Nowy Napis Co Tydzień #142 / Profesora z Pensylwanii językowe gry
Posłowie krytyka, poety i przede wszystkim tłumacza tomu wierszy Charlesa Bernsteina (rocznik 1950) – Kacpra Bartczaka – rozpoczyna opis wieczoru autorskiego amerykańskiego pisarza, który podczas spotkania z czytelnikami w Łodzi i trochę później:
[…] z lubością smakował kupioną w sklepie spożywczym kiełbasę, a w restauracji rozkoszował się chlebem ze smalcem i ogórkami kiszonymi. Jego występ poetycki był porywający, choć publiczność nie miała pewności, czy została porwana treścią wierszy, ich przekazem, czy sposobem ich przedstawienia, głosem, który w tych wierszach zyskiwał kształt całkiem niespodziewany, raz przywołujący rabiniczne kazanie, a raz zdesperowany list do szefostwa nowojorskiego metra.
Jest w tym opisie i charakterystyczny – dla liryki Bernsteina – żarłoczny sybarytyzm dnia powszedniego, coś, co nazwałbym emocjonalną (wręcz sensualną) radością z rzeczy pozornie prozaicznych, zachwytem nad poetyką codzienności. Jak w Dziękujemy za dziękuję z 2003 roku:
Ten wiersz
jest wyrazem nadziei
na poezję,
która nie odwraca się
plecami do
publiczności, której
nie zdaje się, że
jest lepsza od czytelnika,
która oddaje się
sprawie poezji jako
formuły przystępnej, jak puszczanie
latawca lub łowienie
na muchę. Ten wiersz
nie przynależy do żadnej
ze szkół, jest bez
dogmatu. Nie schlebia
modom. Mówi
dokładnie to,
co mówi. Jest
prawdziwy.
Jest też element swoistego prestidigitatorstwa, magii, a nawet uwodzenia publiczności, obecny w wystąpieniach Bernsteina –
Jednak o wiele bardziej frapujący, stawiający przed publicznością jeszcze trudniejsze zadanie, był z pewnością głos, który Bernstein powołał do życia na potrzeby wykładu akademickiego. Ten pojęciowo skondensowany, teoretycznie wymagający referat był przez prelegenta przerywany w niektórych momentach imitacją piania koguta – „Cock-a-doodle-de-dooooooh!” Zarysowała się relacja między wykładem a wcześniejszym wydarzeniem poetyckim, „odczytem” poezji, który był raczej jej zdarzeniem, i z którego aura pojawiła się w auli wykładowej.
– tu przypominają się (znane z licznych opisów) nieomal poetyckie happeningi – wspierane śpiewnym tonem autorów – poetyckie wieczory Sergiusza Jesienina i Włodzimierza Majakowskiego. Wreszcie czytane na rozedrganej strunie, emocjonalne do granic omdlenia recytacje Josifa Brodskiego w Krakowie, w auli Collegium Novum na początku lat dziewięćdziesiątych, z których słuchacze (w tym niżej podpisany) trwali w niezwykłym letargu, bliskim oszołomienia – nie tyle treścią – co (tu wrócę do skojarzenia Bartczaka) sposobem jej podania. Co jednak odnajdujemy jeszcze w tomie Świat w ogniu?
Rolę Charlesa Bernsteina poety od roli pedagoga, teoretyka, od roli organizatora życia literackiego trudno często oddzielić, a byłoby to – w znacznym stopniu – działanie pozbawione głębszej logiki. Te wszystkie role – chociażby redaktorska i współzałożycielska magazynu „L=A=N=G=U=A=G=E” (w latach siedemdziesiątych) oraz wykładowcy akademickiego na Stanowym Uniwersytecie Nowego Jorku w Buffalo – nierozerwalnie splatają się z twórczością liryczną autora Poetic Justice. Już pod koniec lat sześćdziesiątych wraz z poetami ruchu Language (w Polsce z przekładów opublikowanych przez Biuro Literackie jest znana czytelnikowi Rae Armantrout) podkreślał dużą rolę języka jako podmiotu konstruującego wiersz oraz ogromną rolę odbiorcy. Traktowani – w chwili debiutu – jako przedstawiciele awangardy, reprezentanci tego ruchu preferowali również rozwiązania z pogranicza poezji i prozy. Już jako wykładowca w Buffalo, a przede wszystkim na uniwersytecie w Pensylwanii rozwinął pionierski projekt PennSound – witrynę internetową i archiwum dźwiękowe. Wspominam o tym, aby bardziej przybliżyć filozofię pisarską Bernsteina, która na styku z rolą edukacyjną ma równie istotne znaczenie społeczne. PennSound zawiera tysiące oryginalnych nagrań recytacji poetyckich, wykonanych przez samych autorów. W katalogu odnajdujemy nazwisko Guillaume’a Apollinaire’a (trzy wiersze zarejestrowane w 1913 roku), wieczór poetycki wielokrotnie wymienianego jako kandydata do literackiej Nagrody Nobla, syryjskiego poety Adonisa, kilkaset utworów i wystąpień Allena Ginsberga czy nagranie Francisa Scotta Fitzgeralda czytającego liryki Johna Keatsa i fragment z Williama Szekspira. Zasadą archiwum jest wolny i bezpłatny dostęp, pod warunkiem niekomercyjnego wykorzystania jego zasobów. Przenikanie sfery słowa zapisanego i słowa wygłoszonego – wiersz (lub jego zapis) – może być efektem improwizowanego wykładu, którego istotnym elementem obok wyczuwalnej ironii, którą posługuje się Bernstein jest również element zaskoczenia. W cytowanym już tutaj zbiorze odnajdujemy Co sprawia, że wiersz to wiersz, zapis wystąpienia z uniwersytetu w Pensylwanii w ramach cyklu Wykładów sześćdziesięciosekundowych. Improwizacja zawiera frazy (z wykorzystaniem znanego już barokowym pisarzom poetyckiego chwytu zaskakującej pointy czy anafory):
Nie chodzi o słowa, które rymują się na końcu wersów. Ani o formę. Ani o strukturę. Ani o samotność. Ani o lokalizację. Ani o niebo. Ani o miłość […]
(słychać alarm minutnika)
Chodzi o wyczucie czasu.
I mimo przynależności do ruchu Lingua oraz niewątpliwej predylekcji do eksperymentatorstwa oraz nowych technologii (vide stworzenie PennSound, które w ostatnich kilku latach rozbudowało również formułę podcastów) jest przecież Bernstein spadkobiercą i pełnym podziwu uczniem dawnych poetów, tych magicznych czasów, gdy powstawały pieśni, które – choć zapomniano ich twórców – wciąż otaczają słowo wiązane, jakkolwiek nie wybrzmiałoby to egzaltowanie, mgiełka tajemnicy. Przytoczmy urywek poetyckiej prozy:
Nim nastał początek, pieśni poetów były echem języka kosmosu, a kosmos był echem zaklęć poetów. Wiersz i kosmos były tak ze sobą splecione, jak piorun i błyskawica. Minęły eony i pieśni poetów odbiły się od uszu, które nie potrafiły już słyszeć. Mimo to poeci nadal śpiewali o tym zamierzchłym czasie, gdy ich słowa powoływały żywe światy.
(Przed czasem)
Mgiełka, którą Bernstein dezawuuje.
Sięgnijmy jeszcze raz do posłowia Kacpra Bartczaka, który relacjonując praktykę kultywowaną na zajęciach przez poetę, opisuje ją jako wciąganie i uświadamianie studentom, iż liryka jest przede wszystkim grą z językiem, podważaniem jego zastałej normy. Zaś dalej pisze:
W przedsięwzięciu tym jego oponentką (przywoływaną niemal obsesyjnie) jest formacja kulturowa, którą poeta nazywa, przynajmniej w odniesieniu do rodzimej sceny amerykańskiej, „oficjalną kulturą poetycką” (official verse culture). W skrócie, chodzi mu o wszystkie te zespoły pojęciowe, które inwestują w wartość przejrzystości lirycznej, utrzymując tym samym prymat sprawdzonych form. Rzekome przymioty tych formuł i stylistyk – na przykład erudycja, poznawcza bądź emocjonalna głębia, poruszanie słusznych spraw, kunszt techniczny, wyśrubowany styl, walka o słuszną sprawę – przyczyniają się w istocie do scementowania normy lirycznej.
Do zachowania status quo. Z tej perspektywy lektura Przed czasem nabiera odmiennych znaczeń, zaś liryczny finał: „A jednak, w swej nieziemskiej impotencji, wiersze te sięgają podobnie demonicznej podniosłości – tworząc światy i światy rujnując – co tamte najbardziej starożytne pieśni, które brzmiały, nim nastał początek” – z aluzją do Bhagawadgity, staje się zawoalowaną kpiną. Podobnemu efektowi służy natrętne przywoływanie tych samych słów (bądź fraz), na które już zwracałem uwagę, przypominając barokową manierę stylistyczną. Bernstein posłuży się nią dla ukazania skamieniałych norm języka i literatury –
Powiedzmy że choć zawsze upadasz nigdy nie trafiasz na grunt
Powiedzmy że kiedy dzień się kończy noc odmawia nadejścia
[…]
Powiedzmy że kłamstwo umysłu jest światłem postrzegania
(Powiedzmy)
Ta kontestacja i gra ubrane zostają jednakże – w moim przekonaniu – w dość wysublimowaną formę poetyckich obrazów, gdy utwór W świecie niespokojnym jak nasz przenosi nas tam, niczym detektywów podążających tropem poety, tam, gdzie
urwał mi się
wątek śladu w całym tym czary-mary
[…]
podejdę go
ze wszystkich trzech stron naraz
odbiję piłeczkę
od wszelkiej maści niewyraźnych jasnowidzów
– by stwierdzić: „no cóż, sami widzicie, że nic nie skrywam / w rękawie”. Postawa ta umożliwia Bernsteinowi niewiarę w normy (zarazem pieśń pochwalną codzienności) rozciągnąć – również – na dyskurs polityczny, spisany w formie poetyckiej nieustannych powtórzeń:
Słyszę szloch demokracji, w dniu wyborów.
Ulica kupczy obietnicą, w dniu wyborów.
Głos łotra równie ważny jak głos świętego, w dniu wyborów.
Dopada nas wściekłość umarłych, w dniu wyborów.
Mój brat przygnieciony smutkiem, w dniu wyborów.
Siostra robi pranie, w dniu wyborów.
(W dniu wyborów)
Kwintesencją czasem dadaistycznej, a przede wszystkim ironicznej liryki Charlesa Bernsteina zebranej w tomie Świat w ogniu jest – moim zdaniem – utwór Szanowny panie Fanelli:
Widziałem ten pana obrazek
na stacji przy 79
ulicy. Mówi pan,
że jest pan ciekaw
moich ewentualnych uwag
odnośnie stanu
tej stacji. Panie Fanelli,
jest mnóstwo
odpadków na stacji przy 79
ulicy.
I tu – polskiemu czytelnikowi – przypomina się słynny list Stanisława Lema do prezesa krakowskiego ZUS. Ten sam dystans pozwalający znieść absurdalną grozę codziennego świata.
Charles Bernstein, Świat w ogniu, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2020.