09.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #155 / „Męczy mnie obraz taty próbującego przełknąć hydroksyzynę”

Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję to poruszająca proza o poprzedzonym cierpieniem umieraniu, z którego autor stara się wyciągnąć szerszy, dostępny poza prywatnym kontekstem żałoby wniosek. Debiut książkowy Mateusza Pakuły, uznanego reżysera i dramatopisarza, przechodzi od intymnego dziennika do rzucenia światła na szerszy problem eutanazji, która w Polsce jest i pewnie jeszcze długo będzie nielegalna.

Opowieść zaczyna się w Kielcach, w czasie przeszłym. Narrator, który z przyczyn zawodowych znalazł się w rodzinnym mieście, wraz ze znajomymi nocuje w domu rodziców i zastaje chorego, żółtego na twarzy ojca. Pierwszy akapit to próba wejścia w historię jego umierania, nieudana i szybko porzucona. Nie da się bowiem wejść w świat organizowany przez raka trzustki w konwencji wspomnień. Pakuła błyskawicznie zmienia więc narrację na czas teraźniejszy, zaczyna pisać od nowa i określa tekst jako „mój dziennik, moją walkę”. Odtąd, w tak wypreparowanym tu i teraz, czytelnicy będą zagłębiali się w historię cierpienia i śmierci.

W książce mówi Mateusz – syn, mąż Zuzi, ojciec dwójki małych chłopców, brat, wnuk, ale też artysta i intelektualista, który na wszelkie możliwe sposoby próbuje przepracowywać swój smutek. Decyzja o pisaniu w czasie teraźniejszym sprawia, że jako czytelnicy znajdujemy się naprawdę blisko jego trosk, wchodzimy mu niemal do głowy i w dynamicznie skonstruowanej dramaturgii tego dziennika jesteśmy albo tuż obok nieestetyzowanych, podanych wprost zmagań z chorobą, albo stajemy się świadkami jego codzienności – jeżdżenia między Krakowem a Kielcami, organizowania swojego czasu między pracą na próbach teatralnych a żegnaniem się z tatą, rozmowami przy piwie, czasem spędzonym z najbliższymi czy wizytami u wstrętnej babci Natalii. Pakuła zdaje też szczegółowe relacje ze swoich lektur, pokazuje, jak osoba czytająca miota się w doborze książek wobec historii śmierci swojego ojca. Literacka sprawność pozwala mu skonstruować podmiotowość rozdzierająco szczerą i autentyczną. Główną rolę grają tutaj na sucho podawane fakty i niczym nieupiększone emocje. Żadnych deklaracji i wartości. Punkt ciężkości leży po stronie zwykłego życia, które musi mierzyć się ze śmiercią.

Decyzja o byciu wewnątrz tej opowieści Mateuszem, który nie chce nikogo udawać ani za nikogo mówić, sprawia, że w drugim rozdziale przenosimy się do pisanego przez niego dramatu, w którym konfrontują się ze sobą Stanisław Lem i Philip K. Dick. To wzruszający rozdział o osobie piszącej, która wobec prywatnej tragedii wciąż musi realizować swoje zawodowe obowiązki. Dick i Lem nie opowiadają o ojcu, śmierci czy żałobie. Dostajemy fragmenty pisanej z humorem fantazji o spotkaniu dwóch autorów science fiction, którzy karmią się słodyczami i paranoją, żyją po dwóch stronach żelaznej kurtyny i stają twarzą w twarz ze swoimi prywatnymi demonami. Cały żal Mateusza chowa się za kurtyną, w nieobecności. Zostaje nam przedstawiona strategia ucieczki do wyimaginowanych światów. Ten gest jest pełnym autentyczności raportem z eskapizmu napędzanego smutkiem.

A potem jest twarde lądowanie w świecie choroby. „To jest koniec, tak właśnie kończy się świat. Nie krzykiem, tylko wymiotami”. Komórki nowotworowe zaczynają rozrastać się w całym organizmie Marka Pakuły, sześćdziesięcioletniego architekta, męża, ojca, syna, brata, dziadka i przyjaciela. Połączona żalem rodzina gromadzi się przy jego łóżku. Mężczyzna jeździ na chemioterapię i obserwujemy scenę męczarni kilkunastu osób czekających w nieznośnych, pandemicznych warunkach na swoją dawkę. Mateusz spędza jak najwięcej czasu w Kielcach. Odciąża swoją mamę, spędza czas z młodszym bratem i pielęgnuje ojca. Wyniszczająca choroba, mimo kilku dających nadzieję przerw, konsekwentnie przejmuje całe ciało mężczyzny. W pewnym momencie trzeba go już prowadzić do toalety, zaczynają się długie miesiące pożegnań, niemocy, rozczulających scen przytulania się w łazience.

Czas prawdziwego horroru nastaje jednak na oddziale paliatywnym łódzkiego szpitala. Pacjenci spotykają się tam ze zinstytucjonalizowaną pogardą. Dziennik prowadzi nas przez kilka nieznośnie upalnych dni, kiedy Mateusz z mamą próbują odwiedzić tatę i dowiedzieć się czegoś o jego stanie. Odbijają się jednak od ściany obojętności i wypalenia poszczególnych lekarzy i pielęgniarek. Tekst zaczyna być przejmowany przez rosnącą frustrację na szpitalną znieczulicę. W końcu Marek prosi najbliższych o zabranie go do domu, gdzie liczy na śmierć w godnych warunkach. Fragmenty o instytucjonalnej przemocy łódzkiego szpitala antycypują wymowę książki Pakuły, który za wszelką cenę chce wyjść poza własne przeżywanie śmierci ojca i skonstruować szerszą, społeczną wymowę.

Książka Pakuły przestaje być intymna w najbardziej problematycznym dla narratora momencie, kiedy jego ojciec zaczyna prosić o eutanazję. Mówi, że chce umrzeć jak ich pies, we śnie i w otoczeniu najbliższych, bez tej całej ludzkiej mitologii cierpienia. Mateusz liczy, ile dawek morfiny jest w stanie uśmierzyć ból taty i pomóc mu spokojnie umrzeć. Kiedy okazuje się, że ten nie może już połykać tabletek, rozpacza nad jego agonią i swoją niemocą uduszenia go poduszką. Stąd ten zagadkowy tytuł; kiedy ojciec umiera, Mateusz zaczyna żałować, że musiał tyle cierpieć, że w Polsce nie dane mu było podjęcie decyzji o zakończeniu męki wyłącznie z powodu katolickich wyobrażeń moralności. W pewnym momencie pisze:

Tak, miał wady, ale nie zasługiwał na to, kurwa, „piękne cierpienie” (uwznioślone cierpienie, ach, sam fundament chrześcijaństwa! – jeśli ktoś mi jeszcze kiedyś ośmieli się coś powiedzieć o „pięknym cierpieniu”, ma wpierdol, słowo daję). Zasługiwał na to, by umrzeć zgodnie ze swoją wolą, zasługiwał na to, by umrzeć jak pies! Kurwa, mam tak straszne poczucie winy!

A puentą i wymową tej książki jest fragment, który także chciałbym tutaj zacytować, bo nie sposób go ani streścić, ani skomentować bez przytoczenia:

Tak, myślę, że jego cierpienie nie pójdzie na marne, jeśli napiszę o nim w książce (nie o tacie, tylko o jego cierpieniu), a książka rozpocznie dyskusję o legalizacji eutanazji. To musi się wydarzyć. Dyskusja i LEGALIZACJA (Zalegizować empanastię? Elfanazję? W żadnym wypadku! A komu to potrzebne?). Usensownianie cierpienia jest bez sensu. Cierpienie mojego taty sensu nie miało i nie ma. Ale ja muszę je sobie usensownić.

To usensownienie jest bardzo konkretnym postulatem, który zostaje w tej książce poprzedzony porażającymi literacko fragmentami zapisu cierpienia. Cierpienia, którego autor nie chce wpisywać w metafizykę. Interesuje go wyłącznie bezsensowność bólu, jego najbardziej ludzki wymiar, który Mateusz oglądał z perspektywy syna żegnającego ojca. Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję to więc przede wszystkim nadawanie cierpieniu najbliższego i swojej żałobie bardzo konkretnej, politycznej wymowy. Brak polskiej debaty o eutanazji sprawia, że cierpienie jednostek odbywa się w zaciszu problemów zamiecionych pod dywan. Nasza polityczna rzeczywistość nie przyswaja tego typu próśb, jest na nie głucha i właśnie przez to debiut Pakuły działa tym mocniej – staje się zarówno dramatyczny, jak i potrzebny.

Jeżeli z lektury tej książki zostaje coś więcej niż poruszenie tematu eutanazji i literacko świetny zapis śmierci na raka trzustki, to są to sceny wspierającej się rodziny. Pakuła w rodzajowych obrazkach towarzyszących śmierci ojca przedstawia bez zbytniego upiększania swoją mamę, żonę, babcię Halinkę, rodzeństwo oraz synów. Pisze o miłości i wsparciu w ten sposób, że rozpala w czytelniku (czyli we mnie) pewien rodzaj ciepła. Jedną z przytaczanych przez niego lektur są Argonauci Maggie Nelson, od której zapożycza i zapętla wyrażenie „w ogniu naszej troski”. I jest to wyrażenie bardzo adekwatne wobec przedstawianych przez niego emocji, które windują tę książkę o kolejny poziom w górę.

Swoistym post scriptum jest tutaj zapis wywiadu z babcią o czasie wojny, podczas której jej ojciec postanowił dobrowolnie udać się na roboty do Niemiec, gdzie nie tylko udało im się przeżyć, ale także – żyć w miarę dobrych warunkach, w towarzystwie innych osób, Niemców, którzy nie byli hitlerowcami, a zwykłymi rolnikami czułymi na potrzeby innych. Potrzeba Pakuły w sięganiu do korzeni swoich rodziców wydaje się naturalna po odbytej ceremonii pogrzebowej. W ten sposób Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję staje się też raportem z korzeni rodzinnych, nie tylko codzienności postawionej wobec śmierci najbliższego.

Mateusz Pakuła, Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję, Nisza, Warszawa 2021

Pakula okladka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mateusz Górniak, „Męczy mnie obraz taty próbującego przełknąć hydroksyzynę”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 155

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...