie.

– To tyy niee wieesz? Ateena mniee wyrzuciiła.

– Co? Kiedy?

– Zee dwa tygoodnie teemu. Poszeedł cały seektor Windykaacji Moodłów.

Wielkie, zimne kowadło zaczęło przesuwać się przez kiszki Hermesa.

– Bogowie, przykro mi – odparł bóg mediacji.

– Luuzik, taato – w słuchawce zabeczał wesoło Pan. – Znalaazłem już robootę w takiej jeednej knajpce. Daają tu suuper dolmaades. Musisz wpaaść.

– Wpadnę, obiecuję – zapewnił Hermes. Ostatnie wydarzenia zrewidowały jego poglądy na bycie dobrym ojcem. – Dzwonię, bo myślałem, że wiesz może, jaki mam ten cały numer pracownika. No ale w tej sytuacji…

– A poo co ci jeeszcze nuumer pracowniika? – zdziwił się Pan. – Nie dostaałeś listu?

*

Nikos zamlaskał, pozwalając, by ostatni łyk ouzo przyjemnie popalił go w ustach i gardle.

– Hmm, dokładnie – potwierdził rudowłosy. – Sam lepiej bym tego nie ujął.

Noc na akropolu weszła już w decydującą fazę, podczas której człowiek ma do wyboru albo złapać odpowiednią ilość zdrowego snu, albo z czystym sumieniem zarwać noc.

Dwaj mężczyźni siedzieli w milczeniu, gapiąc się w gwiazdy. Starzec na rozklekotanym leżaku plażowym, młody mężczyzna – na kawałku marmuru leżącym w tym miejscu od tysiąca dwustu lat.

– A wiesz, że Pan miał rację? Naprawdę dają tam super dolmades. Przyniosę ci jutro.

W odpowiedzi Nikos zwinął się w krześle w kłębek, którego jądrem stała się pusta butelka po ouzo. Rozległo się przeciągłe chrapanie.

Jego urodziwszy kompan od butelki wstał z kamienia, otrzepał dresowe spodnie z białego pyłu. Wziął na ręce starca i przeniósł go do wnętrza strażniczej budki, a tam ostrożnie położył na wersalce. Przykrył Nikosa kocem podziurawionym przez mole, wcześniej stawiając pustą butelkę na stole.

Starzec burknął coś w stylu: „Podłoga. Odkurzałem. Możesz spać”, ale mężczyzna nie miał na to ochoty. Był jeszcze z kimś umówiony na dolmades.

Z malutkiej lodówki wyjął piwo, jedno z dwóch, które wcześniej przyniósł… Drugie zostawił w lodówce. Starzec będzie go rano potrzebował.

Rudowłosy mężczyzna przedarł się przez krzaki oddzielające obozowisko Nikosa od reszty akropolu. Szedł jego główną aleją, nie spieszył się. Miał noc, ruiny i butelkę piwa dla siebie.

Stary bóg w starym miejscu.

 

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Syrek, Stare miejsce, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 151

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...