23.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #157 / Krowy albo lekcje języka polskiego dla początkujących

Przed oknami gabinetu języka polskiego przechodziły dumnie. Na chwilę zatrzymywały się i wpatrywały w alfabet rozwieszony nad tablicą, w półki z podręcznikami, grami językowymi i zabawkami, w godło i krzyż. I w puste drzwi. Potem wolno ruszały, jakby napatrzone i nasycone tą wiedzą za oknem, potem znowu nieruchomiały i kładły pyski na starym płocie. W ich pięknych ślepiach odbijały się całe zestawy fonetyczne od a do zet, obrazkowe systemy deklinacyjne i koniugacje. Cały ten zmaterializowany świat językowy, usytuowany i zakotwiczony w sali z futryną bez drzwi. Cierpliwie przenikały swoją zwierzęcą ciekawością dyftongi i dwuznaki, jak pobudzone od zbliżającej się burzy jaskółki. Podenerwowane sapały i żuły resztki trawy, myśląc, jak lepiej poznać ludzką mowę. Dzieci pochylone nad książkami i zeszytami odwracały śmiejące się twarze i palcami pokazywały to na jedną, to na drugą. Nazywały je, szepcząc do siebie nawzajem, z imienia, dodając do tego ciepłe skojarzenia ze świata filmu, gier komputerowych i telewizji.

Krowy z Toćki nr 16.

Podczas popołudniowych lekcji przemieszczały się bezszelestnie, tylko od czasu do czasu mucząc. Przenikałem wtedy z miejsca na miejsce, majacząc w okienkach salki. Podpatrywałem ich magiczne przejścia ulicami wsi. Bywało, że zwierzęta jeszcze stały, wpatrywały się w klasę za oknem i otwierały pyski, łowiąc swoje imiona. Istniało podejrzanie cudowne, niewidzialne porozumienie między światem zza płotu i uśmiechniętymi buziami dzieci. Krowy, sycąc się odpoczynkiem, kręciły z zadowoleniem czarno-białymi łbami i melodycznie porykiwały. Dzieci w mig nawiązywały z nimi kontakt, kiwając głowami i wydymając usta. Wydawało się, że zwierzęta nie robiły przerwy w odpoczynku, a uczyły się, łaknąc innego świata ludzi, nie tego z ciasnych obór, przemarzniętego siana czy chłodu i śniegu stepu. Ten postój był sprawną lekcją duchowości, gdzie wspólnota trwała w więzach i iluzjach, krótkiej historii stepu i deportacji, lekcją odrabianą wprawdzie na kolanie, pospiesznie, ale z zapałem i naiwnością. Stałem przed tablicą, uśmiechając się do dzieci i do krów. Nauczyciel wrzucony w rzeczywistość rozległą i płaską, w sensy i wartości ustanawiane przez pory roku. Nauczyciel wepchany w świat zatrzymany i unieruchomiony, gdzie łatwo zapomina się wszystkie języki świata, a milczenie jest mową. Ten spacer krów na pastwisko dopełniał metaforę niespełnionego powrotu i rekonstruował sielankę, wyrywał ją z uśpionych pragnień i trwałego zapomnienia.

Był czerwiec, ale chłód nie mijał. Pewnego mroźnego poranka usłyszałem dziwny i donośny tętent kopyt. Wynosiłem z pieca żar i przygotowałem się do ogrzania domu. Dym z popiołu uniósł się, po czym z wolna zaczął opadać mi na włosy. Wtedy zobaczyłem Jeźdźca. Jechał szybko na ciemnym koniu, jak na czarnej, ciężkiej od łez płachcie. W porannej ciszy zatrzymywały się samochody, zatrzaskiwały drzwi i okna. Nie rozumiałem, dlaczego nikt nie chciał się z nim spotkać ani nawet go zobaczyć. Świat wsi zamieniał się w pustkę, w której dusze drzemały z trwogi, a tylko on przemierzał najdłuższą ulicę. Dostrzegłem go i wydał mi się wielki jak pomnik z brązu. Aleksander Wielki lub car Piotr I. Dopiero później dowiedziałem się od młodej sklepowej, że to dziwny człowiek, a może nawet nie człowiek, tylko duch albo umarlak. Boją się go nie tylko krowy, ale także ludzie. Lepiej nie widzieć go, unikać kontaktu wzrokowego i zapomnieć jego obraz. Może to Kazach albo Mongoł. A może to trup z naszego cmentarza. A inni mówili, że to były naczelnik Toćki nr 16. Okrutny i bez serca. Mścił się na każdym, kto spróbował uciekać ze wsi, wtedy, w czasie stalinowskiego terroru. Miał tu na stepie, oddalonym od Moskwy o kilka tysięcy kilometrów, władzę nieograniczoną – posługiwał się kłamstwem i prawdą, ale najsprawniejszą jego bronią była ideologia. Znaczył ją step, na kilometr w dół i na kilometr w górę. Krzyczał: „Niech żyje Stalin!”, wybierał sobie najlepszą deportowaną pannę i spał z nią. Potem wyganiał. Zmuszał do aborcji. Temu, kto próbował uciec, przestrzeliwał nogi. I robił z niego kalekę. Kiedy zmarł śmiercią naturalną, kołchoźnicy nie pozwolili zakopać go w ziemi; odmówili mu pochówku. Pod lufami karabinów ciało pogrzebano. Ale w nocy wykopano zwłoki i pozostawiono na stepie. Ktoś woził trupa po nim, a enkawudziści uganiali się za nieboszczykiem, aż znaleźli ciało. Aby dalej nie bezcześcić, wywieziono je do pobliskiego miasta. Pochowano. Chodziły słuchy, że przymuszono dwóch duchownych, katolickiego i prawosławnego, aby potajemnie odprawili mszę. Komendant wydał taki rozkaz, w ukryciu przed społecznością i partią. Pewnie nie przyjęło go nawet piekło, dlatego powrócił – dodała na koniec młoda sklepowa. Teraz jeździ po stepie, pilnuje krów i stada i pokutuje.

Jeździec z Toćki nr 16.

W listopadzie zebrali się wszyscy członkowie społeczności i zasiedli uroczyście za stołem. Dzień Prezydenta Republiki był tak ważny, że to jemu poświęcono pierwszy toast. W mowie jednej z kobiet, przewodniczącej, która dwoma palcami ściskała kieliszek z wódką, pobrzmiały słowa o jego wielkości i dobroci, współczuciu i miłości do narodu zamieszkującego step. Potem kobieta splunęła kilka razy szybko za ramię, odganiając wszystkie złe choroby, a jemu życząc zdrowia. Zebrani mruknęli z zadowoleniem i przechylili kieliszki. Szmer rozszedł się po stole, zastawie i potrawach. Palcami wyciągali koninę, makaron i cebulę – beszbarmak. I wstał mężczyzna, podnosząc razem ze swoim ciałem kieliszek z wódką. I też wzniósł toast za prezydenta i jego żonę. I ręce biesiadujących wśliznęły się w beszbarmak. Potem toasty rozwijały się symetrycznie, od tych za zdrowie najważniejszego urzędnika państwowego do tych za życie tu, na wsi, na stepie.

*

– O, ooo… – jęknęła Luda – widzisz, wysłała esemesa. Mam już iść. I ją wydoić. Popatrz, jakie aroganckie. Księżniczki.

Śmiech rozległ się i potrząsnął naczyniami na stole.

– Same dyktują nam, co powinniśmy robić. Widzisz, Kola, co technika i nauka robi ze zwierzętami?

– A co? – zapytał. – Na stepie nie rozdzielisz życia na ludzkie i na to bydlęce.

– Przyjdź i pobaw się moimi cycuszkami – przeczytała na głos esemesa Luda.

I śmiech rozładował atmosferę.

Albo ten? – dodała Ira. – Dziewczyny, czym my się zajmujemy? Czuć zdradę i miłość jak stąd do Ałmaty!

I znowu śmiech.

– Moja jeszcze nie wysłała – mrugnęła do Ludy Rusa – daje mi wolne.

Lucek pokazał swoje złote zęby, które błysnęły jak wystawa jubilera. Przekręcił się na krześle i wyciągnął akordeon. Zapadło krótkie milczenie. Potem przerwały je akordy z instrumentu Lucka. I wszyscy przy stole zaśpiewali.

Step.

Pewnej zimowej nocy jedna z krów uciekła z obory. Droga była zaśnieżona i śliska. To upadała, to nieruchomiała, aż w końcu pobiegła na step. Otoczone parą ciało z trudem przemieszczało się po zaspach śnieżnych, aż w końcu upadło. Szliśmy z dziećmi z gwiazdą po kolędzie. Był zmrok. Trzeszczał śnieg. Kiedy zobaczyliśmy, że znowu pojawił się Jeździec, zatrzymaliśmy się. Gnał przez wieś i krzyczał. Pędził za krową, która, jak się potem okazało, zachorowała. Wyjechały samochody, zrobił się szum. Nasze kolędy przycichły. A potem na platformie wieziono już martwą krowę. Dzieci powiedziały mi szeptem, przy ubieraniu choinki, że Jeździec płakał. Z żalu po stracie krowy.

Śmierć przed Bożym Narodzeniem.

Przed wyjazdem nie spałem całą noc. Chłodny czerwiec, z jego letnim przesileniem, stawał się początkiem upałów. Krowy przestały przechodzić pod gabinetem języka polskiego; zamieszkały na stepie. Śniły pod parasolem gwiazd i księżyca, który toczył się jak młyńskie koło po zielonych równinach. Wypatrywałem naiwnie krów, aby spojrzeć na nie po raz ostatni, przeczytać im coś na głos przy otwartym oknie, a może i coś zaśpiewać.

Pakowałem się krótko, spoglądając za okno i wierząc w pożegnania. Zorientowałem się, że może nigdy się nie rozpakowałem, pozostałem w stanie zawieszenia, a wszystkie te rzeczy przywiezione z zagranicy zawsze znajdowały się w torbach i plecaku.

Tak więc moja ostatnia noc przed wyjazdem była nieprzespana, pozostawiona na niedospanie i majaczenia, płytki sen, drzemanie. Przenosiłem sen na odpoczynek w samolocie, aby ogarnął mnie właśnie tam, kilka tysięcy kilometrów nad ziemią. Działo się to może dlatego, że spakowane walizki wywoływały niepokój. Stały na środku gabinetu i straszyły; zbijały z tropu – niezmąconej podróży powrotnej. Chodząc po sali, starałem się zapamiętać jak najwięcej, usytuować w świecie zmysłów ten inny, piękny, porzucany świat. To połączenie stepu, niebezpiecznej ciszy i wijących się polnych dróg, niekończących się, prowadzących na księżyc, który wisiał niżej niż gdziekolwiek indziej.

Walizki. Niepokój.

Stary Kazach podjechał jeepem-ładą. Na powitanie uśmiechnęliśmy się do siebie. Staliśmy w drzwiach i rozmawialiśmy o pożegnaniach. Niezwykły czas te rozstania, jakby praktykowanie odchodzenia zupełnego, przed namiastką śmierci. Mężczyzna wyciągnął ser i masło prosto od krowy.

– Takiego nie macie tam w Europie.

Pożegnania. Step.

Wyjechaliśmy ze wsi wcześnie, a step wypłaszczył się i rozjaśniał. Lotnisko, na które zmierzaliśmy, oddalone było o niecałe sto kilometrów. Sprawdziłem jeszcze bilety i paszport. Dom, w którym pomieszkiwałem, ucichł. Ostatni spacer wykonałem pewnie, nie oglądając się za siebie. Dom z wolna stawał się drugim planem życia, oddalał się gdzieś w step, aż na koniec znikł.

Kiedy mijaliśmy cmentarz, krowy skubały trawę. Przemieszczały się spokojnie między grobami, nie zakłócając ciszy. Step rozzieleniał się i barwił słońcem. Cmentarz tonął w pastelach i cichym dźwięku maszyn pracujących na polach. Krowy te same, od szkoły, od lekcji popołudniowych, kładły się i wsłuchiwały w głosy zmarłych, tych pomordowanych z Toćki nr 16. Groby jakby nabrzmiewały od ciał czarno-białych, kręcących się ogonów i żucia pokarmów. Zmarli dostawali dawkę ciepła. Świat uśpionych dociszał się.

Opuszczałem wieś we śnie stepu, we śnie mieszkańców. Samochód nabierał rozpędu i sucha nawierzchnia zamieniała kurz w szare parasole i spadochrony, które czepiały się bagażnika. Kiedy zbliżaliśmy się do lotniska, jakiś samolot pasażerski wznosił się i jęczał. Słyszeliśmy jego szum i hałas, a nie nasz wóz. Sen i nieprzespaną noc, której nie dokończyłem, pozostawiłem na podróż pod niebem.

W samolocie zasnąłem i nie zasnąłem. Ostatnia lekcja w miejscu oddalonym od gabinetu języka polskiego – gdzieś w chmurach, błękicie, w rzędach miękkich krzeseł. Nie mogłem przez pewien czas oderwać się od stereotypu nauczyciela, jego formy zgarbionej i dumnej, iluzji bycia podmiotem języka, a nie jego utraconym przedmiotem. Ciągle powtarzałem zdania z prostej czytanki dla dzieci ze stepu. One, te słowa, przychodziły z tej tablicy zapisywanej kredą, markerami, schodziły z półek z książkami. Przeżuwałem w ustach słowa i nagle pasażerowie zaczęli je powtarzać, całe zdania, i wnętrze samolotu zamieniało się w gabinet języka polskiego – mobilny wehikuł, który uczył i sam był uczony. Potem pilot zamiast podać komunikat, opowiedział podróżującym zasady użycia rzeczownika w dopełniaczu liczby mnogiej. Bałem się tego naiwnego snu, tego fantazmatycznego plastra nakładanego na wyobraźnię, zupełnie nieprzygotowaną i niegotową. Nagle usłyszałem sygnał w telefonie. Podniosłem iPhone’a. Przeczytałem esemesa.

„Dziś będziemy przechodzić przed gabinetem języka polskiego o 14.30. Krowy…”

Lot i powroty.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Rogalski, Krowy albo lekcje języka polskiego dla początkujących, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 157

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...