19.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #152 / Tu jest wieś

W leniwym tempie Anna posuwała się naprzód przez rozległe podwórko. Brunatne, nisko wiszące chmury gęstniały z każdą chwilą, pochłaniając światło. Było białe, śliskie, męczące wzrok – takiej pogody Anna nie lubiła najbardziej. Dokuczało jej wówczas niskie ciśnienie, bolała głowa, umysł stawał się ciężki i lepki, ciągnąc jej powieki na dół, nawet jeśli nie chciało się spać. Dzisiaj akurat prawdziwy piasek wzbierał w kącikach jej oczu – wybitnie się nie wyspała. Śniła o krzyku, zjawach i spadaniu w mroczną dolinę.

W zastępstwie ponurego nieba otuchy dodawała śnieżna, nieprzebyta kołdra, zalegająca na polach, przypominająca stok narciarski u szczytu sezonu. Spoza niej nie przebijała żadna zwiędła trawka, świat wyglądał jak z krainy lodu, jakby nigdy nie tknęło go lato, zamknięte w pocztówkach z wakacji. Śnieg sprawiał wrażenie wiecznego – słońce świeciło zbyt krótko, aby dać mu radę.

Szyby okien wiejskiego domu o barwie rozproszonego, szarawego światła spozierały pustym, matowym wyrazem na zewnątrz, czekając, aż coś w powietrzu ożyje. Nieruchome firanki po drugiej stronie – sztywne, szyte grubą koronką – przywodziły na myśl skrawki ślubnej sukni po prababce, które ktoś z sentymentu rozwiesił na karniszach. Z komina unosił się bez pośpiechu rzadki dym, volkswagen właścicieli w lśniącej karoserii odbijał całą duszną jasność, kradnąc ją i oddając z oślepiającym naddatkiem. Okoliczne wzgórza majestatycznie porosłe lasem obiecywały baśniową przygodę, stawały się dziką, mroźną puszczą, drzewa zsypywały się z pagórków jak krzywo wciśnięte w białe ciasto zapałki, podchodząc niemal pod sam dom.

Było tu obecne coś, czego brakowało rodzinnemu miastu, jakiś bezdenny spokój, jakaś kojąca nostalgia i rutyna skryta w gdakaniu kur grzejących się w kurniku.

Tylko zapach burzył doznania – wiejski, nachalny, zwierzęcy – kręcił w nosie. Był, podobnie jak papierosowy dym, szkodliwym pierwiastkiem, niechlujnym, zdającym się gładko przenosić na ubrania i włosy, i wystarczyło pomieszkać tutaj raptem kilka dni, żeby zidentyfikować się ze wsią na dobre, przeniknąć jej zohydziałą treścią.

Co do wsi Anna żywiła mieszane uczucia. Jeździła tam w dzieciństwie z matką i ojcem podczas ich urlopów, do dziadka i babci, a jakże! To była wieś położona obok Lublina, tam mieszkali rodzice matki, tam dziadek całymi dniami chodził parną, letnią porą w rozciągniętym podkoszulku na szelkach, w roboczych spodniach i gumiakach – rąbał siekierą drewno, doglądał zwierząt, albo jeździł bryczką, zaprzężoną w wyliniałego konia.

Babcia zwykle siedziała na progu, odsłaniając przy łuskaniu fasoli albo przy patroszeniu drobiu wyeksploatowany gromadką dzieci sflaczały biust, rozciągnięty niczym ciasto na pierogi, kołyszący się odpychająco nad pępkiem i straszący wnuki mapą szerokich, niebieskawych żył. Ten widok przyprawiał o traumę tych, których przyciskała serdecznie do swojej wychłodzonej piersi.

Ojciec Anny, całe życie pracujący na kolei, elegancki, rzadko rozstający się ze swoim uniformem, z obrzydzeniem na ogorzałej latem twarzy stąpał po zasłanym odchodami podwórku i trzymał córkę mocno za rękę, uważając i na nią, jak gdyby zaraz miała się czymś zarazić od wydeptanej ziemi. Matka szła blisko, śmiała się z niego i długą trawą zerwaną z pól łaskotała go po karku.

– Tomeczku, tu jest wieś, a nie miasto – mówiła dobitnie babcia, widząc ojca z policzkami czerwonymi oraz nabrzmiałymi bardziej z oburzenia niż z gorąca. – Tu pieski robią hał, hał, kotki gonią się pod płotem, a gówno lepi się do butów – atakowała go, wykrzywiając się z przekąsem – Ja wiem, żeś ty tu jak za karę, ale nie psuj innym humorów – ofukiwała go – I dajżesz się dziecku pobawić! Pogonić trochę, bo wyrośnie na sztywnego kija jak tatuś – dogadywała zawzięcie, widząc, że ojciec kurczowo trzyma ją na kolanach, podczas gdy ona wierci się niespokojnie i pragnie pogłaskać małego, miałczącego w rogu pokoju psotnego kotka.

Ojciec puszczał ją niechętnie, zaraz obsiadały ją dzieci z okolicy, podziwiając sukienkę i nakręcając jej włosy na patyki. Goniła z nimi do utraty tchu, uczyła się gwizdać przez palce, mieszała błoto w prowizorycznych piaskownicach i kopała w piłkę, dopóki matka nie zabierała jej stamtąd siłą, później skwapliwie doczyszczając z dziecięcych uciech popołudnia… zanim tata zobaczy jak wyglądasz.

Mała Anna lubiła przebywać z matką o wiele bardziej niż z ojcem, bo mama była radosna, podobna trochę do dziecka ze swoim umiłowaniem zabawy, pozwalająca jej na wszystko, beztroska, do tego miła i ciepła.

Dzieliły mnóstwo tajemnic: mama zabierała ją do barów, na potańcówki i na lody do kawiarni, kiedy ojciec był w pracy, nieświadomy skali szaleństwa. Często wyjeżdżał na nocne trasy, a wtedy – gdy sporo starszy brat Bartek pozostawał w domu na stanowisku przy telefonie, obłożony zeszytami do nauki i pouczony, o której godzinie ma iść spać, żeby rano wstać bez marudzenia do szkoły – one dwie wychodziły w miejską, szklącą się latarniami, pachnącą truskawkową gumą do żucia noc.

Ojcu by się to nie spodobało – tyle Anna wiedziała – i była gotowa milczeć jak grób, byle by odwiedzać wciąż te kolorowe miejsca, gdzie dawali słodycze, gdzie moczyła usta w pianie z ciemnego piwa, gdzie tańczyła z roześmianymi, śpiewającymi piosenki w obcym języku ludźmi, zawsze gotowymi nosić ją na rękach oraz zrywać dla niej wiszące pod sufitem balony i pstrokate serpentyny.

Przeważnie byli to mężczyźni w wieku taty, toteż nie bała się ich zupełnie i z chęcią odpowiadała na pytania. A pytali zawsze o mamę: jak ma na imię, co lubi, ile ma lat, ile dzieci, gdzie mieszka – o, tylko na to ostatnie mama zabraniała jej odpowiadać – całą resztę pożądanych informacji szybko nauczyła się przeliczać na cukierki. Niestety mama zabierała później ich pokaźną liczbę. Jeszcze by tata pytał, skąd tyle masz.

Tata rzeczywiście pytał czasem mamę o to i owo z okularami zsuniętymi na czubek nosa i długopisem zawisłym nad rachunkami, gdy przeliczał je z pedantyczną dokładnością i nie rozumiał, gdzie podziała się część ich pieniędzy. Patrzył na matkę ostro i jednocześnie błagalnie, jakby prosząc ją, żeby dała im wytrwać w bezpiecznym złudzeniu. I dawała – przynosiła sukienki i cienkie bluzeczki z szafy, te same co zwykle, a jednak jakimś cudem przekonywała ojca, że nowe, że sporo kosztowały, ale przecież ona musi jakoś wyglądać, on chyba nie chce mieć żony-dzikuski. Tomuś, nie gniewaj się – siadała na kolanach ojca i całowała go zapamiętale po twarzy, póki nie zaczynał odganiać jej ze śmiechem. I podejrzenia cichły, lęgnąc się po kątach mieszkania, gdzie paprotki usychały, naczynia piętrzyły się w zlewie, dywan pachniał kurzem – tak matka dbała o dom.

Na wsi było fajnie dlatego, że tam mama śmiała się razem z tatą, nawet pomimo jego markotności. Po prostu dolewała mu do kieliszka i chwytała za kolano – jego, nie obcego pana w rozpiętej koszuli, więc Anna lubiła na nich patrzeć siedzących przy stole u dziadka i babci. Co z tego, że tam śmierdziało, że muchy siadały na jedzeniu, a babcia poiła ją kwaśnym mlekiem? Ważne, że rodzice wyglądali jak na obrazku z bajek, które tata i brat – na przemian, choć nieregularnie – czytali jej na dobranoc.

Ale na wsi bywało też strasznie i zagadkowo, na wsi Anna przeżyła swój pierwszy galop dziecięcego serca strwożonego złem.

Swego czasu dostępu do drewnianego, malowanego w białe pasy domku, upchniętego w rogu ogródka, bronił zaciekły czarny kundelek – Adolf. Nie było dokładnie wiadomo, które z dziadków nadało mu to zniesławione imię i czy zrobiło to z pełnym zrozumieniem piętna, jakim obarczono biedne zwierzę. Nie zmieniało to faktu, że przy najlżejszej okazji babcia wywrzaskiwała z pasją pod adresem psa: Ty Hitlerze!

Adolf – nieświadomy dokonań swego imiennika – biegał z wywieszonym jęzorem wzdłuż siatki, goniąc przejeżdżające z rzadka uliczką wrogie samochody wystrzeliwujące spod kół drobne kamienie (raniące srogo szczekliwy pyszczek), ściągał z drutów pranie, ciągnąc agresywnie za łopoczący na wietrze materiał oraz dusił kury drepczące ze złośliwą godnością wokół.

Pomimo sadystycznego usposobienia (które dziadek zwykł tłumaczyć zbyt częstym przebywaniem w towarzystwie babci), pomimo nawet wściekłego targania za nogawki spodni przyjeżdżających w odwiedziny, Adolf dawał się lubić i gdy oswojony z nowym towarzystwem gonił za chmarą bawiących się dzieci – radość tryskała z całej jego kulistej sylwetki. Poszczekiwał wówczas, zupełnie niegroźnie, trącając przyjaźnie pyskiem.

Anna dopadała psiaka, kiedy ten odpoczywał w babcinej kuchni pod stołem ze schowanymi między łapami majtkami lub cerowanymi skarpetami wyciągniętymi potajemnie z izby dziadków; głaskała z upodobaniem mięciutką niczym puszek sierść i całowała czule krągły łebek. Adolf wyciągał się wtedy z rozkoszą, machał niecierpliwie łapkami spragniony pieszczot i wystawiał uroczo mały, różowy języczek. Anna zawierała z nim cichy sojusz: zabawiała go, machając mu przed oczami skradzionymi, bieliźnianymi łupami, albo rzucała piłkę, po czym stawała na czatach, podczas gdy on tratował w rozbrykanych pląsach warzywa i kwiatki w ogródku.

To wydarzyło się w duszną, gwiaździstą noc, którą Anna pamiętała tak dobrze: widziała błyszczącą na swoich adidasach rosę, migoczącą miarowo lampę na słupie ze świetlikami krążącymi pod światłem, otwory w betonowej podstawie słupa, w które wraz z kuzynami wkładali nogi, usiłując się nań wspiąć. Słyszała zagadkowe szumy przelatujących po niebie samolotów, czuła intensywną woń przekwitłego jaśminu, którego płatki gniły pośród kępek wybujałej trawy.

Bartek, najstarszy z chłopców, zebrał ich wszystkich, wbili patyki w ziemię, odznaczając w ten sposób bramki, i poczęli wydzierać sobie nawzajem spomiędzy nóg brudną oraz mokrą piłkę. Dziewczynki urządziły bojkot i z krzykiem wpadając w sam środek gry, szarpały piłkę, wyrzucały ją daleko poza pole meczu, aż pod stajnię, gdzie muczały ze skargą krowy zaniepokojone ludzkim rozgardiaszem zakłócającym senną porę.

Byli poza kontrolą dorosłych, którzy przy otwartych drzwiach chaty zaprawiali się z lubością, popijając bimber pędzony przez dziadka – dochodziły stamtąd ucieszne kwiki, biesiadujący przekrzykiwali się ze swadą. Czasem tylko ktoś zatłukł się prowokująco, wybuchały gorączkowe sprzeczki, padały ostrzegawcze przekleństwa, zaraz jednak huki ustawały, uspokajano się, brzęczały opróżniane butelki.

Adolf, wyczuwając chyba ogólne pobudzenie ludzi, będąc świadkiem ich przedłużającej się aktywności, sam rozochocił się, gnał pędem przez podwórze jak rakieta, potrącając dzieci i ujadając coraz donioślej. Szczekał szybko, krótko, gwałtownie. Zignorowany i pominięty w zabawie, jednej i drugiej, dopraszał się nieustępliwie o uwagę.

Upodobał sobie dziadka, który w towarzystwie zachowywał się najgłośniej: a to wściekał się, a to cieszył. Adolf obszczekiwał go zajadle, dosiadał do podrygujących w miejscu, poplątanych nóg, szczerzył kły i bryzgał śliną, tym mocniej, im groźniej dziadek pochylał się nad nim, wygrażając pięścią.

I nagle Anna – jakby przeszyta strzałą – odwraca głowę w kierunku domu: tam słychać wybuch pijackiego szału, tam szurają krzesła, mieszają się ze sobą brutalne odgłosy paniki i furii. Coś się kotłuje, szemrze złowrogo za tymi wpół otwartymi drzwiami, jak gdyby rwący, narastający burzliwie nurt potoku. Inne dzieci bawią się nadal, niektóre tylko wielkimi oczami zerkają przez ramię oburzone tym zgiełkiem, który wybija z rytmu zajmującej gry.

Ale Anna stoi nieruchomo, nasłuchuje, czeka. Tak, dzisiaj już wie, że czekała. Coś miało się wydarzyć – musiało – aby rozładować stężałe napięcie zgromadzone w parnym, rozedrganym emocjami powietrzu. Widocznie jakaś diabelska siła pragnęła upuścić je gwałtownie jak z przekłutego balonu.

Blask padający spoza drzwi mącą cienie. Pies warczy. Dziadek krzyczy – wydaje z siebie porażające, głębokie dźwięki: wyje wręcz jak ugodzony wilk niskim, gardłowym charkotem. Anna robi krok w kierunku światła. Wycie przechodzi w kaszel tłumiący grad przekleństw. Naraz Adolf skomli. To skomlenie, niczym niemowlęcy płacz, okrutną drzazgą wbija się w pamięć Anny przejętej losem kochanego psa.

Widzi wszystko jak na zwolnionej taśmie – dziadka wypadającego z psem trzymanym w daleko wyciągniętych przed siebie z najwyższą odrazą żylastych rękach. Adolfa wijącego się dziko w obronnych odruchach, rozwarczanego buntowniczo.

Dziadek ma zjeżone włosy, a pies sierść. Łączą się ze sobą w agresywnej, bezładnej szamotaninie. Dorośli wylegają na zewnątrz, wszyscy podnosząc chóralny krzyk, jak statyści na planie horroru. Matka zanosi się otumanionym płaczem i Anna momentalnie czuje rozpychające się wraz z krwią po ciele pełne zapału wzburzenie. Co tam się dzieje w tej masie postękujących, spoconych ludzi? Czy należy się ich bać?

Dzieci zbijają się w ciasną gromadkę, Anna ściska kurczowo rękę brata, a dziadek biegnie na przełaj przez ogród. Biegnie, potykając się i wywracając, ale wciąż trzymając psa, ściskając go, piszczącego przeraźliwie.

Dzieci, rozwrzeszczane w tym rozhukanym alkoholowym szale, rzucają się naprzód w ślad za dziadkiem. Skandują coś, wołają, jak zahipnotyzowane uczestnicząc w pościgu rozwścieczonego dziadka za karą dla nieujarzmionego Adolfa. Anna biegnie z nimi, szybciej i szybciej, aż stają w niedbałym półokręgu nad jedną z tych betonowych dziur w ziemi, gdzie na wsiach gromadzi się nieczystości. Dziadek z impetem kopie w pokrywę pojemnika, zsuwając ją z wysiłkiem i walcząc z psem.

Anna wyrywa się do przodu – widzi pokrytą brunatnozielonym szlamem maź, parujące szambo błyszczące w odblaskach nocy. I widzi Adolfa przebierającego rozpaczliwie łapkami nad gnojną przepaścią. Anna patrzy w skupieniu na dziadka. Coś jeszcze powstrzymuje przerażenie. Przecież to niemożliwie, niemożliwe żeby dorosły naprawdę mógł chcieć krzywdy zwierzaka, którego za dnia karmi sytym mlekiem i głaszcze szorstkimi od pracy rękoma. To upiorne przedstawienie, jakiś dziwaczny rytuał strachu i bulgoczącej nadmiernymi procentami rozjątrzonej złości, która za chwilę rozpłynie się w poświacie dnia, pozostając głuchym wspomnieniem pijackiej burdy.

Plusk rozbija złudzenia. Słychać ostatni, przejmujący pisk psa. Czarna kulka mignęła niepostrzeżenie, a ręce dziadka, drżące – zieją pustką. Nie, nie, nie. Anna rzuca się na ziemię, palcami wczepia się w poszarpane brzegi studni, lecz w porę coś szarpie ją boleśnie w tył – Bartek chwyta ją za pasek spodni, ale ona nie daje się odciągnąć. Dziadek bełkocze coś niezrozumiale, targa się za włosy, dzieci uciekają, rozbiegają się po ogrodzie niczym ptaki, a ona orze paznokciami ziemię, przywołując opętańczo Adolfa.

Na powierzchni szlamu upstrzonego skrzekiem, w którym (Anna wyobraża to sobie w bladej trwodze) tłoczą się niewidoczne ropuchy i oślizgłe węże, świecą dwa jasne punkciki – oczy Adolfa, tak bliskie i tak odległe zarazem, gdy szamocze się w kleistej brei, gdy jego uszy przylegają brudem i mułem do małego łebka, upodabniając go do błotnego stworka.

Psy umieją pływać – przypomina sobie Anna i zachłannie obserwuje potyczkę Adolfa z tym czymś, co oblepia go ciasno i wciąga głęboko pod cuchnące bajoro. Najgorsze są odgłosy – pies skomli żałośnie, zachłystuje się szambem, dyszy konwulsyjnie w mroku. I te oczy jak dwa czarne paciorki utkwione w Annie tak błagalnie, z uporczywą nadzieją.

Płacz dusił ją łzami aż do skurczów żołądka. Porwana na ręce przez brata wrzeszczała z siłą, szamocząc się w skrajnym przerażeniu, póki nie złożono jej na kolanach matki. Mama zaniosła ją do łóżka, gdzie tata chrapał ciężko ułożony na boku, i owinęła kocem, po którym przez resztę nocy pełzały jasnozielone punkciki oczu psa, budząc ją z płytkiego snu przeraźliwym kołataniem serca.

Tamtej nocy uczuła je po raz pierwszy. Niesamowite tętno, wyraźnie wyczuwalne, gdy poduszka dotykała szyi – napawało ją panicznym strachem przed zastygłą gdzieś w ciemnościach, kościstą i białą śmiercią. Pochylała się nad nią, wyskakując z zasłyszanych opowieści dorosłych o zabieranych znienacka na tamten świat ludziach. Najczęściej starych i niedołężnych, ale co z tego, skoro Anna już teraz miała chore serce. Na pewno. Przecież uderzało w pierś tak mocno, że aż krew chlupotała jej w uszach. Zasypiała, będąc przekonana, że więcej się nie obudzi.

Ale budziła się – zawsze – przez dwadzieścia kilka lat życia. Także tamtego gorącego poranka, tuż po sczerniałej szaleństwem nocy, zdającej się być odległym, oszałamiającym majakiem. Anna usiadła na łóżku, pociągnęła nosem i spróbowała potrząsnąć śpiącym tatą. Babcia weszła na palcach do pokoju, wzięła ją za rękę, po czym w kuchni napoiła syropem z melisy, dowiadując się o bólach w sercu.

– To nic, stokrotko, to nic. Nerwy – pogłaskała ją kojąco po głowie, lecz dla niej to było za mało. Wyglądała Adolfa, który by polizał ją pocieszająco po ręce.

– Piesek… – zaczęła słabym głosikiem i podbródek jej zadrżał.

– Rano żeśmy go wyjęli, ale brudny!

Dziewczynka spoglądała na babcię niepewnie, chociaż z rosnącą nadzieją.

– Mogę go zobaczyć?

– Uciekł nad rzekę. Wystraszył się nicpoń jeden – babcia zawahała się – psy są mądre. Pewnie pobiegł się umyć i napić.

– I wróci? – zapytała cichutko Anna, wstrzymując oddech.

Babcia zapewniała, że owszem. Uspokojona nieco wyszła więc przed dom poszukać mamy. Na schodkach siedział dziadek, bezmyślnym wzrokiem wpatrując się w dal. Anna bała się spojrzeć w kierunku szamba.

– Gdzie mamusia?

Dziadek ocknął się, przygarnął do siebie wnuczkę.

– Kaj tam! Na spacerze – wskazał ręką ścieżkę wijącą się między drzewami po drugiej stronie wąskiej uliczki. Pozwolił jej iść samej, bo matkatu! Zaraz się na nią natkniesz, daleko nie poszła. Pilnował tylko, czy nie nadjeżdża samochód, kiedy wnuczka przebiegała przez drogę.

W lesie zalegał przyjemny chłód i ptasi trel niósł się echem ponad koronami szumiących jednostajnie drzew. Gdzieś nad jej głową dzięcioł stukał ostro w korę. Mama, z przymkniętymi oczami i odchyloną głową, opierała się o szlaban broniący wejścia w gąszcz. Może rozkoszowała się wiatrem albo dźwiękami przyrody… Przed nią stał wysoki, chudy pan w opuszczonych spodniach – brzegi kraciastej, flanelowej koszuli zakrywały mu tyłek – i ruszał wprawnie ręką, której koniec niknął gdzieś pomiędzy ich dwójką. Mama miała rozrzucone na boki nogi, które jednak złączyła natychmiast, gdy ujrzała córkę, odpychając od siebie w popłochu rękę oraz całą męską postać.

– Już dobrze, kochanie! – zawołała do niej, nie do faceta mocującego się jeszcze.

– Co jest, do cholery?!

Wywinęła mu się w końcu, podbiegła, chwyciła Annę w objęcia.

– Nie bój się. Wszystko w porządku. Czemu nie śpisz?

Zabrała ją nad rzekę. Tamten facet wlókł się za nimi w tyle, mrucząc coś pod nosem i popijając z puszki.

Anna, kurczowo wtulona w wątłe ramię matki, rozglądała się z niepokojem, wypatrując psa doczyszczającego się różowym języczkiem z błota i skrzeku. Wypytywała o niego mamę, ale rodzicielki w ogóle nie interesował los zwierzęcia i tylko z bladym obliczem raz po raz zaglądała córce w oczy.

– Nie powiesz tacie, prawda? Nie powiesz mu, bo to nic nie znaczy – przyciskała ją mocniej do piersi – nic, a nic. Tatuś mnie kocha i ja jego kocham, wiesz o tym? – Anna bawiła się jej włosami, potakując. Wierzyła matce, ale ten zapach, zmieszany z perfumami i zatęchłym potem… nie dawał jej spokoju jeszcze przez długie lata. Musiało ich upłynąć całkiem sporo, żeby Anna uzmysłowiła sobie ze wstrętem: zapach seksu. Oto, co czuła od matki.

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”. Publikacja jest debiutem prozatorskim autorki.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wioletta Żółtak, Tu jest wieś, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 152

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...