Nowy Napis Co Tydzień #153 / Łazarze dnia powszedniego
Być może Zygmunt Bauman pomylił się, twierdząc, że najpełniejszym opisem współczesnego świata będzie pojęcie płynnej rzeczywistości. Wiem, odważne to zdanie, ale i dobrze pasuje na początek recenzji książki Tomasza Szerszenia Wszystkie wojny świata. Każdy tekst na jej temat powinien zaczynać się od zdań godnych wybuchu śmiercionośnej bomby, a każde kolejne układać się zgodnie ze znaną maksymą Hitchcocka. Wojna, jak przekonuje Szerszeń, przestała być tylko terminem zarezerwowanym dla zbrojnych konfliktów. Wojna stała się figurą współczesnego życia. Toczymy batalie łóżkowe, prowadzimy kampanie reklamowe, przybywamy z odsieczą zagrożonym gatunkom, a ćwicząc na siłowni, wmawiamy sobie, że nie bierzemy jeńców. Od kilkunastu lat toczymy nierówne wojny z terroryzmem, a od dwóch lat walczymy z koronawirusem – wrogiem niewidocznym, mało tego: wrogiem, który jest pomiędzy nami, jest w nas. Jeśli dodamy do tego popularne przeświadczenie, że od zakończenia drugiej wojny światowej nie było na kuli ziemskiej ani jednego dnia wolnego od zbrojnych zmagań, to trzeba przyznać, że pojęcie wojny może konkurować z Baumanowską „płynną rzeczywistością”. Tomasz Szerszeń napisał książkę, której główna myśl brzmi: „wciąż i wciąż trzeba mówić o wojnie, o jej obrazach, o jej utajonej w nas obecności: tak długo, aż wreszcie zniknie na zawsze”.
Przedziwne terytorium
Katastrofa, konflikt, kataklizm – tak wygląda przedziwny krajobraz, pośród którego wędruje Tomasz Szerszeń. Przedziwny nie tylko dlatego, że nagle rzeczywistość zostaje zredukowana do resztek, ruin lub nieobecności („wyparowane” ofiary Hiroszimy, rozwiane i rozrzucone ludzkie popioły z pieców krematoryjnych), ale również dlatego, że pierwszą chłopięcą zabawą z dzieciństwa jest zabawa w wojnę. Wszystkie wojny świata zaczyna się właśnie od wspomnień lektury dzieciństwa, jaką było Ogniem i mieczem. Fascynacja końską szarżą, podchodami, bronią, ale także zabijaniem, ranieniem, przewija się w dziecięcych rysunkach, które autor dołączył do książki. Jednocześnie Wszystkie wojny świata zawierają w sobie jednoznaczny sprzeciw wobec wojny jako takiej; aż chciałoby się napisać, że Szerszeń wydaje wojnę wszystkim wojnom. Czytelnik nie zobaczy drogi ewolucji od lat chłopięcych, gdy chłonęło się atmosferę pól bitewnych, słuchało i wpatrywało zarazem w Gawędy o broni i mundurze Szymona Kobylińskiego, oglądało kolejne odcinki Janosika, Czarnych chmur, Czterech pancernych i psa oraz zaczytywało się w książeczkach ze znakiem żółtego tygrysa. Zobaczy za to autora, który będąc już po czterdziestce, niejako z przerażeniem i zawstydzeniem przygląda się swoim dziecięcym fascynacjom. Skąd to upodobanie? – zastanawia się Tomasz Szerszeń i jest to pytanie, w którym nie tylko ja, jak sądzę, odnajduję siebie. Podobnie jak autor należę do pokolenia, które dorastało przecież na osiedlu z wielkiej płyty, w kraju, którego położenie geopolityczne od kilkudziesięciu lat jest stabilne. Jeśli kogoś pałowano, to przecież nie nas, bo byliśmy za młodzi; komunizm zresztą już się wtedy kończył. Jeśli ktoś odnosił rany na froncie, to byli to nie nasi ojcowie, tylko dziadkowie, a oni nie zawsze chcieli (lub mogli) o tym opowiadać. I to pokolenie, pokolenie „wielkiej płyty i wielkiego spokoju”, które z wojną nie miało nic wspólnego – oprócz dziecięcych marzeń i rysunków – teraz, już jako dorośli ludzie, zachłannie czyta o Auschwitz i Wołyniu. Wojna, z którą w wieku dorosłym Tomasz Szerszeń nie chciał mieć nic wspólnego, nieoczekiwanie upomniała się o niego w roku 2015 w Paryżu. Autor stał się świadkiem zamachów terrorystycznych i odczuł na własnej skórze bezradność oraz strach o najbliższych. Te dwie sceny są klamrą Wszystkich wojen świata: chłopiec zapamiętale rysujący szarżę husarii w niedzielne popołudnie w domu dziadków i mężczyzna w Paryżu, wśród strzałów i komunikatów policyjnych, wpatrujący się w twarz swojej córki z bezgłośną mantrą „żeby ci się nic złego nie przydarzyło”. Pomiędzy Tomkiem a Tomaszem, chłopcem a mężczyzną, rozciągają się Hiroszima, Auschwitz, Czarnobyl i Fukushima.
Wszystkie drogi wiodą do Hiroszimy
Jedną z głównych osi tej książki jest film Alaina Resnais’go Hiroszima, moja miłość z roku 1959. Analizując filmowe kadry, notatki reżysera, dialog, jaki podjęli inni pisarze czy filozofowie z tym dziełem, Szerszeń buduje wielopłaszczyznowy esej, który całkowicie wymyka się opisowi. Propozycja autora to organiczny splot antropologii, literatury i rozważań o fotografii. Momentami wydaje się, że czytelnik ma do czynienia z jakimś literackim węzłem gordyjskim, gdzie wątki splatają się ze sobą, a rozwinięcie myśli odnajduje się w niespodziewanym miejscu (od nazwisk jest gęsto: Anders Günther, Benjamin Walter, Winfried Sebald, Jerzy Lewczyński, Jacques Derrida…). Jakby w niezamierzonej ironii nawiązującej do tytułu, W s z y s t k i e wojny świata oferują nazbyt dużo myśli, obrazów, spostrzeżeń. Czytelnik jest momentami obezwładniony ich liczbą, a przede wszystkim ciężarem, bo tematyka opisywana przez autora nie należy przecież do nazbyt lekkich. Idealną metodą czytania byłoby w tym przypadku odkładanie książki co jakiś czas i niespieszne powracanie do niej. Taka metoda okazuje się jednak prawie niemożliwa. Szerszeń rozpościera przed czytelnikiem wciągający esej, gdzie przestrzeń myśli autora przyzywa do samodzielnych rozważań. Trudno oderwać się od lektury – i nie jest to recenzencki banał.
Z tej rozległej panoramy rozważań wybieram dwa najbardziej mnie interesujące: przeczucie katastrofy i kurz historii.
Będą znaki na niebie i ziemi…
Czy pisząc o wojnie, nadchodzącej katastrofie, potrafimy wczuć się w tamten czas? Pytanie to nie jest tylko akademickim rozważaniem. Jak pisze Szerszeń:
Podobnie jak określone momenty historyczne: by je odtworzyć – a więc właściwie odczytać czas – historyk powinien otworzyć się na ten rodzaj doświadczenia, który nazwać można metaforycznie „gwiezdnym/archiwalnym pyłem”. Tym, co nie mieści się w polu tradycyjnej refleksji nad przeszłością, gdyż – jak gwiazdy i jak atomy – jest zbyt odległe i zbyt wielkie lub, dla odmiany, zbyt bliskie i zbyt mikroskopijne.
Jeśli wojna jest drugą strona medalu płynnej nowoczesności, to czy da się ją przewidzieć? Charakteryzując współczesność, eseista Krzysztof Dorosz pisał o „terrorze historii”. Diagnoza rzeczywistości, jakiej dokonywał Dorosz, to opis nagromadzenia takiej liczby wstrząsających wydarzeń, które czynią nas bezradnymi. Ataki terrorystyczne, skażenia ekologiczne na niespotykaną skalę, okrucieństwo jednego człowieka wobec drugiego… Nie ma sensu wymieniać poszczególnych przypadków, już za tydzień zdezaktualizują się, zaś kolejne informacje cierpliwie dostarczane przez dziennikarzy pozbawią nas spokoju. Osaczają nas wydarzenia, których sensu nie pojmujemy. Mało tego: wpędzają nas w paranoję, doprowadzają do brzegu mrocznej studni rozpaczy. Obecny czas przeżywamy jako dyktat wydarzeń, prawdziwy terror historii, z którym sobie nie radzimy. Odbijamy się od rzeczywistości, pomiędzy jednym tragicznym wydarzeniem a drugim, jak zabawki w czyichś rękach. Bezradni, przestraszeni, szukający sensu. Tomasz Szerszeń wskazuje przeczucie nadchodzącej wojny czy katastrofy, między innymi w poezji Zuzanny Ginczanki czy eseistyce Waltera Benjamina. Uchylę się przed zdradzeniem wniosków autora Wszystkich wojen świata, ale nie od pytania, które drzemie w jego rozważaniach. Jeśli bowiem żyjemy w stanach okołowojennych (po-wojnie, przed-wojną, w między-wojniu), to czy nie zanikła w nas umiejętność odczytywania tu i teraz? Lectio divina ziemi, wody, ognia i powietrza; znaki czasów odczytane z długiego ogona komety i narodzin dwugłowego cielaka, lektura z fusów, z naszych ciężkich od tabletek snów – czy potrafimy nawiązać jeszcze więź z własnym życiem, a może rzeczywiście jesteśmy emigrantami z naszej rzeczywistości, bieżańcami samych siebie?
Być może Tomasz Szerszeń na marginesie swoich rozważań o artystycznym i filozoficznym aspekcie wojny nieoczekiwanie wyjaśnia także współczesność. Proszę zwrócić uwagę na ten frapujący fragment:
[…] podobnie jak katastrofa pozbawia rzeczy ich użytkowej funkcji i pozostawia nagimi, odartymi z dawnego znaczenia, tak tutaj postaci i elementy przestrzeni umiejscowione zostają w niepokojącym bezczasie i nie-miejscu. Wyobcowane, zostają jednak ułożone na nowo w układzie, któremu sens nadaje przeglądanie kolejnych stron książki, forma ruchomego atlasu; tak, jak gdyby gest ten unieważniał destrukcję. Wojna zaś objawia się tu jako moment kompulsywnego powtórzenia, dystopijne nie-miejsce i bez-czas, suspens, który trwa w nieskończoność, niszcząc to, co najbardziej ludzkie: pamięć i emocje.
Wieczny suspens – ależ to jest myśl! I jeśli się nad tym zastanowić – ależ to jest wieczność: przerażająca, niekończąca się kara. A jednocześnie: czyż nieustanny suspens to nie jeszcze jedno oblicze rzeczywistości? Ciężkie są te myśli i prowokacje do własnych rozmyślań, które podsuwa czytelnikowi Tomasz Szerszeń.
Resztki Historii
Pamięć pierwszej eksplozji nuklearnej przeprowadzonej w 1954 roku na atolu Bikini, wybuch, którego moc przekraczała tysiąckrotnie wybuch bomby atomowej w Hiroszimie, była obrazem, który naznaczył zbiorową wyobraźnię lat pięćdziesiątych, stając się jednym z symboli „wieku atomowego”: czasów przekraczania granic tego, co wyobrażalne, ale i odwleczonej apokalipsy, „życia na kredyt”, z piętnem ocaleńców.
Jednym z tematów-obrazów przewijających się przez książkę jest zdjęcie atomowego grzyba. Wraz z nim powtarza się niczym refren zdanie: „nic nie wiedzieliśmy o Hiroszimie”. W mieście tym (w jego atomowym grzybie?) odbijać się będą inne wydarzenia, które rozumieć będziemy pod ich nazwami miejscowymi: Auschwitz, Czarnobyl, Fukushima. Zupełnie jakby zło, cierpienie i ciemność przez chwilę miało adres zameldowania.
Choć wpatrzeni jesteśmy w hipnotyzujące zdjęcie – jakbyśmy chcieli zatrzymać ten moment dla własnego zrozumienia, kontemplując niewyobrażalne, które właśnie się stało – zapominamy, że chmura już opadła. Co spadło na nas z atomowego grzyba? Piasek i kurz. Życie, które nagle wyparowało i nie ma ciał, aby je godnie pochować. W miejsce życia wcisnęła się śmierć – wszędobylska, skoro istnienia zostały unicestwione na atomy i mikroelementy. Oddychamy, spożywamy, wkraczamy w nurt śmierci. Radioaktywny pył nie pozwala zapomnieć, ale nie wiadomo, co pamiętać, skoro przestrzeń, ludzie i zwierzęta nie współgrają ze sobą; są wyobcowane. Niemi świadkowie – ruiny i karłowate rośliny – świadczą na naszą niekorzyść: nadszedł twój czas, oto antropocen. Powstaje stan zawieszenia – bez-czas, nie-miejsce, które nie chce ustać, nowe dzieło stworzenia z rozsypanych fragmentów, kreacja z odpadków, szczątków, rykoszetów, ex nihilo na opak. Co na nas spadło z atomowego grzyba? Resztki Historii? To też jest jeden z fascynujących motywów przewodnich książki Szerszenia. Autor stawia pytanie o to, kim jesteśmy, skoro przeżyliśmy koniec Historii. Promieniowanie z Hiroszimy i innych metropolii śmierci wciąż dociera do nas i zmienia nas. Jesteśmy współczesnymi biegunami, uprawiamy nekroturystykę, coś gna nas do dawnych obozów zagłady i każe wchodzić w zamknięte i skażone zony. Jakiś podmuch zrywa nasze relacje i nakazuje pędzić, chcieć ciągle więcej. Jakbyśmy mieli w sobie wiecznie nienasycony lej, ziejącą dziurę wielkości niepojętego cierpienia. Szerszeń stawia bolesne pytania, to prawda. Zmusza do myślenia, jak dawno nikt. Najciekawsze jest jednak to, że analizując dzieła literackie i fotograficzne, pozostawia miejsce na własne przemyślenia (do-myślenia?) czytelnika. Z rozrzuconych perełek-prowokacji rozgryzam od dłuższego czasu tę jedną: jeśli żyjemy po końcu Historii, to czy i my nie jesteśmy ocaleńcami, jakimiś przewrotnymi Łazarzami codzienności?
Kto na nas łypie okiem złym?
Tomasz Szerszeń cytuje Jeana Cayrola, cudem ocalałego więźnia z obozu KL-Gusen:
Nie słychać żadnych kroków, poza naszymi własnymi. […] Dziś na te same tory świeci słońce. Powoli podążamy wzdłuż nich – ale czego właściwie szukamy? […] Krematorium – dziś turyści robią sobie przed nim zdjęcia. […] Wojna drzemie głęboko, ale jedno oko ma zawsze otwarte.
To łypiące, nigdy niedomknięte oko – czyż nie żyjemy pod jego spojrzeniem? To jeszcze jedno, być może, z nazbyt wielu pytań. W całej recenzji postawiłem ich, jak teraz szybko zliczam, ponad dwadzieścia. Tak właśnie działa na czytelnika przebogaty esej Tomasza Szerszenia. Antropolodzy, miłośnicy fotografii i zatrzymanych kadrów filmowych, filozofii i literatury znajdą tu liczne tropy, którymi mogą podążyć w swoich ulubionych kierunkach. Wszystkie wojny świata są jednak książką daleką od akademickich, wysublimowanych rozważań. To niezwykle aktualny esej-album, który bardziej niż można byłoby przypuszczać dotyka naszej codzienności. I na szczęście ma duże marginesy do sporządzania własnych notatek. Czytając, przygotujcie ołówki.
Tomasz Szerszeń, Wszystkie wojny świata, Słowo obraz/terytoria, Instytut Sztuki Polskiej Akademii Nauk, Gdańsk-Warszawa 2021.