23.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #157 / Pierwotna obecność błękitu

Przeklęta droga, przeklęta… Kto ją przeklął i kiedy? Nie wiadomo. Może ten, co uciekł z Toćki nr 13? Dezerter i samotnik, co mu palce u lewej nogi obcięli? Krew tryskała na wiosenne tulipany na stepie, żółte i chore. a może ten przesiedleniec z 1936? Uciekał z wagonu, a potem zerwał się z transportu, już na równinie za Celiną. Złapali. Skopali. Rzucali po ziemi jak worek plew. Ten też krwią zapłacił, tylko pluł – z brzucha, też na wiosenne tulipany, żółte i chore. a ta, co spała z naczelnikiem Toćki, co dziecko w nocy pościelą, nie pościelą, a workiem udusiła? Zaniemówiła po tym, język połknęła, czy jej wyrwali? Rzucili język na tulipany, wiosenne, żółte i chore. a naczelnika zaś nie pozwolili zakopać! To nic, że umarłeś, jeśli jesteś ateistą, leż na stepie, tu przy wsi. Nawet gdyby cię pochować w pięknej trumnie z deficytowych desek, to i tak ziemia cię nie przyjmie! Nie pokocha, nie odpuści, bo tyś za życia ze wszystkimi kobietami z zesłania spał…

Przekleństwo ludzi skrzywdzonych nosi swoje metafizyczne piętno; odbija się tu, na ziemi pooranej kołami władzy i czasu, płaczem nieba, poranioną grawitacją kosmosu, co to za nas myśli i wypatruje złamanych losów człowieka. Mówią tu w Toćce nr 13, a mówią pewnie i powtarzają za innymi, że w noc wiosenną step odbija kosmos. Że trzeba tylko znaleźć ten magiczny punkt i na plecach położyć się i czekać, a może nie czekać, a oczekiwać, wynostalżyć się za życiem z dzieciństwa i minionym dniem, co już przeminął, i wtedy kosmos zajrzy w oczy. To nic, że mrok – tutaj ta czerń na to pozwala, podszyta empatią i żalem… Tutaj w Toćce i na drodze przeklętej noce nigdy nie mogłyby być groźne.

I co z tego, że istniała droga. Droga była jak klątwa, co jak chora, starsza kobieta błądziła, raz z kosą, raz z dzieckiem w prześcieradle, a potem białymi stopami po wiosennych tulipanach…

Była i będzie ta droga przez step, droga donikąd. Co z tego, że szedłeś, jeśli nie doszedłeś do celu. To po co komu taka droga… Krzywa, z dołami i błotem, niechciana, a konieczna. Czasem przypominała ludzki los ta droga, jakaś tajemnicza i obojętna. Gdy prowadzi do cerkwi, to ho, ho… wiesz, po czym stąpasz; a jeśli wiedzie do wody, toś topielec albo samobójca. Albo rybak! a jeśli jakaś jej boczna ścieżka prowadzi do burdelu, to wiesz człowieku, że zmartwienia i troski poginą.

Mleczarza Antona martwiły te boczne odnogi, jak sztywne palce umarlaka, długie i czarne. Gdzieś pękały przy drodze, a potem wyskakiwały jak niewidzialne zmarszczki na starej skórze i zostawały na wieczność. Droga była szeroka, usypana kamieniami, żwirem jak senny wąż rzucony na step. Szczerbata, chłodna i samotna.

Od poniedziałku do soboty o piątej rano jeździł tędy samochód ciężarowy. Toczył się jak kaleka. To wpadał do dołów, to znów wyjeżdżał… Mleczarz Anton woził mleko. Odbierał je z kołchozu. Załadowywał na przyczepę i wiózł dalej, do miasta do mleczarni… u mleczarza Antona każdy dzień miał swoje tło. i tak na przykład niedziela zawsze musiała być jasna, ze słońcem idącym ze wschodu i nigdy nie przechodzącym na zachód. Niedzielę Anton uważał za zastygłą – nieporuszony dzień, jakby martwy motyl w sztabie lodu. i nie lubił niedzieli. Szedł na dziesiątą do kościoła. Czytał wybrany fragment Ewangelii i siadał. Na spowiedzi raz przyznał się księdzu, że widzi dni z tłem. Ksiądz zadumał się, nie dopytał, a zamilczał.

– Ożeniłbyś się – poradził – na starość warto mieć kogoś przy piecu.

Potem znowu spowiadał się i obiecał sobie, że nie będzie napominał księdzu o tle, o niewidocznym planie, jakby obrysówce dnia. Ale ksiądz podejrzliwie szepnął:

– Nie rozumiem… nie rozumiem tego tła…

– Moja zmarła córeczka zawsze malowała obrazki, zaczynając od tła, na przykład od niebieskiego koloru.

– Hmm… a poniedziałek? Jakie tło ma poniedziałek? – zapytał nieco ośmielony duchowny, ale po chwili znów się zawstydził.

– Poniedziałek ma tło rozwieszonych na stepie, powiewających na wietrze prześcieradeł. Szumią i niosą zapach tulipanów… Kiedy dzień nie będzie miał tła… może stać się nieszczęście. Znaczy się, wtedy dzieje się zło.

– Zło?

– Ktoś umrze nagle i niespodziewanie albo krowa ocieli się i cielaczek będzie kaleką… albo… albo? Przejeżdżałem wczoraj przez wieś kazaską Umyr-syk i wydawało mi się, że był czwartek, bo żaden czwartek nie ma tła.

– Nie ma tła?

– Ano tak… jakby nie było ludzi we wsi, a konie i krowy oddalały się od zaborów… i nikt nie wyszedł, aby je zatrzymać. Wprawdzie mleka od nich nie biorę, ale na kumys przydałoby się kobyle mleko… Taki lęk mnie wziął, że przejechałem przez wieś, nie oglądając się na nikogo. Tylko kurz zostawiłem na dachach…

– A wtorek? – zaciekawił się duchowny.

Z przeklętej drogi, z jej przeklętego centrum było widać dom Antona – niski z rozłożystym dachem, prawie sięgającym stepu. z reguły wszystkie okna były w nim pozamykane, tylko jedno przy drzwiach wejściowych Anton otwierał nad ranem. Ciężarówka stała przy drodze, cicha i spokojna. Anton rozwoził mleko od dziesięciu lat, od kiedy skończył się ZSRR, a na stepie jak włóczęga błądziła demokracja. Mleczarz śmiał się z niej, bo dziwna była, o swobodach i prawach gawędziła, ale nic nie robiła. a kto krowy wydoi? Kto wygna na pastwiska? a paszę na zimę? Przecież nie ona… Ta demokracja! Łatwiej nie będzie, skarżył się. Kiedy w kołchozie są krowy, jest i przetrwanie. a od kiedy jest demokracja, to kołchozy puste i w ruinie. Straszą na stepie jak upiory… maszyny stare, traktory stare i nic się nikomu nie opłaca. Młodzież powyjeżdżała. Dokąd? Pytam się… Dokąd? Do miasta? Do miasta za szczęściem? Zestarzejesz się i szczęścia nie doświadczysz! Bo co to jest szczęście dla ludzi ze stepu i z kołchozu?

Siostra Marta przychodziła do domu i nieraz przynosiła mu obiady.

– Dziś piątek – zaczęła – jakie tło widzisz? Może jakieś dary nam przyniesie, to twoje tło…

– Znów się czepiasz? – odciął się. – Nie zawsze wiem, czy ta aura istnieje… Może to tylko złudzenie…

– Za dużo myślisz, za dużo – mówiła nalewając. – Za dużo, a tam nie tło, nie tło, a żywe, czyste mleko…

Siorbali barszcz, patrząc w metalowe miski.

– Jak skończysz, odwróć talerz – poprosiła Marta.

– Po co?

– Odwróć – jeszcze raz poprosiła.

– A co? Gołą babę zobaczę?

– Zjadłeś?

Popatrzyli sobie w oczy, długo i przenikliwie. Odłożył łyżkę.

– „1936” – przeczytał – „Polska”. To było dawno…

Odwrócił talerz i odstawił na miejsce. Popatrzył na dno. Twarz mu odmłodniała i zarumieniła się od barszczu.

– To po babci. Przywiozła i nie musieli jeść w drewnianych.

– Bzygasz mi tą Polską jak sianem krowie w kołchozie. Polska daleko. Daleko! Gdyby nie byli Polakami, tak by nie cierpieli. a ta Polska, jak ta jedyna droga, jest przeklęta i opluta.

Cisza przerwała ból pamięci.

Za oknem przejechał motocykl, warcząc na całą wieś. Potem odezwały się gęsi. Biegły podniecone i rozweselone za motocyklistą. Anton obejrzał się. Za oknem tłuste, białe ptaki truchtały w kółko jak w korowodzie, przechylając długie szyje ku ziemi.

– Zabierzesz Gulę? – spytała łagodnie.

– Kogo? – odparł po chwili zamyślenia.

– Żywe mleko. Dziś ci o niej mówiłam, i nie dziś, i nie wczoraj, od trzech lat tłukę jak tą łyżką po babci z Polski. i naprowadzam cię, wiodę cię jak cielaczka do cyca… Boisz się wdów? Na badania jedzie do Astrachanki. Podwieziesz?

– Jaki mamy dzień tygodnia?

– Piątek

– Nie widzę tła. A w piątek, u nas we wsi, powinno być tło… Przynieś samogon! Przynieś!

Kobieta podreptała do pokoju, podniosła klapę w podłodze i weszła do piwnicy. Anton zaś podniósł się i spojrzał w okno. Gęsi przestały tańczyć, zerwały się do lotu. Wzbijały się w niebo jedna po drugiej jak strzały z kuszy. a błękit był taki czysty i świeży, jakby pragnął życzyć mieszkańcom wsi zdrowia i szczęścia na nowej drodze życia. Siostra postawiła na stole bladoniebieski gąsior samogonu. Anton nerwowo wyciągnął korek. Wypił dwa kieliszki. Podbiegł do okna.

– Tam! – krzyknął.

Oboje wyszli i podenerwowani skierowali się do domu samotnej Kazaszki. Otworzyli furtkę, drzwi, jedne, drugie i zobaczyli kobietę wiszącą na sznurku. Anton złapał w ramiona jej ciało.

– Nóż – wrzasnął – nóż albo kosę!

Przerżnięto linę. Kazaszkę położono na podłodze.

– Muzułmanie nigdy nie popełniają samobójstw! – szepnęła do brata Marta.

O świcie kołchozy wynurzały się z mroku. Ich regularne kontury były jak chłodne metafory socjalizmu, gdzie tęsknota za światem bez bogów i aniołów niosła szczęście i brak wyrzutów sumienia. Anton wiózł dwie przyczepy baniek mleka i czegoś żałował. Białe, krowie płyny chlupotały jak woda w gumowcach, miarowo i żałośnie. Lubił ten szum i zapach jednocześnie. Jednak teraz przeszkadzał… przeszkadzał jak dziury na drodze. Przeszkadzał w myśleniu o niedoszłej samobójczyni, docinkach siostry i o Guli, samotnej i złośliwej wdowie. Wbił sobie w głowę słowa Karlygasz, kobiety, którą uratowali wraz z siostrą. w jej dużych czarnych oczach widać było pretensje i strach.

– Karlygasz – szeptał do stepu i kurzu, błękitu i czerwieni nieba – znaczy jaskółka. Białe jaskółki latają nad równiną i nucą pieśni szamanów… Białe jaskółki.

Na zakurzonej, letniej drodze stała Gula, trzydziestosiedmioletnia wdowa. w długiej, brązowej sukience z torebką w rękach.

– Na rewię mody wybierasz się? – zażartował Anton. – Wsiadaj – dodał po chwili.

Potem jechali jakiś czas w milczeniu. Słyszeli tylko, jak mleko chlupoce w bańkach. Samochód podnosił się na drodze jak wzniesienia na stepie. Słońce grzało.

– Coś ty taki ciężki dziś? Od tego mleka chyba…

– Chyba się przerzucę na węgiel – oznajmił – długie trasy, więcej ludzi na drogach, a i coś do kieszeni wpadnie.

– Czas już na zmianę – potwierdziła Gula. – i może jakąś spotkasz i się ożenisz… Ponoć tam w Europie to same wskakują do samochodów – i jakie okazy… Przydrożne kocice.

Anton zahamował. Przeskoczył przez maskę i siadł okrakiem na wystraszoną Gulę. Zrywał z niej ubranie, szybko całował i jeszcze szybciej wyciągał pasek ze spodni. Kobieta odrzuciła torebkę jak niepotrzebne, poplamione dokumenty. Duże, kremowe piersi ocierały się o krocze mężczyzny. Szukali prezerwatywy. Nie otwierali drzwi. Zmęczenie i para przesłoniły świt, jego jasność nasyconą wczesną wiosną. Oboje byli szczęśliwi. Step przesiąkł ciszą; tylko rosa chłodna i lepka wysychała na trawie. Garb purpurowego słońca mozolnie obrysowywał zieloną równinę. z oddali ciężarówka wyglądała jak czołg porzucony w czasie wojny, zepsuty i niepotrzebny. Błękit zniżał się aż do linii stepu. Teraz już tylko samotny sokół rozpruwał przestrzeń, zmieniając turkusową barwę nieba w jasny i przezroczysty kolor.

Dzisiaj pomagał w rozładunku baniek. Podawał jedną za drugą i uśmiechał się, ukrywając ten grymas. Było mu lekko, więc zapomniał o tle i dniach tygodnia. Nic go nie smuciło, nie wprawiało w naiwne zakłopotanie; nawet Karlygasz była szczęśliwa i wesoła – tak ją sobie przedstawiał. Seks na stepie sprawił mu przyjemność, o której już dawno nie pamiętał. Pamiętał jeszcze zapach ciała wdowy. Wszedł do wnętrza ciężarówki i zaciągnął się – kosmetyki Guli miały osobliwy zapach. Przeklętą drogą jechał szybciej niż zwykle; samochód zbaczał z kolein, to wjeżdżając na step, to wracając na drogę. Trzęsło pustą przyczepą i pustymi bańkami. Trzęsło i jego ciałem. Dzisiaj przeklęta droga była pusta. Ale im bliżej podjeżdżał pod wioskę, tym bardziej dzień nabierał ponurych konturów; jakaś niewidzialna ręka zaczynała kolorować tło.

Najpierw przestał się uśmiechać, potem zrobił się poważny, aż w końcu mocno ścisnął kierownicę. Wjechał na step. i zawrócił. Jechał teraz do wsi Umyr-syk, a jego wewnętrzne oko dostrzegało wyraźne barwy piątku. Ten dzień był pusty – białość rozlewała się wszędzie. Wjechał do wsi, mijając najpierw wysoki, metalowy napis „Umyr-syk” z łbem konia jako znakiem rozpoznawczym miejsca, potem drogą dojechał do boiska szkolnego. Wszędzie ziało pustką, która jak zgryźliwa i podejrzliwa stara panna błądziła po skończonej zabawie. Wyskoczył z ciężarówki. Biegł do domu znajomego Kazacha, co to niedawno dostał dom po repatriantach. Przy płocie zatrzymał się i nerwowo kręcił głową. Szukał czegoś, chciał dostrzec, aż w końcu poderwał się i przeskoczył płot. Dobiegł do obory. z ciszy wyrwał się ryk krowy. Rodziła. Podszedł i złapał za wystającą nogę.

Z domu nie wychodził nikt; tylko dookoła szumiał wiatr. Pachniało trawą i rzeką ze stepu. Anton zastukał. Potem wszedł do mieszkania. Nie odpowiadał nikt. Kot spał. w pokoju jeszcze w pościeli leżał jego kompan, który również spał. Przy drodze siedział samotny, stary mężczyzna.

– Tak się jakoś stało, że ludzie dłużej śpią, nie wstają. Może wiesz, dlaczego? – Żuł coś w ustach i mówił z zamkniętymi oczami.

Anton wyszedł na starą, podziurawioną szosę. Za wsią na błękitnym niebie ktoś wolno rysował długą, białą linię – dłużyła się po nieboskłonie, aż utraciła swoją biel, wbijając się w księżyc, jasny i blady.

*

Przyniosła obiad. Stała przy kuchni i odgrzewała. Podszedł, objął wpół, aż ręką złapał za jędrny pośladek. Miętosił spódnicę. Kobieta nie odwróciła się, dalej mieszając zupę i ziemniaki.

– Głodny? – wyszeptała.

– Głodny ciebie – szepnął – kroiłbym cię jak świeży boczek.

Przeklęta droga.

Mleczarz Anton trzymał za rękę syna. Chłopiec kopał nóżką kamienie. Szli. Piętnaście minut albo pół godziny. Anton przystanął, kucnął i podniósł kamień – suchy i ostry. Podrzucił kilka razy. Cisnął przed siebie. Chłopiec uśmiechnął się i spróbował naśladować ojca. Kamienie i kamyczki leciały i znikały nad drogą, jakby droga je połykała albo zmieniała w powietrze. Zdziwiło go, że pragnienie „tła” odeszło; przestał się nad nim zastanawiać. To była iluzja, tak prawdziwa i pobudzająca, że jej impulsy odczuwał w ciele. a jeśli to znak? Znak czego? Rozmawiał ze sobą swoim bezdźwięcznym głosem, wewnętrzną mową, chaotyczną i piękną – znak czego? W jaki sposób można to rozstrzygnąć? Wątpliwości stały się ważne i własne; były przylepione do myślenia i wrażliwości mleczarza, co to woził w bańkach krowie dary…

Mężczyzna wziął dziecko na ręce. Przykucnięci patrzyli na drogę i szary horyzont, gdzie na końcu drogi kurz delikatnie unosił się, w blasku słońca zamieniając się w złoto. Anton wyciągnął z kieszeni iPhone’a. Uruchomił aplikację z filmem o Marsie, a potem pokazał synowi. Milcząco wpatrywali się to w drogę, przeklętą z kamieniami, suchym błotem, to w oko kamery łazika Couriosity. Urządzenie ruchem żółwia przemieszczało się, dzieląc się wyrazistą i poetycką panoramą planety.

– Nadzieja – szepnął do ucha synowi.

– Nadzieja? – zdumiał się chłopiec – A co to? Dalej oglądali kadry czerwonej planety: dwa księżyce jak dwoje niespokojnych oczu patrzących na zachodzące, zimne słońce; purpurę płaskich kamieni; jasnozłote skały i wydmy jak samotne foki na plaży oczekujące przypływu. Cisza stepu i cisza z Marsa były podobne.

– Czy na Marsie są drogi? – zapytał chłopczyk.

– O tu – odpowiedział żartobliwie Anton – mogłaby się zacząć droga. Nie taka jak nasza, przez step. Ale ścieżka. Najpierw wąziutka jak strużka cieknącego mleka. Albo nie! Marsjańskie wgięcia i wgłębienia są piękne, jakby żurawie przeleciały przez ludzkie milczenie.

Posmutniał. Wyłączył aplikację.

– Chodź, znajdziemy miejsce do poleżenia. Pokażę ci wszechświat…

Daleko na rozgrzanym stepie majaczyła ciężarówka z mlekiem. Czarny punkt jakby kropla z kosmosu. Anton nie dostrzegł jej; z synem leżąc na rozgrzanej równinie, poddali się urokowi mroku. Wszechświat drgał, wchodząc w pętle czasu…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Rogalski, Pierwotna obecność błękitu, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 157

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...