19.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #152 / Prawdziwa dwunastka

Utwór pochodzi ze zbioru opowiadań Bogdana Widery pt. Prawdziwa dwunastka (Ursines, 2021). Książka jest dostępna do zakupu na stronie wydawcy.

Jaka cisza.

Mogłaby przejeżdżać jakaś ciężarówka wyładowana długimi pniami sosen. Albo stary autobus ze zdezelowanym silnikiem. Mógłby też Karel pohałasować trochę kosiarką na tym jego trawniku, który nawet za trzysta lat nie będzie wyglądał jak angielskie. Nie byłoby wtedy słychać, jak pierdzę. Piwo, całe morze piwa wyciska ze mnie gazy. Zdena siedzi naprzeciwko, rozwiązuje jeszcze jedną głupią krzyżówkę, nic nie mówi, ale wiem, że jest zła. Drażnią ją uśmieszki mieszkańców Chaty przy Studzience. Drażni ją obrzydzenie na twarzy siedzącej niedaleko nas wczasowiczki z Polski. Drażnię ją ja. Myśli, że mógłbym pójść się wysikać i nie byłoby tego wstrętnego koncertu.

Nie będę po każdym piwie latał do sracza. Wie przecież, że opaski na prawym kolanie nie noszę dla ozdoby.

Dookoła góry i lasy, ale już na nie nie patrzę, znam je na pamięć, tyle lat tu jeździmy. Tyle lat, a mnie się zdaje, że jeszcze tak niedawno wspinałem się górskimi drogami, żeby ze szczytów cieszyć się widokiem świata, jeszcze tak niedawno, szukając grzybów, przedzierałem się przez gałęzie młodych świerków (jakaż to później była zupa z borowików!), jeszcze tak niedawno zbierałem pod Tatarskim Sedlem dla pięknej Zdeny poziomki i maliny.

Karel niesie tej Polce obiad, pokazuję mu swoją pustą szklankę. I znów stoi przede mną radegast, czyste złoto, dobrze schłodzona „dwunastka”, całe moje życie na następne czterdzieści minut. A później będzie jeszcze jedno. I jeszcze jedno, może dwa. Potem zrobi się szaro, przeniesiemy się z tarasu do baru, zamówię jeszcze jedno piwo i pięćdziesiątkę kminkówki, powtórzę to po jakimś czasie i pójdziemy spać. A rano, po śniadaniu (jutro wtorek, co znaczy, że będą parówki), znowu zasiądę na tarasie, przejrzę przy pierwszym piwie gazetę, którą przyniesie Zdena z dołu, z „Jednoty”, i będę dalej popijał aż do obiadu.

Zaraz po przyjeździe zobaczył mnie listonosz Frantiszek.
– Jesteś. No, to już znowu mamy lipiec – stwierdził bez zdziwienia i emocji. Jakbym był częścią tutejszego lipcowego krajobrazu.
– Według ciebie, Frantiszku, mogliby już sprzedawać moją podobiznę na widokówkach Pozdrowienia z Martinkowej Louki – roześmiałem się, ale zobaczyłem siebie wtedy oczami wszystkich miejscowych znajomków. Zwalistego łysego starucha z wielkim brzuchem, na nieco za cienkich nogach, z opaską na prawym kolanie, z laską, do której przytwierdzona jest mała torebka (tyle, żeby zmieścić paczkę papierosów, zapalniczkę i portfel), siedzącego zawsze, bez względu na pogodę, w krótkich gatkach i bez koszuli na tarasie Chaty przy Studzience, otoczonego górami i lasami. I pomyślałem, że przyjdzie tu kiedyś lipiec beze mnie. Myślę coraz częściej o śmierci, ale do tej pory nie przyszło mi do głowy, że to będzie po prostu Martinkowa Louka w lipcu beze mnie na tarasie Chaty przy Studzience. I choć byłem pewny, że nikomu nic nie zostawię w spadku, będę miał wielu dziedziców, którzy dostaną po mnie co roku w lipcu to puste miejsce na tarasie, coś jak zdjęcie z wyciętym kawałkiem. I będzie ich drażnić ten brak, więc będą w puste miejsce wklejać moją laskę, szklankę piwa i mnie. Listonosz Frantiszek, sklepowe Helenka i Janka z „Jednoty”, Honza, Petr i Vlastimil, miejscowe nieroby, co już od rana siedzą przy piwie na ławach przed sklepem (chyba że deszcz – wtedy urządzają biesiadę pod wiatą na przystanku autobusowym), Zdena (jeśli przyjedzie do Martinkowej Louki, może wreszcie wpadnie na pomysł, że lato można spędzać gdzieś indziej) – wszyscy oni będą pamięcią przywoływać mój obraz, mój głos, moje życie. Zasłużyli na lepszy spadek. Każdemu ze sto milionów koron powinienem zostawić. Ale cóż – nie jestem człowiekiem oszczędnym.

Zresztą gdybym się dorobił pieniędzy, nie siedziałbym tu, nie mieszkałbym w pokoju wynajętym za dwieście trzydzieści cztery korony dziennie, jeździłbym sobie do Karlovych Varów, włóczył się po mieście razem z Niemcami i Amerykanami, w dzień popijał wody z leczniczych źródeł, wieczorem drinki w kasynie przy stole gry. Albo miałbym własną chałupę w górach, przed gankiem ogródek skalny z rojnikami i rozchodnikami, kępką szarotek, krzakiem jałowca, basen z błękitnej folii przymocowanej do drewnianej obudowy. I martwiłbym się pewnie dziurami w dachu po zimie albo kretami w sadzie.

Czuję, że to już najwyższy czas, żeby rozpocząć mozolną wędrówkę kulawego do drzwi z napisem „mużi”, ale odwlekam jeszcze o chwilę dźwiganie się z ławy, bo parcie na pęcherz to jedna z niewielu rzeczy, która tak mocno uświadamia mi, że jeszcze żyję. Nieprawda. Coraz bardziej wiem, że żyję. Przypominają mi o tym ból kręgosłupa, zniszczony staw kolanowy, poranny kaszel palacza. Tyle rzeczy mi o tym przypomina.

Nie ma się co roztkliwiać. Zawsze lepszy jest żywy pies od zdechłego lwa. Tego nie rozumiał Palach i dlatego się spalił. Oblał się benzyną i podpalił, umarł dla paru wielkich słów. I co z tego, że dostał się do podręczników historii? Zresztą może to dla niego dobrze, że umarł i nie doczekał tych czasów. Dziś młodzi mają w dupie wolność, prawdę i sprawiedliwość. Liczy się forsa. Dobry samochód, dobra praca, urlop za granicą i dupczenie.

Ja tam zawsze wiedziałem, myśmy wszyscy wiedzieli, że nie ma słów ani spraw, dla których warto umierać. Kiepski był z tego Palacha student filozofii, jeśli się nie nauczył nieufności do tych wszystkich abstrakcyjnych pojęć, z których zresztą każde ma tyle definicji, ile potrzeba różnym myślicielom, kapłanom i politykom. Powinni mu byli wyłożyć na tym uniwersytecie, że ludzie nie potrzebują wcale wolności, prawdy, demokracji. Oni chcą tylko do nich tęsknić. Myśmy przeżyli wojnę (całkiem spokojnie) i nazizm, który był dla nas mniej ważny od temperatury piwa i smaku korbaczków z wędzonego sera, potem najlepsze lata minęły nam w kraju zniewolonym, w systemie policyjnym, w kłamstwie. A dla nas to był czas kłótni o Boga, czas rozdzierającego duszę głosu saksofonu, czas odkrywania świata – półkuli wschodniej i zachodniej, podtrzymywanych w swojej wspaniałości miseczkami białego stanika, czas pisania wierszy i czas wykrzykiwania w nocne niebo pijanego hymnu radości. Nie da się cofnąć lat. Nawet gdyby nam teraz wypłacili odszkodowanie za komunizm, co nam z tych pieniędzy? Nie mamy już zębów, żołądki nawalają, męskość zawodzi... Zresztą za co niby mieliby nam płacić? Przecież urządzaliśmy się w tym gównie, jak można było najlepiej.

Do roku sześćdziesiątego ósmego przy wódeczce kpiłem sobie z „przateli z Polska”.
– My prawie w każdym mieście mamy ruski tank na cokole. Jest u nas może najwięcej na świecie pomników wdzięczności dla ruskiej armii. I ani jednego sołdata. Z ruskimi czołgami mamy tylko jeden problem. Trzeba je pucować, bo gołębie na nie srają.
Bawiło mnie, że na okładce „Dikobraza”, pisma przecież humorystycznego, też drukowano hasło: Z Sowetskim Svazem po wsze czasy a nikdy jinak! W sześćdziesiątym ósmym czołgi na cokołach nie wystarczyły, więc Ruscy przysłali nam więcej tanków. Ale i to przetrwaliśmy. Ja przetrwałem.  

No i proszę, wystarczy człowiekowi krótki spacer do pisuaru, żeby znowu był lekki, spragniony piwa i ciekawy świata. Gdzieś daleko ryczy krowa. Ale nie jest to przeciągłe „muuu” bezmyślnego bydlęcia, które chce się napić wody, pozbyć mleka z ciężkich wymion, uwalić na słomę w ciemnym i chłodnym chlewie. W głosie tej krowy słyszę jakieś święte oburzenie. Protest podniesiony w obronie urażonej godności.

Mój ojciec też tak ryczał, jak mu nacjonalizowali kamienicę i sklep. W czterdziestym piątym (skończyłem wtedy siedemnaście lat i nie obchodziła mnie wojna, w głowie miałem tylko dziewczyny i jazz) wstąpił do antyhitlerowskiej konspiracji, mieli nawet dwa zebrania, o mało co nie ustalili terminu wybuchu powstania, więc wymyślił sobie, że powinien być traktowany jak bohater wojenny. Ale komuniści nie potrzebowali bohaterów wojennych, bo mieli swoich. No i zabrali mu kamienicę, zabrali sklep i posłali go do karnej brygady w przetwórni ryb. Nie mogli lepiej wybrać. Cierpiał strasznie, bo wydawało mu się, że cały czas cuchnie rybami. Godzinami siedział w wannie, wylewał na siebie całe butelki wody kolońskiej, w kieszeniach ubrania nosił naftalinowe kulki – nic nie pomagało. Wyobraźnia karmiła go ciągle zapachem ryb. Myślę, że byłby wtedy całkiem szczęśliwy, gdyby kazali mu harować w hucie, gdyby wywieźli go na Syberię, żeby tam kopał złoto, byle tylko mógł się pozbyć tkwiącego w jego głowie rybiego smrodu.

Ja ryby lubiłem bardzo. Jedliśmy je ciągle, bo na początku często zamiast pieniędzy dawali ojcu rybne resztki, odrzucone przez kontrolę jakości przetwory i konserwy – puszki z twardej blachy, z której można by robić okręty. Bardzo chciałem być marynarzem, mieć narzeczoną w każdym porcie, popijać w podejrzanych tawernach, grzać się na południowych wyspach. Ale nie byłem Don Kichotem. Książki nie przewróciły mi w głowie. Byłem Czechem, obywatelem kraju bez dostępu do morza. Myślałem rozsądnie. Dlatego potępiłem ojca i zostałem członkiem KPCz.

Nie mieliśmy morza, ale mieliśmy najlepsze przetwory rybne w całym obozie krajów demokracji ludowej. „Przatele z Polska” mieli morze, a my – ryby. Cud socjalistyczny. I nasz narodowy fenomen. „Przatele z Polska” zawsze wywozili od nas „majonezki”, wielkie jak blaszane pojemniki na rolki z filmową taśmą puszki opiekanych śledzi w winie, drewniane skrzynki wędzonych szprotek i inne specjalności Państwowej Fabryki Przetworów Rybnych im. Józefa Fuczika. Przywozili nam za to spirytus, z którego ojciec robił nalewki lepsze niż becherovka.

Tu, w Martinkowej Louce, po drodze do Hruszkowa, w lesie, przy samej szosie jest wielki czarny kamień z nazwiskami poległych w walce z hitlerowcami komunistycznych partyzantów. Nikt już o niego nie dba. Nazwiska bohaterów wypłukuje deszcz. Sześć lat temu dostałem zaproszenie na uroczystość nadania szkole podstawowej w moim rodzinnym mieście imienia organizacji konspiracyjnej, do której należał ojciec. Jego nazwisko (i jeszcze siedem innych) wyryto na tablicy przy wejściu. Bardzo było odświętnie. W środku skręcałem się ze śmiechu, kiedy słuchałem o tych niezłomnych, co to najpierw walczyli z Hitlerem, a potem nie poddali się Stalinowi, za co cierpieli z godnością. Mniejsza o ojca i innych, co pomarli. Ale jak taki Slawiczek i jeszcze dwóch żywych kombatantów, jak oni mogli to wszystko przyjmować na poważnie?

Zdena rozwiązała już swoją jeszcze jedną głupią krzyżówkę i chce pogadać, bo „musimy ustalić, co z jutrem”.
– A co ma być? Piwa zabraknie? – przekomarzam się, bo wspominanie ojca zawsze mnie bawi.
– Jutro mamy to spotkanie – Zdena jest poważna.
– Jak co roku – piwo dało mi cierpliwość. – Czym się tu przejmować?
Co roku, mniej więcej w połowie naszych wczasów, po siedemnastej, kiedy już w kuchni jest spokojniej, zasiadamy przy stoliku na tarasie z żoną Karela, Milką, i kucharką Janką, która samotnie wychowuje siedmioletniego obecnie bachora, pamiątkę po szalonej miłości trzydziestotrzyletniej panienki do pryszczatego maturzysty z Pragi, piszącego wiersze i grającego na gitarze. Stawiamy im piwo, korbaczki z sera, zaś na zakończenie wieczoru wręczamy tym dobrym kobietom drobne upominki. To taki znak przyjaźni, ale także oficjalne potwierdzenie, że nie jesteśmy tu zwyczajnymi gośćmi, że mamy specjalne prawa i korzystamy z przywilejów dla wyjątkowych klientów, więcej – dla przyjaciół domu.

O dwudziestej obie panie są już zazwyczaj zdrowo nalane piwem, głośno się śmieją i nie stronią od tematów sprośnych, co denerwuje Zdenę, mnie zaś sprawia przyjemność. Dawniej popijał z nami także Karel, pan na tych włościach za czasów komunizmu, teraz – biedny kapitalista, właściciel Chaty przy Studzience, zbierający grosze na remonty, modernizacje i przebudowę swojego ośrodka, bo marzy o tym, że kiedyś i on postawi przy szosie wielką kolorową reklamę ze słowami „Zimmer frei”. Od kilku lat z powodów zdrowotnych nie może pić, co jest jego wielką tragedią, bo przestał być człowiekiem, a stał się automatycznym restauratorem i hotelarzem. Jakby wbudował sobie programator z funkcjami: uprzejma obsługa, dobra kuchnia, konkurencyjne ceny, pomocna dłoń, najmniej kosztów, zysk, zysk i jeszcze raz zysk.
– Chciałabym, żebyś nie opowiadał o tej swojej zapalniczce – czarne oczy Zdeny proszą po psiemu.
– Odpierdol się – skończyła się we mnie łagodność.
Zdena bierze nowe pismo, tym razem magazyn dla kobiet, i z urażoną miną zaczyna czytać stronę wypełnioną listami pokrzywdzonych i zrozpaczonych idiotek, którym porad udziela jakaś feministyczna cipa, magisterka od psychologii, sama nieumiejąca poskładać do kupy swojego życia. Właśnie że podam ognia tą zapalniczką, właśnie że będę ją pokazywać, właśnie że o niej opowiem. Po to zabrałem ją w tym roku na wakacje. Co roku przywożę tu coś innego. Drobiazg. Byle co, ale jest w tym gówienku zapisana jakaś historia, jakaś opowieść o mnie. Przecież te baby też co roku opowiadają o rzeczach i sprawach, w których zamknięta jest część ich życia, część ich samych, i dlatego tak dobrze z nimi posiedzieć przy szklance radegasta, czystego złota, dobrze schłodzonej „dwunastki”, całego mojego życia do końca tego wieczoru, do pory snu bez żadnych snów, osunięcia się w opiekuńczą ciemność, do końca życia.

– To była jednorazówka – zacznę, przypalając im tą zapalniczką papierosy light, które mają w sobie mniej nikotyny, mniej substancji smolistych i smakują jak siano. – Ale ją przerobiłem. Dałem wstawić zawór, sam ją napełniam gazem i używam jej od wielu, wielu lat. Wszystko przez te napisy. Z tej strony „Krematorium w Ostrawie”. A z drugiej (trochę już się litery wytarły): „Najvetszi wyroba w Strzedni Europie”.

I będziemy się śmiać długo i szczęśliwie.

Zdena nienawidzi tej zapalniczki. Nienawidzi rozmów o śmierci, pogrzebach, chorobach, bólu i chrześcijaństwie, z niebem i piekłem na zakończenie. Ma czterdzieści cztery lata, lada moment uderzy w nią jak piorun menopauza, już do niej dotarło, że nie będzie (przynajmniej ze mną) mieć dzieci. Na początku byłem dla niej całym światem, nie potrzebowała nikogo ani niczego więcej. Ale po kilku latach zmalałem, przestałem zasłaniać jej horyzont. Zachciało jej się dzieci jak lalek do zabawy.
– Okres mi się spóźnia – męczyła mnie co miesiąc. Nie widziała, że ja robię się coraz większy, że nie ma tu już miejsca dla nikogo.

Podam więc jutro ognia moją zapalniczką Milce, żonie Karela, i Jance, kucharce z nieślubnym dzieckiem. I opowiem o delegacji z Ostrawy, która dała mi w prezencie, kiedy jeszcze byłem w Okresnim Narodim Vyborze, plastikowy kawałek czarnego humoru – jednorazówkę z napisem „Krematorium w Ostrawie”. Zapytałem wtedy przewodniczącego, czy takimi właśnie zapalniczkami podpalają stos nieboszczyka. Oburzył się, zaczął obrażonym tonem wygłaszać przemówienie o rozwiniętej technice, szacunku dla zwłok, laickim podejściu do pochówku. Jego podwładni przybierali te same, bardzo serio miny, tylko towarzysząca im panienka (sekretarka, wtedy były sekretarki, dziś nowe władze sypiają ze swoimi tłumaczkami albo asystentkami) śmiała się cicho, kryjąc buzię za wypielęgnowaną, ale wcale nie arystokratyczną, raczej wieśniaczą rączką z czerwonymi jak wiśnie paznokciami.

Nie opowiem tylko o nocy, którą spędziłem w hotelowym pokoju tej wesołej panienki, o przewodniczącym, który przez godzinę pukał cicho do drzwi i równie cicho, raz proszącym, raz groźnym głosem powtarzał: „Mirko, wpuść” i tłumaczył, że wejdzie tylko na chwilę, że to ważna sprawa służbowa, że wcale mu nie chodzi o TO. I nie opowiem, jak udawałem, że zaraz kichnę. I jak ona udawała przestrach, tłumiąc jednocześnie poduszką histeryczny śmiech. Gdyby Zdenie ktoś inny opowiedział o tej nocy, zrozumiałaby, że dalej jest dla mnie ważna, że nie chcę jej ranić wspominaniem, jak to się kiedyś kurwiłem.

A potem one zaczną opowiadać.

Polka, którą tak zbrzydziło moje pierdzenie, wzięła teraz wielką butelkę po wodzie mineralnej i poszła do studzienki. Ciekawe, z czego też chce się wyleczyć tą wodą z cudownego źródełka, nad którym zbudował ktoś z rzecznych kamieni kapliczkę z figurką Matki Boskiej z Lourdes (a może z Fatimy?). Nie znam się na tym. Trzy lata temu Zdena, kiedy już diabli wzięli mój prawy staw kolanowy, chciała mi w tej wodzie obmywać nogę. Wierzę, że mogą pomóc człowiekowi w chorobie cudowne źródełka, wizerunki Madonny, pielgrzymki do miejsc świętych. Wierzę, czemu nie. Tylko że ja obywałem się przez całe życie bez Boga. Teraz też nie mam zamiaru o nic Go prosić. Zwłaszcza dla siebie. Jeśli to, czego uczył mnie ksiądz Prochaska, bardzo śmieszny człowiek, wielki żarłok i pijanica, ale też dobrodziej biednych i (to się okazało dopiero po latach, kiedy zamknęli go na Pankracu, skąd już nie wrócił) człowiek naprawdę gotów oddać życie za swoją wiarę, jeśli więc to, czego mnie uczył, jest prawdą, moje miejsce jest w piekle. Tak żyłem, tak sobie wybrałem, nie będę więc teraz latać po ratunek dla mojego kolana do Stwórcy. Nie chcę nawet, żeby mnie zbawił. Mam tylko nadzieję, że tam też mają jakąś sprawiedliwość i moje piekło będzie trochę lepsze od tego, w którym są Hitler, Stalin, Napoleon, papież Aleksander któryś tam... I wszyscy inni wielcy ludzie, o których spierają się historycy. Oni rządzili światem. Gdyby to było tylko zabicie tysięcy, milionów... To można wybaczyć naszym winowajcom. Ale jak im wybaczyć, że nas uwiedli, że byli dla nas jak ten bajkowy flecista, co wyprowadził szczury z miasta do morza, na śmierć, na utopienie.

Polka wylała na trawnik gazowaną „Dobrą wodę” z półtoralitrowej, plastikowej butelki i podsunęła jej szyjkę pod cieknącą z metalowej rurki wodę. Bardzo dobrze. Nabierz sobie tej wody, dziewczynko, niech ci pomoże, skoro wierzysz w cudowność źródeł. Pewnie masz takich zdrojów ze sto w swojej Polsce, ale jeśli wierzysz w ten akurat, bo zagraniczny, to pij sobie na zdrowie (albo obmywaj, nie wiem, po co ci to lekarstwo).

Pies Karela, wielka biała suka Petra, wyszedł na ganek i wodzi oczami za swoim panem, który sprząta ze stołów i wypróżnia popielniczki. Potem zejdzie na dół, do tych swoich foliowych basenów, i będzie odkręcać albo zakręcać zawory. Nie znam się, nie wiem, co on tam właściwie wyczynia, wiem tylko, że tak właśnie będzie. Jest to tak samo pewne jak nasz wyjazd stąd trzydziestego pierwszego lipca. Po śniadaniu Zdena weźmie dwie turystyczne duże torby i z wysiłkiem będzie schodzić schodami ułożonymi na zboczu w dół, a za nią będę podążać ja, bez żadnego bagażu, podpierając się moją piękną laską i paląc papierosa. Może ta Polka będzie patrzeć z oburzeniem na objuczoną bagażem Zdenę, myśląc o tym, jaki ze mnie cham. Przecież nie może wiedzieć, że...

Pamiętam, jak z moim bratem (ja wtedy miałem może osiem, może dziewięć lat, on był o dwa lata młodszy) urządziliśmy sobie w ogródku konkurs skoku wzwyż. Skakaliśmy przez słomkę położoną na liściach floksów. Złapał nas na tym dziadek, ojciec mamy, roześmiał się z tej dziecinnej wysokości poprzeczki. Rozpędził się i sam skoczył. Słomka, zawadzona szpicem buta, spadła, a on sam o mało co się nie wywalił. Brat się zaśmiał, a mnie, choć przecież nic wtedy jeszcze nie wiedziałem, zachciało się płakać, przeczułem wtedy (przecież nie mogłem tego rozumieć), że w tej właśnie chwili dziadek dowiedział się o swojej starości.

Jeszcze teraz chce mi się płakać, kiedy to sobie przypominam.

A przecież nie lituję się nad Zdeną, która już nie jest tą moją dziewczynką z czarnymi warkoczami, która w Narodnim Vyborze przynosiła mi kawę i tak się bała, że ktoś wejdzie, kiedy wkładam jej rękę pod sukienkę.

Jak ona lubiła słuchać moich złotych myśli o życiu, o naszym biednym kraju, o wspaniałościach, na które się napatrzyłem. Szybko zdejmowała majteczki. Nie dlatego, że była jakąś kurwą. Po prostu strasznie się bała, że ktoś wejdzie i nas nakryje. Więc dawała mi siebie szybko, chciała, żeby to się skończyło w jednej chwili, żeby znów mogła stać się urzędową osobą, żeby moje szczęście (bo chyba chciała mojego szczęścia) przyszło w kilka sekund. A teraz? Ciągle chciałaby się pieprzyć. Boli ją, że to ona teraz chce. Boli ją, że coraz częściej to mnie boli głowa, albo jestem zbytnio pijany, albo udaje mi się o coś obrazić.

I znowu dostaję piwo, zimny radegast, czyste złoto, magiczną „dwunastkę”.
– Nie pij tyle – prosi Zdena tym swoim specjalnym głosem, tym samym, którym prosiła, żebym nie odchodził od Vlasty.

Czy naprawdę chciała, żebym nie odchodził od prawowitej małżonki? Czy naprawdę zgodziłaby się tylko na rolę kochanki? Czy to prawda, czy udawanie?

Nie wiem. Co ja w ogóle wiem o kobiecie, z którą dożyję moich dni? To, że chrapie. Lubi głos Karela Gotta, ale jego samego nie znosi, bo to „seksualni kozel”, który każdej ze swoich coraz młodszych bab daje na pożegnanie willę. Jest (tak myśli) kobietą kulturalną, bo czyta powieści biograficzne i próbuje mi je opowiadać.

Vlasta była przeklętą „stalinówą”. Głupią jak gówno. Ale przecież ja o tym nie wiedziałem. Dla mnie była Ewą. Moim żebrem. Moim życiem. Ideologiczna suka! Piwo tańcuje w mojej głowie, wydostałem się ze swojego cielska, patrzę na siebie z góry, dobrze, nie jestem pijany. Młoda Polka poszła na huśtawkę.

Zdena...

Zdena była młodsza od Vlasty o 20 lat. Nie kochała towarzysza Stalina. Nie potępiała Clementisa.

Mój syn okazał się głupcem. Przerobiła go Vlasta na swoje kopyto. A przecież sąd...

Kiedy rozwiodłem się z Vlastą, była jeszcze całkiem, całkiem. Chodził do niej jeden taki, Burian się nazywał, jak ten aktor, ale ona chciała cierpieć, chciała być porzucona, chciała, żebym się czuł jak świnia.

Milka przyniosła mi kminkówkę. Niezła z niej baba. Cycki ma większe od Zdeny, rozsadzają fartuch, cieplutkie zwierzątka, wilgotne, przesączone zapachem kuchni. Ciekawe, co zrobiłby Karel, gdybym mu tak rzekł:

– Zamieńmy się manżelkami. Na tę jedną noc.

Honza.

Mój synaczek Honzik.

Sąd pozwolił mi go widywać.

Mógł mieć wszystko, przecież tata był w Narodnim Vyborze. „Przatele z Polska”, jak go już poznali, powiedzieli, że może sztudiyrować w Krakowie, w Polsku (ten to sam obóz, ale najweselszi w nim barak).

Vlasta mojego synaczka zniszczyła.

Sąd mi go odwiedzać pozwolił, a on mnie widzieć nie chciał, bo matkę mu ukrzywdziłem. Mógł wszystkim być, ale nie chciał się uczyć i zwykłym elektrykiem został. Pewnego dnia wszedł do stojącego wśród osiedlowych bloków takiego małego, malusieńkiego domeczku, w którym był transformator, i go prąd zabił.

Towarzyszka Vlasta na raka zemrzela.

Polka pije morawskie czerwone wino.

Zaprowadź mnie, Zdeniczko, do izby.

Za rok znów tu będę siedział. Znów będę pił radegasta, czyste złoto, prawdziwą „dwunastkę”. Ciebie, Zdeniczko moja, może już zabraknie. A ja będę. Lepszy jest żywy pies od zdechłego lwa.

Ja – nieśmiertelny. Niezatapialny.

Bogdan Widera, Prawdziwa dwunastka. Opowiadania. Wydawnictwo Ursines, Czeladź 2021

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bogdan Widera, Prawdziwa dwunastka, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 152

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...