26.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #153 / Proustowskie magdalenki z Nowej Szkocji

Miejsce Elizabeth Bishop (1911–1979) w amerykańskiej literaturze XX wieku jest dość szczególne. Jedna z nielicznych kobiet, aż do początku lat 70., laureatek Nagrody Pulitzera (jako czwarta od ustanowienia trofeum w 1917 roku przez Wyższą Szkołę Dziennikarstwa Uniwersytetu Columbia), otrzymuje ją w 1956 rok za tom North & South – A Cold Spring, jedną z najdoskonalszych realizacji nurtu autobiografii i liryki „podróżniczej” w anglojęzycznej poezji ubiegłego stulecia. To ważna reprezentantka intelektualnego fermentu na Wschodnim Wybrzeżu od lat 20. do 50., gdy w demokratycznym i socjalizującym środowisku nowojorskiej, filadelfijskiej i bostońskiej bohemy bardzo ważną rolę zaczynają odgrywać reżyserki teatralne, autorki poetyckich tomów, fotografii i krytyki literackiej oraz reporterki – z wzorcowymi postaciami: Louise Bryant, znanej z burzliwego romansu z Johnem Reedem i Eugene’em O’Neillem, oraz mentorką naszej bohaterki Marianne Moore. Zarazem sama Bishop jest słabo – znacznie poniżej talentu i osiągnięć – znana polskiemu czytelnikowi. Dopiero w latach 90. ukazał się tom 33 wiersze w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka, zaś w 2018 roku wydarzeniem translatorskim i jedną z najlepiej ocenianych książek roku stało się Santarém w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego.

Poetycka i prozatorska spuścizna Bishop utkana została z trzech podstawowych elementów – autobiografii pisarki, geopoetyki oraz literackiej ironii. Autobiografizm (lecz nie podszyty religijnym zaangażowaniem) mógł być pochodną olbrzymiego wpływu, jaki na osobowość i twórczość poetki wywarła osobista znajomość z reprezentantem nurtu konfesyjnego Robertem Lowellem (przy okazji jedną z ikon amerykańskiego ruchu pacyfistycznego i zdeklarowanym obdżektorem) oraz ujawniające się w niewielkich prozach, na sposób zawoalowany (i często symboliczny) osobiste doświadczenia autorki. Osierocona przez ojca w niemowlęctwie i dotknięta pamięcią o matce, przetrzymywanej przez wiele lat w zamkniętych zakładach psychiatrycznych, Bishop usiłuje dziecięce traumy przepracować w literackich obrazach i wysublimowanej materii słowa. Autobiograficzny żywioł łączy się z geopoetyckim w relacjach i wspomnieniach z licznych podróży – pobytem osieroconej dziewczynki w Kanadzie u krewnych, Meksykiem, wreszcie szesnastoma latami spędzonymi w Brazylii z wieloletnią towarzyszką życia Lotą de Macedo Soares. Jest wreszcie ironia – nie na kształt drapieżnej figury używanej przez romantyków czy złośliwej i miażdżącej adwersarzy pisarzy wiktoriańskich – łagodna, mająca w sobie coś z relacji życzliwego obserwatora, nakierowana raczej na popkulturowe matryce amerykańskiego stylu życia, na coś, co funkcjonuje pod obiegową nazwą „amerykańskiego mitu”. Ten kulturowy trop odsyła nas wprost do tytułowego opowiadania zbioru Amerykańska Szkoła Pisania, opublikowanego przez Biuro Literackie, składającego się z kilkudziesięciu tekstów prozatorskich w tłumaczeniu Juliusza Pielichowskiego, Andrzeja Sosnowskiego i Marcina Szustera.

Wbrew wszelkim pozorom tytułowy tekst nie jest błyskotliwym esejem odkrywającym sekrety pisarskiego warsztatu lub analizą literackich walorów prozy i poezji zza oceanu. Nie jest to również prezentacja nieznanej nam bliżej formacji literackiej rodem z USA. Już zawiązanie tytułowej opowieści wskazuje nam na ironiczny dystans autorki:

Duch epoki, i oczywiście naszego rocznika, był duchem radykalnym, byłyśmy purytańsko różowe. Mogło się nam wydawać, że jest coś szlachetnego w pracy z rocznym uposażeniem grubo poniżej kosztów poniesionych przez rodziny na naszą edukację. Połączenie tego motywu z realną potrzebą posiadania dodatkowych pieniędzy, czczą ciekawością oraz, obawiam się, czystym masochizmem skłoniło mnie do odpowiedzi na anons zamieszczony w niedzielnym wydaniu „Timesa” i do podjęcia pracy. Zatrudniłam się w korespondencyjnej szkole pisania, the U.S.A. School of Writing.

W doskonale odwzorowanej i cokolwiek szalonej, pełnej papierosowego dymu oraz znerwicowanych maszynistek, atmosferze obskurnego biura poznajemy sprytnego pana Blacka, skrzyżowanie hochsztaplera z agentem filmowym, który przez sieć ogłoszeń, szeptanej propagandy i reklamowych ulotek namawia pozbawionych talentu robotników z Detroit, kowboi z Teksasu, hodowców z Minnesoty, dokerów i służące do wzięcia udziału w korespondencyjnym kursie literackim, który otwierać ma im drogę do pisarskiej sławy. W istocie to american dream. Elizabeth, ukryta za fałszywą tożsamością profesora Margoliesa, z pieczołowitym entuzjazmem godnym lepszej sprawy, pisze pełne zachęty i pochwał na wyrost pochlebne recenzje nadsyłanych literackich prób kompletnie pozbawionych talentu, usiłujących przerwać żałosną egzystencję i czekających na cud studentów. Kreśląc (niemal poetyckie) obrazy, posługując się metaforą („A może myśleli, że pan Margolies skinie czarodziejską różdżką i małe kupki melancholijnych kostek słów, przypominających kostki kurczaka albo rybie ości, nabiorą ciała i wigoru, i przeistoczą się w porywające, sugestywne, pełnowymiarowe opowiadania czy powieści”.), jest również Bishop niezwykle bezlitosną w ocenie swych własnych „amerykańskich snów”. Odnajdujemy tu niejeden opis politycznych dyskusji i kłótni pozbawionych sensu; aż do granic męczące nocne rozmowy z siedzącą przy sąsiednim biurku Rachel. Jest w tych opisach coś ze stylu plastycznego słynnych obrazów Edwarda Hoppera: 

Kiedy przypominam sobie te lancze, spowija mnie aura sennego koszmaru: jedzenie, mokra, brudna podłoga pod zgrzanymi stopami, mokry, pasący się, hałaśliwy tłum w świecie neonówek; natarczywy krzyk Rachel po drugiej stronie stołu, która opowiada w najdrobniejszych szczegółach niekończącą się i wstrząsającą autobiografię Vardisa Fishera.

Ten, nakreślony z oczywistym ironicznym dystansem, portret wielkiego miasta (czy to Bostonu, czy Nowego Jorku) zawiera mroczny – nazwałbym go nawet cokolwiek gotyckim – rys i tajemnicę, tak charakterystyczne dla całej twórczości Elizabeth Bishop. Opowiadania zawarte w Amerykańskiej Szkole Pisania powinniśmy bowiem czytać przez pryzmat mroków jej poezji. Przez ten ironiczny stempel, hopperowską plastykę, poetycki rys oraz wyczucie obrazów, słów, a nawet błędów jeszcze lepiej dostrzec można, zestawiając obok tytułowego opowiadania wiersz Man-Moth z tomu North & South – następny przykład dekonstrukcji amerykańskich mitów w twórczości autorki Santarém. U źródeł wiersza legła anegdota, literówka z „New York Timesa” – słowo mammoth (mamut) zostało zapisane jako Man-Moth, czyli Człowiek-Mól albo Człowiek-Ćma. Nie jest to jednak postać z uniwersum Marvela czy DC Comics. Poetka, korzystając z tego mimowolnego błędu, buduje obraz z antynomii: cień-światło, zimno-gorąco, czyniąc z postaci personifikację wszystkich stworzeń nocy, marzeń sennych, wiecznego tułacza wśród mroków, oświetlonego księżycem miasta – sztucznym światłem neonów – „nocnego marka”, podróżnika siatką tuneli metra: 

Każdej nocy musi
w kółko przejeżdżać sztuczne tunele i śnić seryjne sny.
Jak podkłady pod pociągiem, sny migają pod spodem
jego pędzącego mózgu. Nie śmie wyjrzeć przez okno,
ponieważ trzecia szyna, jednostajny przeciąg trucizny,
biegnie obok niego o włos

 to poetycki obraz tak bliski atmosferze nocnych eskapad z gadatliwą Rachel wysysającą energię z człowieka.

Czytać należy te opowiadania przez filtr autobiografii i poetyckich podróży Elizabeth Bishop. Nie bez powodu mniej znane prozatorskie dokonania laureatki National Book Award za The Complete Poems w 1970 roku krytycy zestawiają z jej lirycznym otwarciem zbioru Północ i Południe, utworem Mapy:

Na mapach spokojniejsze wody są niż ląd,
właściwych falom formacji lądom użyczając:
i na południe żwawo gna Norwegii zając,
profile indagują morze, gdzie kończy się ląd.
One są z rozdzielnika, czy państwa mogą sobie wybrać barwy?

Czy bowiem narratorzy – na wzór tych państw – nie poszukują wciąż swych kształtów i barw? Wyobcowani, samotni – jak Lucy z najwcześniejszego z opowiadań Chrzest, łaknąca mistycznego oświecenia dziewczynka, zatracająca się w swej wierze aż po śmierć (odnaleźć tu możemy przemożny wpływ religijnej i konfesyjnej liryki Lowella) czy starzec zbierający papiery na plaży i odczytujący z tych zamokniętych fragmentów skrawki, banalne lub skrywane urywki cudzego życia. Jak anonimowy narrator monologu W więzieniu, który choć przywołuje Biuro wywiadu Nathaniela Hawthorne’a i Zapiski z domu umarłych Fiodora Dostojewskiego, to w swych tyradach o samopoznaniu, wyjątkowości do granic samozniszczenia, przypomina mi raczej tytułową postać Młodzika z jej rozpisanym w najdrobniejszych szczegółach scenariuszem sukcesu, w który wpisana jest nawet recepta użytkowania butów. Tę alienację, „osobność”, lecz przede wszystkim swoistą poetyckość losu swych bohaterów podkreśla Bishop dość szczególną frazą. Początek Morza i jego brzegu możemy – bez uszczerbku dla treści – rozpisać w formie wersów, charakterystycznych dla anglosaskiej poezji epoki po T.S. Eliocie:

Pewnego razu
na jednej z naszych dużych publicznych plaż
zatrudniono człowieka do sprzątania papierków.
W tym celu
wyposażony został w kij,
a raczej laskę
zakończoną długim, wypolerowanym gwoździem.
Ponieważ pracował wyłącznie nocami,
gdy plaża była opustoszała,
dostał także podręczną latarkę. 

Z autobiografią, wieloletnią i – jak się zdaje – nigdy do końca niezgaszoną traumą z dzieciństwa wiążą się powracające w kilkunastu opowiadaniach, figury matki, szpitala i śmierci. Czy to w szeregu wspomnień o latynoskich, starzejących się i zapomnianych artystach (Gregorio Valdes), czy w pełnej ciepła historii o pielęgniarce Mamie Harris (Szpital Mercedes). Literackich tropów i powinowactw w twórczości Elizabeth Bishop można odnaleźć więcej – porzucona dziewczyna, skrzywdzone i wyalienowane dziecko, którego śmierć zawiniona przez dorosłych przybrana jest w barwy onirycznego marzenia (nie zaś makabry, jaką jest w istocie – Dzieci farmera). Tu natrafiamy na kontekst autobiograficzny, podobny do twórczości jednej z najciekawszych prozaiczek amerykańskich ubiegłego wieku Flannery O’Connor. Powtarzającą się figurą jest kobieta ze społecznych nizin, „przezroczysta” dla otoczenia, poświęcająca swe życie w służbie innym (Szpital Mercedes, Gosposia, Gwendolyne). 

Prawdziwym jednak darem, przekleństwem i literackim paliwem jest pamięć. Elizabeth Bishop niejednokrotnie sięga do chwytu znanego jako „Proustowska magdalenka”. Oto przedmiot, uruchamiając ciąg skojarzeń, falę wspomnień, pozwala znów stać się pisarce małą dziewczynką, w zakamarkach pamięci odnaleźć ten czas, gdy mieszkała z dziadkami w jednym z kanadyjskich miasteczek:

Prawdziwą nazwą tego doznania jest pamięć. To rodzaj wspomnienia, którego nawet nie muszę próbować sobie przypomnieć ani odtworzyć; zawsze tam jest, wyraziste i pełne. Tajemnicze liczby, kolumny, które zrobiły na mnie tak duże wrażenie – tajemnica, której nigdy nie rozwikłałam, gdy poszłam do zerówki w Nowej Szkocji! (Zerówka).

To bowiem pamięć jest bohaterką, nie tylko prozy, lecz całej nieomal twórczości amerykańskiej pisarki. To ona pozwala konstruować piękne, melancholijne, miejscami żartobliwe i elegijne wspomnienie o przyjaciółce i mentorce – Marianne Moore – które staje się kunsztownym domknięciem Amerykańskiej Szkoły Pisania.

 

E. Bishop, Amerykańska Szkoła Pisania, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2020.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Chmielewski, Proustowskie magdalenki z Nowej Szkocji, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 153

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...