Nowy Napis Co Tydzień #152 / Człowiek z papieru
Utwór pochodzi ze zbioru opowiadań Bogdana Widery pt. Prawdziwa dwunastka (Ursines, 2021). Książka jest dostępna do zakupu na stronie wydawcy.
Ustawowy obowiązek skłonił ostatnio człowieka z papieru do rozpoczęcia działań mających na celu wymianę dowodu osobistego. Musiał w tym celu dotrzeć do różnych, potrzebnych do wypełnienia odpowiedniego wniosku dokumentów, obejrzał też sobie, jak wygląda nowy dokument tożsamości. Odkrył przy okazji trzy rzeczy. Po pierwsze – papier, który do tej pory stwierdzał jakieś związane z człowiekiem fakty, cechy, stany i uprawnienia, jest coraz częściej zastępowany przez plastikowe karty chipowe. Po drugie – udało mu się w ciągu 50 lat życia zgromadzić całą masę różnych dokumentów, druków, listów urzędowych i osobistych, które mają wyjątkowy walor edukacyjny. Tak zrodził się pomysł, żeby w tym ostatnim właściwie momencie istnienia „człowieka z papieru”, zanim zaczną jeszcze wszystkich nas wkładać pod czytniki kodów kreskowych, opowiedzieć o sobie za pomocą osobistych papierowych dokumentów.
Człowiek z papieru urodził się w domu przy ulicy Kochanowskiego 2 w Katowicach. „Nie w szpitalu?” – zdziwiła się jedna pani, na co miał rzekomo odpowiedzieć: „Nie byłem chory”. Było to 26.06.1947 r. Czy ta data miała jakieś znaczenie? Magiczne znaczenie? Chyba tak, bo wiele lat później odkrył, że te liczby w odwrotnej kolejności są początkiem jego numeru PESEL.
Kiedy miał niecałe 5 lat, ojciec zabrał go na wczasy do Szklarskiej Poręby, do Domu Literata, gdzie stał się niebywałą sensacją. Umiał bowiem jeść nożem i widelcem, nie płakał, gdy zleciał na łeb z werandy, poza tym zaś był niebywale poważny, żeby nie powiedzieć – ponury i nieruchawy. Skłoniło to znakomitego malarza Wlastimila Hofmana, który cenił u swoich modeli brak mobilności, do namalowania jego portretu jako pastuszka z fujarką (obraz 1). Patrząc na ten obraz, trudno rozstrzygnąć, kto jest bardziej smutny – to dziecko czy frasobliwy Chrystus z umieszczonej przez artystę w tle kapliczki. Jego melancholia uwiodła też słynną w tym czasie autorkę książek dla dzieci, Marię Kownacką, która wpisała mu do pamiętnika krótki utwór pt. „Młody Słowacki”:
Najmilszy mój Bogdanie,
życzę Ci na pożegnanie:
– Niech Cię przez wszystkie Twoje lata
lubią tak, jak w „Domu Literata”.
W wieku lat ośmiu, człowiek z papieru napisał swój pierwszy tekst. Była to fraszka Na brakorobów:
Płynie Wisła po głębinie,
brakoroby to są świnie.
Nie zadebiutował jednak jako cudowne dziecko, bo podwędził mu ten tekścik znany pisarz Stanisław Broszkiewicz, który pod swoim nazwiskiem opublikował go na antenie Polskiego Radia Katowice. Dzięki temu człowiek z papieru nie ma w swoim dorobku żadnego socrealizmu, którego musiałby się teraz wstydzić jak Szymborska albo Miłosz. Sprawa plagiatu skończyła się listem Broszkiewicza (obraz 2), w którym znalazły się liczne fraszki-panegiryki na cześć poszkodowanego autora, ponadto zaś pisarz chciał mu zwrócić pobrane za fraszkę honorarium. Na to ostatnie nie wyrazili zgody rodzice człowieka z papieru, z czym on sam długo nie mógł się pogodzić, bo akurat wtedy w kiosku między kolejowym wiaduktem a kinem Rialto był wystawiony bardzo piękny kolt, w którym taśma z kapiszonami przesuwała się automatycznie.
Człowiek z papieru robił wywiady z wieloma ludźmi. To, że zdecydował się zaprezentować akurat fragment rozmowy z Krzysztofem Kieślowskim oraz list reżysera (obraz 3), wynika z faktu, że rozmowie tej towarzyszyło niezwykłe wydarzenie, które opisał w tekście poświęconym jubileuszowi Śląskiego Towarzystwa Filmowego. W roku 1996 człowiek z papieru pojechał na Mezinarodni Filmowy Festival do Karlovych Varów. Okazało się, że na miejsce dotarł wprawdzie jego wniosek o akredytację, ale zginęło gdzieś po drodze dołączone do niego zdjęcie. Do identyfikatora wykorzystano więc kserokopię jego fotografii paszportowej. Oto fragment relacji naocznego świadka: To skserowane zdjęcie wyglądało jak najczarniejsza ze słynnych sylwet Józefa Szajny. On z tym identyfikatorem chodził parę dni. Aż pewnego razu całą grupą polskich dziennikarzy akredytowanych w Varach poszliśmy do takiej miłej lodziarni i on wtedy poszedł z nami. Właściciel był bardzo miły, profesjonalnie uprzejmy, dystyngowany, oni tam wszyscy są tacy, ponieważ doją pieniądze z niemieckich i amerykańskich kuracjuszy. I ten bardzo opanowany biznesmen zobaczył identyfikator i nie wytrzymał, wykrzyknął: „Ale mate visaczku”. I wtedy on się rozpromienił, słowo daję, był szczęśliwy. Po pierwsze bardzo mu się spodobało słowo „visaczka”. On niesłychanie lubi czeski język. A po drugie – on uwielbia, jak coś jest sprzeczne ze swoją platońską ideą, takie oksymorony, do których śmiało można zaliczyć identyfikator wykluczający identyfikację.
To, że Lenin powiedział: „Kino jest najważniejszą ze sztuk” wiedzą wszyscy. Mało kto wie natomiast, iż przywódcę światowej rewolucji interesował właściwie jeden tylko film, poświęcony hydrologicznej metodzie wydobywania torfu. Obsesyjnie wręcz Lenin zabiegał w swojej korespondencji o wyświetlanie tego obrazu przy każdej okazji. To właśnie nasunęło człowiekowi z papieru pomysł zorganizowania pod egidą Śląskiego Towarzystwa Filmowego imprezy pt. „Lenin w Bogucicach” (obraz 4), podczas której lud pił szampana i jadł kawior ustami swego przedstawiciela – prezesa ŚTF, Wojciecha Sarnowicza (dla tzw. szarego widza było wtedy piwo i chleb z kupnym smalcem).
Ta banalna anegdota stanowi klucz do zagadki człowieka z papieru. Może on był wtedy szczęśliwy nie dlatego, że trafił mu się orwellowski identyfikator, ale z całkiem innego powodu. Otóż w miarę rozrastania się w normalnym życiu dokumentacji, która go coraz bardziej identyfikowała, czy też budowała jego tożsamość, starał się ją zacierać. Człowiek z papieru używał nieprawdopodobnej ilości inicjałów. Na przykład: S.O. – szary odbiorca, P.W. – przeciętny widz, M.K. – miłośnik kina.
Już w Polskim Radiu Katowice robił audycje prezentujące twórczość Piotra Podmajerza, fikcyjnego poety i podróżnika, postaci, której dane osobowe wymyślił jego kolega i szef z Redakcji Rozrywkowej, Edmund Wojnarowski. Ale w stanie wojennym ówczesne kierownictwo Radia Katowice kazało wszystkie nagrania wyrzuconych dziennikarzy skasować, dlatego Podmajerz odżył dopiero w prasie po Starzyku. Bo apogeum tej dosyć niezwykłej, żeby nie powiedzieć – podejrzanej działalności stało się stworzenie postaci Jarosława Starzyka, rzekomego wczesnego emeryta, który publikował swoje doświadczone życiowo zapiski na łamach katolickiego tygodnika „Gość Niedzielny”. W momencie przeistoczenia się w poczciwego starszego pana człowiek z papieru miał 38 lat. Dobrotliwy, ale z poczuciem humoru emeryt podbił serca czytelników, dostawał więc setki listów, jednak człowiek z papieru na swoje spotkania autorskie przynosił zawsze jeden, dotyczący zapisków pt. „Randka z X muzą”, który zaczynał się tak: „Emeryt jest istotą wspominającą. Wprawdzie skleroza sprawia, że nie wie, gdzie przed kwadransem odłożył okulary, pamięta jednak doskonale wydarzenia sprzed wielu lat, potrafi również odtworzyć na ekranie pamięci w miarę wierny obraz dawnych (nigdy obecnych) dobrych czasów”. Ten fragment wycięty z całości i zakończony przecinkiem, był nagłówkiem do wspomnianego już listu, który brzmiał:
A jakże, jak to dawno temu miał czyli posiadał wielkie majątki ziemskie, a jego starszy brat był właścicielem iluś tam fabryk itd. itd. Dobre to były czasy, można było robotnika kopnąć w dupę i wyrzucić na bruk, a biedota chłopska kłaniająca się do samej ziemi lizała nasze łapy i harowała za marne grosiki od wschodu do zachodu słońca, abyśmy mogli trwonić te pieniądze na hulanki i rozpustę czyli nasze zyski. Dobrze się nam żyło w naszej II Rzeczypospolitej. Gdynia, Mościce, Spała, polowania z Goeringiem w Puszczy Białowieskiej, Batory. Byliśmy Silni – Zwarci – Gotowi, w przymierzu z Francją i Anglią otworzyliśmy Hitlerowi bramy na Polskę i uciekliśmy przez Rumunię na Zachód. A potem błękitne piękne dymy Oświęcimia. O jakież to były piękne nasze szlachecko-klerykalne czasy! Aż łezka się w oku kręci. Obłudniku! podpisujesz się jako wczesny emeryt i ciągle tylko narzekasz i rozrabiasz – wszędzie cię pełno, wszystko wiesz i wszystko krytykujesz, więc pytam dlaczego nie pracujesz, aby było lepiej, tylko pobierasz tę niesłuszną wczesną emeryturę i wszystko oplwawasz? Obłudny Stary Klecho lub szlachecki pomiocie, który płodzisz te zgryźliwe artykuły, a które drukuje ten niedzielny szmatławiec. Zastanów się, co ty przez to osiągasz, osiągasz zupełnie nic, bo przecież jako że mianujesz się katolikiem, bluźnisz wobec Boga, bo prawdziwy wyznawca Boga znosi wszelkie cierpienia na chwałę Jego. A ty obłudniku chociażbyś się kąpał w miodzie i maśle, to zawsze będziesz niezadowolony i zgryźliwy, a zapewne żyjesz w wielkich dostatkach, bo hitlerowcy ślą Wam olbrzymie paczki z dobrymi wiktuałami, chociaż naszego polskiego chlebusia powszedniego nie brakuje i masz go pod dostatkiem. Prawdę Ci piszę,mój drogi Zgryźliwy przedwczesny emerycie. Przy okazji zwracam się do Was, Wy tzw. sąsiedzi z ostatniej strony G.N. (czytaj szmatławca) Mieszana Święta Trójco, Nawróćcie się, obleczcie w inne szaty, weźcie się do uczciwej, konstruktywnej pracy, a nie podżegajcie uczciwych ludzi i nie mąćcie w ich umysłach. Piszcie raczej o złu, którego wszędzie pełno, np. młodzieniec nie ustąpi miejsca staruszce, wyrzucaniu śmieci przez okno i.t.p. Piszcie też o dobru, które na szczęście jeszcze istnieje na przykład: pomoc staruszce w zakupach, sprzątaniu i.t.p. A więc Święta Mieszana Trójco – w wielkim Tygodniu Postu zastanówcie się nad sobą – zmieńcie swą dotychczasową skórę, zajmijcie się uczciwą pracą. Życzliwy Wam normalny emeryt po 60-ce.
Podczas spotkań autorskich po przeczytaniu tego listu człowiek z papieru komentował podpis: „Strach pomyśleć, co by napisał, gdyby był nieżyczliwy”. Dodam jeszcze dla naukowej ścisłości, że sąsiadami z ostatniej strony „Gościa Niedzielnego”, zaliczonymi do „mieszanej, świętej trójcy”, byli nieżyjąca już pisarka i publicystka Renata Zwoźniakowa oraz późniejszy senator Andrzej Wielowieyski. Najciekawsze jest jednak to, że fragment, który tak wzburzył owego Życzliwego Emeryta, w ogóle się nie ukazał, bo wycięła go cenzura (obraz 5), można więc sobie wyobrazić perwersyjną radość 38-letniego wówczas człowieka z papieru, którego uznano za starego księdza albo rozparcelowanego szlachcica. Myślę, że podobnie nieprzyzwoitą uciechę przeżył, gdy czytelnicy wprowadzili wymyśloną przez niego postać do pierwszej setki najwybitniejszych Ślązaków XX wieku w plebiscycie katowickiej „Gazety Wyborczej” (obraz 6 i 7). Jarosław Starzyk zajął w tym głosowaniu 60. pozycję i był to jedyny przypadek, że bohater fikcyjny osiągnął tak eksponowane miejsce przynależne prawdziwym postaciom historycznym i zasłużonym. Zapytany o etyczny wymiar tego faktu, o to, czy uważa, że jest to sprawiedliwe, człowiek z papieru miał rzekomo powiedzieć: „A co ja poradzę, że ludziom sprawiedliwość myli się z symetrią?” W roku 2000 miał ochotę, podejrzewam, że z myślą o plebiscycie na najwybitniejszych Ślązaków XXI wieku, uczynić kolejną dywersję. W tym celu powołał do życia 22-letnią Mirosławę Kontną (obraz 8), studentkę, która prowadziła bardzo feministyczne zapiski. Ten pomysł spalił jednak na panewce, bo ambitny skądinąd tygodnik satyryczny „Puk, Puk” zbankrutował.
Z „Jednodniówki” wydanej przez III Liceum Ogólnokształcące im. Adama Mickiewicza można się dowiedzieć, że człowiek z papieru został dopuszczony do matury jako uczeń klasy 11 A. Zachowały się też odbitki z książeczki wojskowej (obraz 9), kwit stwierdzający zapłacenie podatku za psa (obraz 10) (czyli człowiek z papieru nie tylko płaci podatki, ale i kocha zwierzęta). Przetrwał mało aktualny wynik testu Wassermanna, do dziś jednak odpowiadający rzeczywistości, co może przez niektórych być odbierane jako plus człowieka z papieru, przez innych zaś jako plus ujemny. Do eksponatów medycznych można zaliczyć wynik badania radiologicznego, który człowiek z papieru pragnie zadedykować Krystynie Bochenek, propagującej zdrowy styl życia, żonie wybitnego kardiochirurga Andrzeja. Prześwietlenie wykazało bowiem, że po 30 latach palenia sportów, przechrzczonych na popularne (bez sensu, bo to gatunek w epoce różnych „lightów” raczej elitarny), w płucach nie ma zmian, zwyrodniały natomiast kręgi szyjne. Dla drogiej młodzieży istotna może być karta ewidencyjna maszyny do pisania nr 8876 (człowiek z papieru kupił sobie ją, więc musiała zostać zarejestrowana, żeby na niej nie pisał jakichś antypaństwowych treści). Wiele można by tu było jeszcze mówić, ale po co, jeśli wszyscy podobne dokumenty mają. Zwraca uwagę widokówka z Francji (obraz 11). Otóż człowiek z papieru, urodzony i 28 lat życia mieszkający w samym sercu Katowic przy ul. Kochanowskiego 2, kaprysem losu rzucony został do dzielnicy południowej miasta, gdzie osiadł przy ul. Obrońców Stalingradu 123. Nie lubił tego adresu, więc mówił np. iż mieszka przy ul. Obrońców Słusznej Sprawy. Niestety, tak zaadresowana korespondencja gdzieś się mu zawieruszyła w domowym bałaganie, więc tylko ta jedna widokówka, która – dzięki inteligencji pracowników Poczty Polskiej – też doszła i pobudza do refleksji, iż mieliśmy szczęście: przemienionych w Stalinogród Katowic nie przemianowano po 1956 roku w Wołgowice.
Człowiek z papieru rzucił po dwóch latach studia politechniczne, bo skończyła się matematyka. Po marcu 1968 roku wyrzucili go z polonistyki, wreszcie, na Uniwersytecie Śląskim, zdobył dyplom magistra psychologii (obraz 12). Uczynił to niechętnie, przyznaje jednak, iż tym właśnie studiom zawdzięcza swoje najlepsze dzieło – Cantatę o żabie. Jako student uczęszczał mianowicie do znajdującego się po drugiej stronie placu Sejmu Śląskiego budynku wydziału biologii, gdzie podczas ćwiczeń z fizjologii musiał – jak mówi – krajać żaby. To znaczy on ich nie tykał, powiedział koleżankom z trzyosobowej grupki:
– Wam zależy na stopniach, to krajcie. Kobiety mają zresztą wrodzoną cząstkę sadyzmu, która pozwala im bez oporów przygotowywać dania mięsne. Ja wam za to napiszę wnioski.
Początkowo ekolodzy uznali Cantatę o żabie za protest przeciwko niepotrzebnemu dręczeniu zwierząt laboratoryjnych, ale człowiek z papieru wyraźnie się od takiej interpretacji odciął, mówiąc, że to w ogóle nie jest o żabie, tylko o kondycji ludzkiej.
Cantata o żabie
Żabo, żabo z Instytutu Fizjologii
Może właśnie dziś nikt ciebie nie odmóżdży,
Może nikt ci dziś nie wyrwie nogi,
Ani prądu też przez ciebie nie przepuści.
Może właśnie dziś przyjdzie profesor
(Ale raczej bardzo to niepewne),
Pocałuje i tym pocałunkiem
Z żaby zmieni cię w piękną królewnę.
„Robota jest robotą / I zawsze, jak na złość, / roboty mamy potąd / a forsy nigdy dość” – słowa tej piosenki Bułata Okudżawy mogłyby być idealnym mottem do zawodowej części życia człowieka z papieru, gdyby nie sezon grzewczy 1982/83, kiedy zarabiał jako palacz w OZTiMD dwa–trzy razy więcej niż profesor wyższej uczelni. Po ogłoszeniu stanu wojennego człowieka z papieru posłano na przymusowy urlop, następnie zaś wyrzucono z wojska, bo radio było jednostką zmilitaryzowaną. To pozwoliło byłemu pracownikowi Redakcji Rozrywkowej na zdefiniowanie ogłoszonej przez generała Wojciecha Jaruzelskiego „socjalistycznej odnowy”. Cytujemy: „Jak mnie przyjmowali do radia w 1970 roku, naczelnym redaktorem był Zdzisław Rembiesa, a jego zastępcą Jan Południak. A kiedy mnie wyrzucali, bo nastąpiła socjalistyczna odnowa, naczelnym był Południak, zaś jego zastępcą Rembiesa”. Z licznych umów-zleceń zaprezentowano w tej części jedną – ze śląską Alma Mater. Za prowadzenie przez jeden semestr warsztatów dziennikarskich zaoferowano wówczas człowiekowi z papieru równowartość kilku jednorazowych biletów autobusowych, więc on tych pieniędzy nie odebrał, co spowodowało potworne zamieszanie w uniwersyteckim pionie księgowo-administracyjnym i szereg zachowanych pism.
Człowiek z papieru chce wyjaśnić, że na co dzień nie nosi przy sobie trzech butelek wódki, dwóch wina, bluzki damskiej, dwóch żakietów, rajstop, grzałki elektrycznej itp. przedmiotów odebranych mu w czasie rewizji osobistej, czego dowodzi Kwit Depozytowy 441/84 (obraz 13). Po prostu aresztowano go za zakazane książki zaraz po przekroczeniu granicy w Cieszynie, kiedy wracał razem z śp. żoną z wycieczki na Węgry. W czasie pracy w Radiokomitecie człowiek z papieru unikał wszelkiej twórczości propagandowo-politycznej. Pierwszy raz wpuścił się w kampanię wyborczą pamiętnego roku 1989 (obraz 14). Lansował wówczas na radiowej antenie kandydatów sfotografowanych z Lechem Wałęsą. Miał więc okazję poznać prawie wszystkich „naszych” parlamentarzystów. Może dlatego, podczas świętowania wyborczego sukcesu Solidarności razem z prezesem Wojciechem Sarnowiczem, który obsługiwał kampanię wyborczą w TV Katowice, człowiek z papieru wypowiedział pamiętny aforyzm: „Wygraliśmy, pora emigrować”. Z innych przejawów nieuporządkowanej aktywności społecznej przetrwała jeszcze umowa między katowickim oddziałem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (tego porządnego) a klubem dziennikarzy francuskich z Saint-Etienne, którą człowiek z papieru podpisywał jako ówczesny prezes (obraz 15). Zdjęcie upamiętniające ów akt opublikowała prasa francuska, ilustrując nim tekst, który z żadnymi dziennikarzami nie miał związku.
Człowiek z papieru przechował kilka ulotek wyborczych, które wydrukowano, choć kandydował w wyborach samorządowych na radnego w głębokiej konspiracji (obraz 16). Żadnej z nich nie wywiesił, nie odbył żadnego spotkania z elektoratem, zaś wszyscy znajomi, którzy mogliby na niego głosować, mieszkali – cytując Kubusia Puchatka – „gdzieś zupełnie indziej”. Zatem fakt, że blisko setka wyborców ze śródmieścia Katowic wytropiła na listach jego nazwisko i postawiła przy nim „x”, bardzo niedoszłego samorządowca zdziwił i potwierdził jego przypuszczenie, iż życie jest skomplikowane w swoich przejawach.
Zaraz w pierwszych tygodniach życia człowiek z papieru wyjechał za granicę, jak napisano w dokumencie (obraz 17): „używanym pojazdem o białym nadwoziu”. Konkretnie do Czechosłowacji.
Do dziś lubi te strony, choć są to już dwa kraje kandydujące do Unii. Najlepiej jednak czuje się we Francji. Saint-Etienne, Lyon, Paryż, Metz – ileż pięknych wspomnień. Dlaczego? Otóż człowiek z papieru nie zna języka francuskiego. Opowiada:
– Idę ulicą, mijam rozmawiających ze sobą ludzi. Jestem przekonany, że mówią te same irytujące głupoty co przechodnie u nas. Ale ja tego nie rozumiem, więc słucham ich sobie jak muzyki. Ciekawe, że w podobnej sytuacji Francuz bez języka czeskiego w Pradze, noblista Albert Camus, popadł w depresję.
W Wiedniu człowiek z papieru odkrył Ormian, konkretnie ojców mechitarzystów, którzy uciekli tu przed tureckimi prześladowaniami. W klasztorze, przy którym mieści się wspaniałe muzeum, produkują oni ziołową, zdrowotną nalewkę „dobrą na wszystko”. Jest to zbieżne z podejrzeniem człowieka z papieru, że źródłem wielu chorób może być brak koniaku w organizmie.
W przeciwieństwie do Czechosłowacji, RFN i NRD stały się jednym krajem. Człowiek z papieru odwiedził je, kiedy jeszcze były dwoma. Z zaproszenia do Bonn najbardziej ceni sobie fragment mówiący o tym, że koszty jego pobytu pozwala sobie przejąć rząd federalny. Wtedy też dostał od ówczesnego kanclerza H. Kohla butelkę wina z rodzinnych stron tego dziś uwikłanego w aferę partyjną polityka. Żałuje, że nie zachował w swoich zbiorach przynajmniej nalepki z butelki. Najdalej na wschód człowiek z papieru był w Przemyślu oraz w Ciechanowcu, co utwierdziło go w postanowieniu, żeby dalej w tamtym kierunku się nie zapuszczać (obraz 18).
Chwalenie się dyplomami i nazywanie tego „zezowatym szczęściem” można uznać za minoderię, kokieterię, fałszywą skromność, nawet nieprzyzwoitość. Człowiek z papieru chce te zarzuty odeprzeć. Bo niby ma się z czego cieszyć, jednak zawsze jest jakieś ale… Na przykład w konkursie marketu M1 wygrał nagrodę, była to jednak frytownica, a nie samochód. Jury jednego z konkursów literackich, zamiast przyznać nagrodę pieniężną, „dostrzegło” tylko jego prozę. Słabą pociechą jest fakt, że gremium to nie poznało się też na dziele modnej teraz Doroty Masłowskiej, którą także jedynie „dostrzeżono”. Zachowane dokumenty pokazują też w komiksowym skrócie historię długiej, zwycięskiej walki o honorarium za felieton w „Solidarności” rolniczej, której naczelnym był „kolega” Sławomir Siwek. W tym roku człowiek z papieru mógłby świętować pięciolecie nagrody Prezydenta Katowic (obraz 19). Niestety, jest ona wręczana rokrocznie 11 września. Od czasu ataku terrorystycznego na Nowy Jork data ta kojarzy się już tylko tragicznie. Można powiedzieć, że w tym przypadku jest to „zezowate szczęście” nie tylko człowieka z papieru, ale i całych Katowic, które właśnie tego dnia uzyskały prawa miejskie. Chyba, że była to celowa robota Grundmanna i Holtzego, co człowiek z papieru poddaje pod rozwagę tym, którzy chcą im stawiać pomnik.
Bogdan Widera, Prawdziwa dwunastka. Opowiadania. Wydawnictwo Ursines, Czeladź 2021