23.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #157 / Śnieg nigdy nie śpiewa

Biliśmy brawo, kiedy wchodziła spóźniona. W drzwiach strzepywała z kołnierza i beretu śnieg. Śmiejąc się cicho i pokasłując, zgarbiona wślizgiwała się w ławki jak nieśmiała uczennica. Zanim dokończyłem wstęp do lekcji o zabytkach Krakowa, podglądałem, jak sztywnymi od zimna palcami rozkłada zeszyt i przybory do pisania. Skończyła sześćdziesiąt siedem lat. Na lekcje języka polskiego dla początkujących przychodziła już trzeci raz, nie zaliczając poprzednich kursów. W tym pochyleniu, uporządkowanym i symetrycznym, ale nasączonym chłodem przyniesionym z ulicy, w tym zawieszeniu głowy nad ławką i podręcznikiem zauważyłem zawziętość i chęć pracy. Potem nasze spojrzenia skrzyżowały się i stało się jasne, że lekcje języka polskiego, w późnych wieczorach, mroźnych i podstępnych, będą dla nas powtarzającą się liturgią.

Alonka – tak zapisałem w dzienniku – zaczynała przychodzić do sali języka polskiego późną jesienią, na dwa, może trzy miesiące, a przed wiosną rzucała zajęcia. Grupa mówiła, że kursantka szła do tajgi i traciła swoją syberyjską obecność – jej ciało zmieniało się w kontury kobiety na traktorze, pracującej i męskiej. Zaszywała się w mrokach lasów Syberii i rozpoczynała swoją pracę, aby dorobić do niskiej renty i utrzymać czworo dzieci. Potem wracała na kursy gdzieś w końcu października i znowu otrzymywała oklaski jak śpiewaczka operowa po udanej arii. Jej pierwsze wejście naznaczone było czymś intymnym, jakby wnosiła światło i dobroć. Na pierwsze zajęcia przychodziła z ciastem, smażonymi rybami – częstowała wszystkich i opowiadała szczerze o tajdze. Kiedy wsłuchiwałem się w jej opowieści o życiu w lesie, po gabinecie roznosił się zapach runa leśnego i samotności. Słyszałem lot komarów, które zawsze są utrapieniem mieszkańców tajgi.

Biliśmy brawo, wszyscy uczestnicy kursów języka polskiego, kiedy przedstawiała grupie swój temat rodzinny, w innym języku niż ten, którym mówiliśmy na co dzień, i było to wielkim wydarzeniem. Jąkała się i podglądała karteczki z notatkami, pokazywała fotografie i z dumą mówiła o Kazachstanie i swojej rodzinie. Myliła słowa i przeplatała je rosyjskimi i niemieckimi. W końcu, po wyliczeniu wszystkich członków rodziny, doszła do ostatniego elementu biografii swojej rodziny, opowiedziała o sobie. Wtedy w sali zapanowała cisza. Nie miała żadnych korzeni polskich, ale nierozłącznie była związana z Polską. Wysłała syna do kraju nad Wisłą, na studia, i była dumna z tego, że z czworga jej dzieci właśnie on jest najzdolniejszy.

Podeszła do mnie pewnego grudniowego wieczora, po zajęciach.

– Czy jest u pana czas wolny w niedzielę? – Uśmiechnęła się i rozejrzała po gabinecie.

– A może pani uchylić rąbka tajemnicy?

– Nie, nie mogę – odpowiedziała – ale już w niedzielę wszystko będzie jasne. – Wyciągnęła z kieszeni pocztówkę świąteczną z Polski razem z ziarnami z szyszek. Zasuszony, ciemnoszary pokarm z cedru zamazał oblicze Dzieciątka i jego rodziców. Pozostawił pusty żłób na śniegu i samotność postaci bez twarzy.

– Ale umiem przeczytać – dodała. – To od syna, z Polski.

Sylabizując słowa po polsku, o zdrowiu i Nowym Roku, Alonka położyła pocztówkę i dalej powtarzała życzenia, te z kartki świątecznej, patrząc mi w oczy. Dotknęła mojej prawej dłoni i ścisnęła ją mocniej. Gabinet opustoszał. Spojrzałem na ciemne okna i cętki śniegu spadające strumieniami. Drzwi nie były domknięte i usłyszałem cichy śpiew gdzieś w dali w korytarzu – o mocy, która truchleje, i Bogu, co się rodzi…

Oboje staliśmy już przed zaspą na skraju rzeki Ob. Ubrani w ciepłą odzież podziwialiśmy, jak z naszych ust wychodzi gęste powietrze i tli się jak dym z papierosa. Wtedy Alonka powiedziała:

– Rybałka…

– Co? Co? – Nie rozumiałem.

– Będziemy rybaczyć! Na pewno ci się spodoba, to męskie zajęcie, wszyscy na Syberii się tym zajmują. Łowienie ryb zimą w przeręblach to nasz lokalny sport.

– Lokalny sport… – powtórzyłem zdziwiony – A mnie się zawsze wydawało, że jazda na lodzie. Na łyżwach. I zrobiłem obrót, imitując znaną figurę z tańca na lodzie.

– Nie, nieprawda! – rzuciła. – I pokiwała ręką, abym poszedł za nią.

Szliśmy tunelem w śniegu, białym i skamieniałym od mrozu. Od czasu do czasu Alonka podpatrywała, czy idę za nią, czy nie stoję w miejscu albo nie rozmyśliłem się.

– Poczekaj – szepnęła.

Zatrzymałem się i rozejrzałem. Za moimi plecami tunel był już domknięty bielą, z przodu tak samo. Po chwili na twarzy, na nieogolonych policzkach, poczułem sople lodu i płatki śniegu. Ruszyłem do przodu, nie oglądając się na Alonkę. Przede mną roztaczała się rzeka Ob, pełna śniegu i porozstawianych na niej małych namiotów. Wyglądało to jak indiańskie obozowisko gdzieś na preriach. Przy każdym z domków kręcili się ludzie, pewnie byli to rybacy przy swoich wędkach i przeręblach, bo mieli wszyscy spuszczone głowy jak ptaki poszukujące pożywienia.

Ruszyłem przodem, a Alonka już tam siedziała. Była jedyną kobietą na tej lodowej pustyni. Siedziała na taboreciku z wędką w ręku, skurczona i skupiona, jakby modliła się w cerkwi. Zbliżałem się do niej, wdychając mroźne powietrze. Biel wokół nas była niebezpiecznie ograniczająca, jakby naraz chciała człowiekowi odebrać zmysły i pozostawić go w stanie szaleństwa, aktywnego i cierpiącego zarazem. Ten biały nadmiar powodował, że człowiek przestawał zastanawiać się nad sensem swojego życia, rodziną czy znajomymi, a skupiał się na chłodzie i przetrwaniu.

Odechciało mi się rybaczenia. Pomyślałem, że rybę mogę kupić na targowisku, że tam mogę wybrać taką, jakiej zapragnę. A tu, wśród bieli i zimna, nabawię się choroby i stracę ochotę na potrawy z ryb. Już nachylałem się do Alonki, aby powiedzieć jej, że przyniosę gorącą herbatę, a potem podziękuję jej za przygodę na rzece Ob, kiedy nagle usłyszałem głos przelatującego, białego ptaka. Jego krzyk był przeraźliwy, przeszywający duszę. Lód tąpnął i zamruczał jak skrzywdzony pies. Cofnąłem się, potem zakręciło mi się w głowie. Lód znowu drgnął i zajęczał z bólu. Biały ptak gdzieś zniknął – zabrał ze sobą niepokojący głos, ale pozostawił lęk. Spojrzałem na śnieg, na którym rysowała się ciemna linia. Poszerzała się, wiła, aż w końcu wystrzeliła na rzece Ob. Zrobiłem dwa, może trzy kroki od dziury w lodzie, kiedy Alonka złapała mnie za rękę i oboje wpadliśmy do przerębli. Lecieliśmy w zimną wodę jak śliskie, chytre ryby, nurkując głębiej i głębiej, nie czując chłodu. Zapomniałem o gorącej herbacie, lekcjach języka polskiego, o bieli zimnej pozostawionej na zewnątrz świata Syberii. Spostrzegłem tylko, że ciepłe ubrania nie są mi już potrzebne, bo te, które miałem, nasiąknęły wodą i zapachem rzeki

Czyżby tak wyglądała śmierć? Z obliczem mokrym i zimnym, pochłaniającym człowieka, do wnętrza Obu. Moje ciało było wychłodzone, a potem nabrzmiałe od myśli jeszcze niedokończonych, urojeń i marzeń, które tu, w głębokościach syberyjskiej rzeki rozrzedzają się i unoszą się nad powierzchnię. Śmierć?

Kobieta podpłynęła, objęła mnie, a następnie spojrzała głęboko w oczy. Jej „wodniste” i ciepłe spojrzenie wyrywało mnie z nacierającej martwoty, z ciężkich i smutnych rozmyślań.

Coś wymamrotałem. Słowa wślizgiwały się w wodę, bulgotały, puszczały bąbelki i znikały w zimnym błękicie. Spróbowałem jeszcze raz. I znowu moja artykulacja zamieniała się w wodno-dźwiękowe kaskady, bez zrozumienia. Opuściłem głowę zrezygnowany.

Alonka objęła mnie wpół i zmieniła kierunek. Popłynęliśmy w bok, być może jeszcze dalej na wschód. I znaleźliśmy się pod cerkwią, gdzie czarne od wilgoci i starości krzyże wisiały odwrócone, a obok mnisi w ciemnych szatach śpiewali pieśni. Wszyscy byli pokorni, skupieni, przejęci muzyką. Alonka przyłożyła palec do ust, żebym był cicho – i popłynęliśmy dalej. Potem minęliśmy zatopione łodzie, cedry i węgiel, aż w końcu zatrzymaliśmy się w zatopionej operze. Tak mi zakomunikowała Alonka. Ale zamiast orkiestry i śpiewaków operowych ujrzałem, jak ze ścian ścieka krew – a może to była inna czerwona substancja, może farba. Potem pojawił się przed nami stół. Szczupak ubrany w wytworny frak przyniósł białe nakrycie. Miał wąsy, które ciągle podkręcał. Chodził pionowo, naśladując ruch człowieka, tylko zamiast nóg posługiwał się dorodnym, srebrnym ogonem. Potem weszła trzyosobowa grupa – także ryby, poprzebierane w mundury oficerskie. Uroczyście usiedli na krzesłach.

– Zaśpiewacie nam? – zapytała ryba w środku, duża i gruba. – Słyszeliśmy o waszych talentach… Że kursy języka ukraszacie na koniec jakąś piosenką.

– Zaśpiewajcie – dodała odwagi ta, która siedziała po prawej stronie.

Alonka zdjęła palto. Wzięła je w ręce i machała nad głową jak młynkiem do kawy. To w jedną, to w drugą stronę. Pracowała jak kibic na stadionie, skaczący z flagą i dodając swojej drużynie otuchy. We wnętrzu syberyjskiej rzeki była piękna i niesamowita.

– To siomgi – szepnęła – siomgi. Ryby z rzeki Ob. Nie należy ich się bać…

Zaśpiewałem, a raczej wykrzyczałem: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…”, potem zacząłem śpiewać „Pierwszą Brygadę”, ale i tę piosenkę wyryczałem jak wół. Komisja przeraziła się. Rozkazała szczupakowi przebranemu we frak przynieść coś do wypicia i zakąskę. Na dodatkowym stole pojawił się smażony karp i wódka. Pozwolono mi wypić kieliszek i zakąsić, chociaż zdziwiłem się na widok rybiej przystawki.

– Proszę się nie obawiać – uspokajała znowu siomga po prawej stronie – nie dokonujemy żadnego rybobójstwa, to… jakby to precyzyjnie ująć… ofiara pokutna. Przyjmujemy ją z pokorą w dowód wdzięczności za…

Potem przyniesiono jakiś zeszyt. Pokręciłem przecząco głową, że nie będę śpiewał z nut. Bo nie znam tego muzycznego języka. Szczupak ubrany we frak sam otworzył partyturę. Przerzucał kartki, ale nie widziałem tam zapisów nutowych, więc nadal kręciłem przecząco głową. Pokazano mi fotografie z pobytu na Syberii, własne, odręczne notatki i artykuł z gazety opisujący moje dwuznaczne życie z niejaką Mariną. Autor tekstu donosił, że wyparłem się ojcostwa i nakłaniałem dziewczynę do usunięcia ciąży. Odrzuciłem podane mi dokumenty, ale nie opadły na dno, tylko unosiły się jak drony. Członkowie komisji odepchnęli stół, alkohol i zakąski powędrowały w różnych kierunkach. Nie przejmując się tym, siomgi oskarżyły mnie o podwójną moralność i zabójstwo. Wszystko to wytykano mi i wyśpiewywano głosami operowymi, a to tenorem, a to falsetem. Na koniec jedna z ryb barytonem oświadczyła, że za karę pojadę pociągiem do Moskwy i pójdę pieszo do mauzoleum Lenina. Zatrzymam się przed ciałem wielkiego przywódcy, a on leżąc i nie podnosząc nawet głowy, wyznaczy mi tak zwany tunel edukacyjny. Dowiem się w nim, co to znaczy być człowiekiem sowieckim i jak służyć socjalistycznej ojczyźnie.

– Naprawimy twoją europejską duszę, upodobnisz ją do naszej, syberyjskiej. A teraz siadaj z nami do stołu i wypij za dzielność i odwagę tych, co polegli za ojczyznę.

Ryby odpłynęły i pozbierały wszystko, co zostało rozrzucone. Dostałem w rękę kieliszek, przechyliłem go jeden raz, a potem drugi. Wziąłem zakąskę, szczupaka w galarecie. Podniosłem ją do ust i przestraszyłem się, czy aby nie będę konsumować służącego we fraku. Po tej myśli odłożyłem widelec z zakąską.

– Czy znałeś Marinę Ulianową? – rzuciła siomga, która wcześniej cały czas milczała.

– Nie – odpowiedziałem – to znaczy: tak, znam, bo jest kursantką. Przychodzi na moje lekcje języka dla początkujących. Siedzi zawsze blisko i zadaje konkretne pytania.

– Milczeć! Zakochaliście się w niej. Przespaliście się z nią, a ona… usunęła ciążę? Tak?

– Tak – odrzekłem smutno – to znaczy nie. Nie spałem, ale pocałowałem ją w policzek po spacerze. Po Nowym Roku odprowadziłem ją do domu. Wynająłem taksówkę i pojechaliśmy do zakazanego miasta z elektrownią atomową.

– Aaa… – krzyknął środkowy siomga – agent! Dwuznaczna podróż: połączenie romantyczności ze zbieraniem informacji o naszych badaniach naukowych?

Siomgi zaczęły bić brawo jak moi kursanci, kiedy widzieli Alonkę.

– Buntownik – warknęła ryba z prawej – krnąbrny i nieposłuszny buntownik!

– Wyślemy cię do podwodnej cerkwi – krzyczała środkowa – na twoich wątłych ramionach będą się opierały porzucone i nikomu niepotrzebne ikony świętych.

– Obetniemy mu język – poddała pomysł ta z lewej – nie umie śpiewać, nie zna nut i dybie na cycki naszych dziewczyn. Co?

– Złapię was na spinning – krzyknąłem, grożąc.

– On nam grozi, słyszeliście? Niebywałe! Cudzoziemiec!

– Ja wam rozkazuję…

Alonka, która dotąd odbijała się niczym zmęczona mewa od powierzchni wody, błyskawicznie wyciągnęła sieci i rzuciła ku siomgom. Ryby, widząc to, rzuciły się na sieć i się w nią zaplątały. Wtedy Alonka krzyknęła:

– W górę!

Chwyciliśmy sieci, związaliśmy je w supły, aby zablokować rybom ucieczkę. Zadowoleni z tego, co zrobiliśmy, płynęliśmy do przerębli. Pracowaliśmy mocno nogami i rękami, zmierzaliśmy ku światłu. Unosiliśmy się szybko, ale nagle oślepił mnie blask słońca i perełki lodu, które spadały na nas jak rozrzucony ryż. Osłabłem i wypuściłem z rąk sieci. Zamknąłem oczy. Zacząłem znowu iść na dno. Bolały mnie nogi, drętwiały palce, a szyja zesztywniała. Ciało stawało się martwe. Już na samym dnie zobaczyłem ławicę białych ryb. Jeśli spadnę na nie, moja śmierć będzie tu, w głębinach syberyjskiej rzeki piękna. Może te białe ryby, to cząstki ludzi, którzy topią się, a potem zamieniają w takie podwodne stworzenia. Ławica ryb powiększyła się i nabrzmiała od bieli.

– Może i tak się umiera? – zapytałem siebie, tracąc siły i czując, jak sztywnieją moje kończyny.

Przed oczami zamajaczyły mi siomgi, które wypadły z sieci i odpływały w różnych kierunkach. Alonka dopływała już do przerębli. Wtedy biała ławica rybek zaśpiewała wesołą pieśń o chorym psychicznie żeglarzu, który dotarł do brzegu na kawałku deski. Rybia biel otoczyła mnie.

Kiedy się rozjaśniło, biel ławicy zamieniła się w szpitalną. Leżałem na łóżku i tępo wpatrywałem się w statyw z kroplówką. Obok siedziała Alonka. W dłoniach miała podręcznik do języka polskiego i kilka pocztówek z Polski. Drzemała. Z korytarza dochodził cichy śpiew. Może to pielęgniarka coś nuciła? A może jeszcze słyszałem ów głos ze świata podwodnego, gdzie biała ławica rybek zbierała się w chór, aby śpiewać. Popatrzyłem z trudem na swoje dłonie. Nie mogłem nimi poruszać. Wyobraziłem sobie, że moje ręce podnoszą się i klaszczą. Alonka obudziła się i spojrzała na mnie. Pewnie usłyszała brawa, jak podczas lekcji języka polskiego dla początkujących.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Rogalski, Śnieg nigdy nie śpiewa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 157

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...