14.07.2022

Nowy Napis Co Tydzień #160 / Manekiny i krokodyle

Za oknem świtało. Ciemne ramy wysokiego okna kreśliły krzyż, ciemniejący w miarę upływu czasu na tle nieba. Znowu obudził się o tej okropnej porze, kiedy niebo wisiało nad ziemią, jak ciężki rybi pęcherz wlokło się po niej, było duszno i nie dało się dłużej spać. Cokolwiek by zrobił wieczorem, zaledwie kilka godzin temu, ile by wypił, jakkolwiek by był zmęczony – zawsze było to samo. Sen znikał jak nożem uciął i nie dało się już do niego ponownie powrócić.

Ostrożnie, by nie obudzić Anny, podniósł się i usiadł na brzegu łóżka. Wyciągnął papierosa z paczki, płomyk na zapałce zapełgał niechętnie, jakby i on marzył o śnie w zapałczanym łóżku. Zaciągnął się. Włosy Anny rozsypane na poduszce były jedynym świetlistym punktem w ciemności o ton jaśniejszej od tej nocnej. Nazywała się tak na cześć Anny Kareniny, jej ojciec był miłośnikiem literatury rosyjskiej, gorzki paradoks, teraz z nimi walczą na śmierć i życie.

Kiedyś próbował przywoływać sen, czuł się przecież śmiertelnie zmęczony, rozpaczliwie chwytał jego różowe obłoczki, przewracając się z boku na bok, chwilami miał wrażenie, że ponownie w nie zapada, chował głowę pod poduszką, ale zaraz był znów tutaj – gdziekolwiek to tutaj było – w Berlinie, we Lwowie czy w Drohobyczu, gdzie w końcu rzuciła go wojna. Odkąd jako kilkuletni chłopiec przyjechał do Niemiec, do domu stryja, nie pamiętał, żeby się wyspał. Ale przecież, jak mówił stryj, człowiek nie po to żyje, żeby w betach się wylegiwać. Stryj też wstawał wcześnie, słyszał szum wody w łazience położonej niedaleko dziecinnego pokoju i jego podśpiewywanie w czasie porannego golenia.

Zgniótł papierosa w owalnej, metalowej popielniczce, resztki dymu mieszały się z ciemną przestrzenią sypialni, jej kontury wyodrębniały się na jego oczach, i zobaczył otwarte oczy Anny, równie szare jak wszystko wokół.

– Nie możesz znowu spać? – spytała.

Pokręcił przecząco głową. Pogładził ją po policzku, miał wrażenie, że dotyka papieru w jednej ze starych ksiąg w bibliotece stryja. Spanikowany, wszedł w nią w jednej chwili, chcąc wierzyć, że jest prawdziwa.

*

Ale potem zawsze przychodził ranek, słońce buńczucznie się rozpościerało, czuł je, nawet wtedy, kiedy było ukryte za chmurami, za ścianą deszczu, gdy wchodził do siedziby gestapo w dawnym budynku sądu grodzkiego przy Stryjskiej. Już sam widok czarnej swastyki na czerwonym tle go uspokajał, mocne kontrasty i jednoznaczne linie – to było to, czego nauczył go stryj i czego szukał całe życie, żadnych szarości, żadnych światłocieni. Nie cieszyło go obecne miejsce pobytu, wolałby dalej być we Lwowie, gdzie pieczołowicie i z pewnym sukcesem organizował Ost–Institut.

Drohobycz był małą, ciasną, duszną dziurą, jak każde miasteczko na wschodnich rubieżach Rzeszy, więc swoją obecność tutaj widział jako karę za nieznane mu grzechy. Żydzi mieszkali już w getcie, a on nie mógł się oprzeć wrażeniu, że są nimi teraz bardziej niż kiedyś. Kiedyś byli kolegami takimi jak on albo żyli w swoich osobnych światach, wedle innych cyklów przestrzenno-czasowych. A potem zostali nazwani i stali się Żydami w jednej chwili, więc trzeba było z nimi coś zrobić, żeby ich znowu nie było. Zaczęły powstawać dla nich wydzielone miejsca, trzeba ich było pilnować, potem zrobiło się ich tam za dużo, więc z tym też należało coś zrobić. I Rzesza Niemiecka robiła, radziła sobie świetnie, ale Żydów jakby nie ubywało, jak robactwa było ich wciąż pełno.

Przydzielono go do pilnowania getta w Drohobyczu, ale też do sprawdzania domów, które zostawili, gdzie zawsze można było znaleźć coś zajmującego, a on znał język polski, więc mógł odkryć jakieś cimelium. Trochę się tego znalazło, ale ta książka na pewno Rzeszy Niemieckiej nie zainteresuje, właściwie nie wiedział, dlaczego ją wziął z jakiegoś pożydowskiego mieszkania, walała się z częściowo oddartą okładką wśród pierza z rozprutych poduch, jeszcze wirującego w słonecznym świetle razem z kurzem.

*

Hans siedział przy biurku, wyglądał jak łysiejący kartofel, daleko mu było do nordyckiego ideału, zresztą jak wielu Niemcom, choć trafiali się także piękni, nie karłowaci, ale wyciągnięci jak struny. Jak ten, którego spotkał tyle lat temu na jakimś wiecu. Człowiek ów był przejęty Führerem, którego twarz z daleka widział w czerwonym świetle tysięcy pochodni, a krzyk tłumu unosił go ponad ziemię jak potężne skrzydła.

– Jak tam dzisiaj? – zapytał.

Hans otarł lekko spocone czoło, resztki włosów przyklejały mu się do wypukłego czoła, a podbródek wylewał się znad stójki koszuli.

– Jak co dzień, Karl. – Wyciągnął do niego papierośnicę. – Siadaj. Jest trochę roboty.

*

Jego najlepszym przyjacielem w całym życiu był Albert. Chodzili razem do szkoły, razem gadali o niebie gwiaździstym, automobilach i dziewczynach. Później studiowali osobno, Albert medycynę, a Karl języki wschodnie, ale wciąż trzymali się we dwójkę, chodzili do na piwo i do kabaretów, których pełno było w Berlinie, jeździli na wakacyjne włóczęgi po Schwarzwaldzie. Albert się ożenił ze śliczną, czarnowłosą dziewczyną, o którą rywalizował z Karlem, niemniej ostatecznie wybrała właśnie jego. Mieli dwoje dzieci, duży, elegancki dom z ogrodem, w którym bywał niemal codziennie. Psuć się zaczęło od tego dnia, kiedy Albert po raz pierwszy zobaczył Karla w mundurze, zdjął okrągłe okulary w cienkich oprawkach i przecierał je chusteczką, pochylając głowę, jakby wierzył, że gdy je wyczyści i nałoży znowu, to wszystko będzie tak samo, jak dawniej. Ale już nie było tak samo, ich przyjaźń rozpadła się wraz z brzękiem szyb Nocy Kryształowej. To wtedy Karl się przekonał, że Albert jest Żydem.

Wkrótce potem Albert z rodziną zniknęli, a Karl wolał nie chodzić ulicą, gdzie stał jego dom ukryty wśród krzaków bzów. Każdego roku upojnie pachniały wiosną. Wolał też nie myśleć, co się stało z Albertem i jego rodziną, gdy przechodził obok getta – gdziekolwiek by się zjawił, zawsze widział te chude postacie snujące się w jakimś transie, zawsze mijał szubienice obwieszone ludźmi jak wnętrze szafy starymi ubraniami, zawsze słyszał strzelaninę plutonów egzekucyjnych. Albo strzelał sam.

Może zresztą po prostu wyjechali z Niemiec? Podobno mieli rodzinę czy przyjaciół we Francji.

*

Z roboty do domu zawsze wracał naokoło. Musiał przejść przez rynek. Zbudowany w kwadracie, z uliczkami biegnącymi w cztery strony świata, przynosił mu spokój, zwłaszcza po chaosie i duchocie getta mieszczącego się w dzielnicy o nazwie przywołującej pot i trud. Łan. Łan ziemi, nadanej kiedyś Żydom, by mogli się osiedlić, gdzie przez wieki żyli, pokolenie za pokoleniem, a teraz – pokolenie za pokoleniem – umierali.

Jego umysł zamykał się z każdym krokiem, jakby każdy był kolejnymi wrotami odkrawającymi go od zalewu nicości rozrywającej jego życie na strzępy. I wreszcie dochodził do białego Ratthausu z wysoką wieżą, wbijającą się w niebo, opierał się plecami o jego jasne mury, wieża ginęła wysoko nad jego głową, rynek zbiegał mu się w oczach jak w okularze lunety i wtedy czuł się dobrze w jego proporcjach. Tutaj wyczuwał jakiś ład, który – gdy ruszał w jedną z uliczek – pękał jak werniks na obrazie, rozpadał się, aż tonął w łopianach i dalekich polach, miasto płynnie przechodziło w wieś.

Drohobycz był czujnym zwierzęciem o potarganej sierści, przypadłym do ziemi, ludzie mówili po polsku i po rosyjsku, szumiały mu ich słowa w głowie jak piwna piana, ale na widok jego munduru cichli i słyszał tylko stukot swoich obcasów. Zostawał sam. Przyspieszał kroku, a zarazem szedł wolno i godnie, by nikt nie zobaczył, że chce jak najprędzej ukryć się – nie, po prostu dojść – do swego eleganckiego białego domku w okolicach Rynku.

Pokazał raz Annie tę cerkiew z samego drzewa, wyglądała jak chata z zewnątrz, a w środku aż lśniło się od polichromii, płomyki świec odbijały się w jej oczach i włosach, a on jej mówił, że podobno gwoździa żadnego nie użyto, by ją zbudować. A potem wrócili na rynek, zajrzeli do kościoła św. Bartłomieja, ona próbowała wymówić to dziwaczne słowo, a on się śmiał z jej prób, bo sam język miał giętki jak żmija i wszystkie słowa słowiańskie („Czy wiesz, Anno, że oni nas nazywają Niemcami dlatego, że myślą, żeśmy niemi? A oni są Słowianami, bo mówią, bo mają słowo, »das Wort, meine Geliebte«”) umiał wymówić słowiańskie wyrazy, ale i awestyjskie, sanskryckie, był prawdziwym wschodoznawcą, zanim został esesmanem, a może cały czas był jednym i drugim. Miał wrażenie, że chodzi po mieście umarłych, dawnym jak piramidy egipskie, choć przecież i cerkiew, i kościół były pełne ludzi.

Ale Anna najczęściej była we Lwowie, tam miała męża, wysoko postawionego esesmana, a gdy wyjeżdżała, chodził po Drohobyczu sam jak błędny duch i bicz boży zarazem. Wtedy nie znosił tego miasteczka, dusiła go jego prowincjonalność, jego ta wschodniość, brak granic, brak ładu, fetor śmierci. Jego obcasy biły o bruk jak o jego własność.

Wracał do siebie, zjadał szybką kolację i kładł się do łóżka – w nadziei, że zaśnie. A podarta książka, zabrana z żydowskiego domu, leżała, czekając, by ją otworzył.

*

Schulz? Jakiś niemiecki pisarz? W dodatku po polsku? Pewnie przekład. Ale czy to możliwe, żeby nigdy o nim nie słyszał?

*

Stryj miał wąskie usta i nigdy nie pogodził się z traktatem weimarskim. Ojciec Alberta miał zgrabne dłonie chirurga, a jego stosunek do tego traktatu był Karlowi nieznany. Potem został socjalistą, stryj – narodowym socjalistą. Obaj – jako dobrzy Niemcy – walczyli w wielkiej wojnie. Karl i Albert – czternastoletni, gdy się zaczęła – też marzyli, żeby się do niej przyłączyć. Ale stryjna i matka Alberta nie podzielały ich zdania, więc pozostało im czekać na powrót ojców.

Wrócili właściwie bez większych urazów, mieli kilka blizn, ależycie toczyło się dalej.

*

Te wakacje, zaraz po wojnie, kiedy Karl upolował pierwszego jelenia, wbiły mu się w pamięć. Pojechali ze stryjem i stryjną nad Bałtyk, rodzina stryjny miała majątek nieopodal Weissbergu. Wzięli ze sobą Alberta. Majątek składał się z solidnych zabudowań, odcinających się bielą ścian i rdzawymi dachami  od zieleni lasów i wszystkich odcieni powietrza, zmiennych w świetle słońca i chmur. Chłopcy mieli wspólny pokój, ten sam, w którym Karl mieszkał zaraz potem, gdy wrócił do Niemiec z Afryki, a potem przez kolejne lata, próbując się przyzwyczaić do nowego świata. Teraz było to jego własne miejsce i cieszył się, że mógł pokazać je Albertowi: ogromną jadalnię pełną poroży, z ogniem bijącym z wielkiego kominka, pokój wypełniony książkami i bronią, widok na chłodne morze z sykiem przelewające się po białej plaży aż ku wydmom pokrytym srebrno-zieloną trawą. Na plaży stały chaty Kaszubów, mówiących własnym niepojętym językiem, nazywali swoją wioskę Biôło Gòra, cokolwiek to znaczyło. Sieci pachniały rybią łuską, niewielkie łodzie odpoczywały wbite w piach. Chodzili po wiosce, Karl słuchał, jak ludzie mówią, próbował z nimi gadać po ichniemu ku ich wielkiemu zdziwieniu, miał wrażenie, że zanurza się w głąb historiii, Albert zaś ćwiczył sztukę medyczną, opatrując palce zdarte do kości przez uciekającą sieć czy poszarpane rany zadane przez wymykającą się kotwicę.

Wieczorami siadali z mężczyznami, po raz pierwszy dopuszczeni do ich grona, pili z nimi, śpiewali. Aż wreszcie zabrano ich na polowanie. Wyznaczyli im miejsca w chłodnym mchu, w wykrocie między korzeniami, nie widzieli siebie, ale słyszeli własne oddechy tworzące obłoczki nad ziemią. To się stało szybciej, niż zdążyli pomyśleć, ruda smuga przemknęła w skokach, jakby frunąc. Karl się złożył do strzału, bryznęła czerwień, potem nastała chwila ciszy. A później stali wszyscy nad jeleniem, który dyszał ciężko, coraz wolniej, ogromne oczy, zachodzące mgłą, wpatrywały się w Karla, Alberta, stryja i innych myśliwych, we wszystkich naraz, jego zad był rozerwany, Albert nagle krzyknął, „to nie ja!”, jakby nie mógł wytrzymać tego jeleniego spojrzenia. „Jasne, że nie on! – odkrzyknął przerażony Karl, że odejmą mu sławę zwycięzcy – To ja strzeliłem!”. Jeleń zdychał w drgawkach, krew krzepła, a Karl nagle porwał strzelbę i zaczął strzelać w jelenia, aż mężczyźni go powstrzymali, żeby choć badyle zostały, bo tusza była już nie do odratowania. Gratulacje mieszały się z naganami, stryj klepnął go w ramię i zabrał strzelbę, a od morza napływał wielki wiatr.

Mimo wszystko Karl był dumny z siebie, zwłaszcza przed Albertem, który miał oko tak celne, że wygrywał różne zawody, umiał ustrzelić zwierzę czy ptaka, choćby widział tylko kraniec jego skrzydła czy ogona. „Dzisiaj też składał się do strzału, ale nie jednak nie strzelił. Może chciał mi pomóc?” – pomyślał Karl. Albert patrzył na niego zza szkieł swoich cienkich okularów (jak on przez nie widział te ogony, skrzydła?), Karl siedział, szczęśliwy i ponury zarazem, aż Albert zapytał:

– Po co tak strzelałeś do tego jelenia, kiedy już nie żył?

– Nie wiem – odpowiedział Karl, choć właściwie wiedział. – Bałem się – uświadomiło mu się w nagłym przebłysku.

Albert upił piwa.

– Czego?

– Nie wiem – powiedział znowu Karl. I nagle zaczął się śmiać. Jak można bać się martwego jelenia?

Albert pił w milczeniu.

– Wiesz – powiedział. – U mnie w rodzinie był człowiek, który się bał. Nie wiadomo czego. Wyłaziło coś z niego, nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy wyjdzie. Raz stało się to w synagodze, była bar micwa mojego kuzyna, a on zaczął krzyczeć, że zgorzejemy wszyscy. Darł się tak, że trzeba go było wyprowadzić. Dziadek mówił, że dybuk w nim siedział i mu to robił. Że pamiętał dawne pogromy…

Karl stukał palcami w blat dębowego stołu.

– Daj spokój, Albert. Jaki dybuk?

Następnego dnia przyszedł sztorm, morze zjadało plażę, wiatr urywał im głowy, gdy schodzili wzdłuż wydm. A badyle z czaszką, szczęśliwie nieuszkodzoną, stryj kazał sprawić i powiesić mu nad łóżkiem w domu.

*

Tego dnia wracał dłużej, miał jeszcze zajrzeć na Mickiewicza, zobaczyć, jak idzie porządkowanie archiwum z Chyrowa i innych bibliotek, robił to jeden pokurcz o ponurych oczach, zerkających na niego zawsze z niepokojem i nieufnie spod ciemnych brwi. Dzisiaj też spojrzał na niego przelotnie znad zakurzonych książek, potem pochylił głowę, jakby przerażony samym faktem, że spojrzał na niemieckiego pana. Karl zerknął na piętrzące się przed nim stosy i pomyślał, że wojna musiałaby potrwać jeszcze wiele lat, żeby w końcu doprowadzić to wszystko do jako takiego ładu. Wrzasnął, żeby pokurcz zaczął bardziej się starać, niech robi to szybciej i niech robi to dokładniej – jakby to było możliwe. Jakby nie wiedział sam, że jedno z drugim nie idzie w parze, o czym mówią mu strudzeni koledzy z Einsatzgruppen, czyszczący okolice Drohobycza z żydostwa. Tutaj też wielu lat jeszcze potrzeba… Chyba że wprowadzi się nowe techniki, takie jakie – słyszał – zaczynano stosować w Konzentrationslagern w Generalnej Guberni…

Gdzież on pierwszy raz słyszał ten wyraz?

*

– Karl, pamiętasz coś z Afryki? – pytał go przed wiekami Albert. I Karl odpowiadał, że nic. To była prawda. Jak kamień w wodę. Nawet rejsu powrotnego z Namibii do Niemiec nie pamięta, pierwsze, co mu się przypomina, to wielkie schody w domu stryja, wydawały mu się, że nie mają końca, że prowadzą do nieba, a prowadziły jedynie na pierwsze piętro, dasz wiarę, Albert?

– Dzieciakiem byłeś, wszystko wydaje się wtedy większe. I w Afryce pewnie domów piętrowych też nie było. Ile miałeś lat wtedy?

– Pięć.

– Właśnie.

Potem wywieźli go nad Bałtyk do letniej rezydencji rodziny stryjny, pamięta, jak mu było stale zimno, morze szumiało, raz po raz zrywał się wicher, a on jakby się na nowo urodził i na nowo poznawał obcy, nieprzyjazny świat. Stryj i stryjna organizowali dla niego życie w Berlinie, on tu był z lodowatą panią Kuchner, jego boną, która uczyła go jeść widelcem i nożem, zapinać guziki w spodniach, wiązać buty i nieustannie dziwiła się, że on tego nie potrafi. Jak się krzywo zapiął albo wziął nóż do lewej ręki, uderzała go na płask w głowę.

– Może coś ci się, Karl, przemówi do tego zakutego łba.

Mówić zaczął dopiero po roku.

Stryj i stryjna, gdy przyjechali po niego, kiwali nad nim głowami, słyszał kiedyś, jak mówili, że już nic z niego nie będzie.

– Debil po prostu – warczał stryj. – Nie mogę uwierzyć, że Helmuth mógł spłodzić debila.

– Dlatego pewnie niewiele o nim do nas pisali – domyślała się stryjna. – Tyle że zdrowy, że chodzi, że zaczyna mówić.

– Zaczyna… Szkoda, że nie zginął razem z nimi!

– Och, nie mów tak, Bubi, to jednak twój bratanek. Nie mamy dzieci…

– Najchętniej bym go oddał do przytułku – strzelał słowami stryj. – Ale nie mogę tego zrobić Helmuthowi.

Leżał. Wpatrywał się w sufit. Belki pokryte były wzorami wyciętymi kiedyś przez korniki, układały się w różne wzory, w zależności, jak patrzył na nie. Morze szumiało. Było zimno.

*

Ale jednak nie zawiódł stryja. Gdy po roku, dzięki naukom pani Kuchner, mógł wrócić do Berlina, nie było już wstyd go pokazać jako następcę rodu Bergmannów. Zawsze był małomówny i spokojny, ale to nawet dobrze. Nie psocił, uczył się świetnie, a po pierwszym laniu zaczął spełniać wszystkie rozkazy stryja. Był smukłym, szarookim chłopcem i takim też stał się mężczyzną.

Stryj hartował go jak w wojsku, jakby nie mógł znieść tego pierwszego roku po przyjeździe i własnych obaw, że ma bratanka debila. A on poddawał się jego tresurze, był jak jajko na miękko, przyjąłby pewnie każdy kształt. Bał się zamkniętych, małych pomieszczeń, co stryj natychmiast wyczuł i za karę zamykał go w piwnicy albo w spiżarni. Wprawdzie nie miał wiele okazji ku temu, bo on się mu podporządkowywał, jak tylko mały chłopiec może podporządkować się dużemu, dorosłemu mężczyźnie.

Gdy powstały SA, jego stryj wstąpił natychmiast. Karl też. Mieli obaj niskie numery i stanowili wzór dla innych – dwa pokolenia w służbie przyszłości Niemiec. Czterdziestolatek z bliznami wojennymi i szesnastolatek o świeżych policzkach.

– Twój ojciec, byłby z ciebie dumny, Karl – powiedział wieczorem stryj. – Razem rozgonimy tych wszystkich, którzy w Wersalu nałożyli nam pętlę na szyję – dodał, jakby we dwóch stanowili wielką armię. – Tylko trzeba się trzymać Hitlera.

Więc się go trzymali.

*

Karl poszedł na wschodoznawstwo na Uniwersytecie w Berlinie. Uczył się sanskrytu, ale też języków słowiańskich, polskiego i rosyjskiego. Widział ich podobieństwo – we fleksji przede wszystkim, w tych dziwacznych odmianach i wyjątkach. Trudno było uwierzyć, że te nieuporządkowane języki, tak odmienne od kryształowego niemieckiego, miały pod względem struktury bliższy związek z praindoeuropejskim – źródłem ich wszystkich. Trudno też było uwierzyć, że ten małomówny chłopak ma tak wielką zdolność do nauki języków.

Stryj nie był do końca zadowolony, wolał, żeby po prostu został wojskowym, dopiero potem, gdy Hitler doszedł do władzy, zaczął doceniać wiedzę bratanka. Kazał sobie opowiadać o Drang nach Osten wielkich, niezwyciężonych Arjów, którzy mordowali czarnych tubylców, zostawiając dla siebie niebo i ziemię. Daleko, na wschodzie, aż za Uralem. Niektórzy profesorowie Karla byli w ścisłym kontakcie z otoczeniem Führera, stryjowi to bardzo imponowało.

*

Gdy przyjechał znad morza, zamieszkał w pięknym domu stryja. Większość czasu spędzał albo u siebie w pokoju, albo w bajecznym ogrodzie stryjny. To tam któregoś dnia usłyszał gwizdnięcie z ulicy – jedno, potem drugie. Wyjrzał przez krzaki i zobaczył chłopca – takiego samego jak on. No, może nie do końca, chłopiec miał pomazane policzki, na głowie opaskę, za nią kilka piór, w ręku łuk leszczynowy.

Herero – wyrzekł zdumiony Karl. – Dlaczego nie jesteś czarny?

– Co? – spytał chłopiec. – Chcesz się bawić w Indian?

– Słucham? – spytał Karl.

– Chcesz się bawić w Indian?

– W co? Dlaczego nie jesteś czarny?

– Indianie nie są czarni. Oni są czerwoni – wyjaśnił chłopiec. – Mogę tu do ciebie wejść?

– Tak – rzekł Karl i wpuścił chłopca przez furtkę.

– Indianie są czerwoni i walczą na prerii.

Aha – rzekł Karl. – Herero są czarni. Ale też mają łuki.

– A kto to są Herero? – spytał tym razem chłopiec.

– Tacy jedni – odpowiedział Karl. Niezbyt wiedział, co ma mu odpowiedzieć.

Postanowił wieczorem zapytać stryja, a ten mu tylko odburknął, żeby nie wspominał mu więcej o tej czarnej hołocie.

– Czarna hołota – wyjaśnił następnego dnia chłopcu, który – jak już wiedział – nazywał się Albert, mieszkał na tej samej ulicy i bardzo się cieszył z przyjazdu Karla, jego mama opowiedziała mu jakiś czas temu, że u państwa Bergmannów będzie nowy chłopiec. Albert dotąd nie miał się z kim bawić.

– Jest jeszcze Klara – dodał. – Ale ona nie chce się bawić w Indian, bo musiałaby być squaw. A squaw nic nie robią, tylko przygotowują jedzenie i zajmują się dziećmi.

Klarę poznał niewiele później. Powiedziała im, że albo jest Indianinem, albo się z nimi nie bawi. A ponieważ we trójkę było weselej, w końcu się zgodzili. Klara nosiła sukienki, ale i tak świetnie radziła sobie z włażeniem na drzewa, lepiej niż oni dwaj.

*

Dlaczego mu się dzisiaj Albert przypomniał? No tak, był Żydem jak ten pokurcz, choć Albert nigdy na niego tak nie patrzył, bo Albert nie był przecież Żydem, o jakim mówili mu na wykładach i pogadankach dla esesmanów. Ale był i musiał zniknąć. A wraz z nim – Klara.

*

Nigdy więcej już mu się nie zdarzyło tak, jak z tym jeleniem. Jak znowu, wiele lat później zaczął zabijać ludzi jak zwierzęta, strzelał prosto i czysto. Był jakby ze stali – chwalili go przełożeni, koledzy zazdrościli pewnej ręki, sami nierzadko płakali, gdy pijani w sztok wracali z piwiarni wieczorem. Wieszali mu się na szyi, mówili „Karl, ty to jesteś prawdziwy esesman”, ocierali spocone czoła, zaślinione wargi. A to nie była jego zasługa. On po prostu nic nie czuł. Ten strach wtedy w wietrzny nadmorski ranek był jednym z ostatnich uczuć, jakich doświadczył – tak mu się teraz przynajmniej wydawało. Serce mu pękło chyba ostatecznie, gdy ten piękny oficer SA, poznany na jakimś wiecu, niewiele starszy od niego, jego mistrz i przyjaciel, w jego jasnym od setek świec – bo nie uznawał elektryczności – salonie, gdy wszyscy już wyszli po jakimś przyjęciu, rozpiął spodnie i wyjął członka we wzwodzie. Karl stał, nie pojmując, o co mu chodzi, a Max uśmiechnął się samymi kącikami oczu i ust, tak, jak to umiał, jak wiele razy uśmiechał się do Karla, gdy robił coś dobrze, jak wtedy, gdy zrobił to najstraszniejsze, i szepnął:

– No, dawajże, przyjacielu, nie chcesz się zabawić?

Karl stał, oniemiały i spocony, ręce mu drżały, gdy rozpinał spodnie, a w ustach czuł narastające obrzydlistwo, Max westchnął:

— Jesteś taki piękny, wejdź we mnie.

A potem działy się wszystkie możliwe warianty męskiej miłości, ponieważ Karl był porządnym niemieckim chłopcem swoich czasów, więc sprzeciw wobec starszego kolegi, który wprowadzał go do drużyny, nie wchodził w grę. Wyobrażał sobie więc, że Max to Klara i chyba tylko dlatego zabił go dopiero jakiś czas później. Nie, nie tylko dlatego. Był jeszcze jeden, jeszcze gorszy powód. Gdy w noc długich noży biegł do jego mieszkania z rozwianym włosem, Max zawołał na jego widok:

— Jesteś! Całe szczęście! Uciekajmy! — A wtedy on wymierzył czystą i prostą serię w jego serce.

*

Na ślub Klary i Alberta zjechało się mnóstwo gości, Karl był drużbą, śmiali się, że powinien być drużbą ich obojga. Klara wyglądała jak biały motyl w świetlistej sukni, Karl słyszał, jak przysięgają sobie miłość i wierność aż po kres dni, i nie mógł pojąć, że obok Klary stoi Albert. Widział wszystkie chwile, kiedy byli we dwójkę, nigdy nie przekroczył zwiewnej linii – kosmyka włosów na czole czy zmarzniętych dłoni – sam nie wiedział, co się z nim zaczęło dziać, gdy Klara przestała być squaw, a zaczęła się zmieniać w motyla – bolało go, jak ją widział, jeszcze bardziej, jak jej nie widział. A tymczasem Albert odsuwał mokre włosy w deszczu, otulał szalem w chłodzie, opowiadał okropne rzeczy o trupach w prosektorium, kłócił się zażarcie o Boga i socjalizm – był żywy, prawdziwy, wiecznie przecierający okulary, jakby wiecznie zasnuwające się mgiełką.

Karl nie nosił okularów, wzrok miał sokoli, ale otaczała go mgła gęsta jak wata, jak szkło przezroczysta, zimna jak lód.

*

Ten profesor ze Lwowa. Polski znawca sanskrytu, mówił ciekawe rzeczy, jak gawędziarz snuł opowieści o dawnych aryjskich podbojach. Stryjowi by się to spodobało, nie było porównania z dukaniem Karla. Siedzi, miesza herbatę podaną przez profesorową, oczywiście nie mają służącej. Cukru tym bardziej, Karl miesza z przyzwyczajenia. Po raz kolejny przekonuje nieufnego Polaka, że praca naukowa w instytucie stworzonym przez III Rzeszę będzie działaniem dla dobra ludzkości, działaniem na rzecz zwycięstwa rozumu i prawdy. I jest jak nakręcana lalka, tyle razy to mówił, jedni zgadzali się, inni nie, tych innych lepiej pamiętał.

Profesor ma twarz wąsatego królika, chrapy mu chodzą z niepokoju. Karl walczy z uczuciem nudy. Dopija gorzką herbatę. Wstaje. Kłania się. Obiecuje, że przyjdzie za kilka dni. Niech pan się zastanowi, profesorze. Wychodzi.

– To świetnie wychowany młody człowiek – mówi żona profesora.

*

Annę poznał na balu we Lwowie. Jej mąż ciężko pracował, przeklinając swój los i brudną robotę, a ona – dobra żona – starała się wieczorami, by choć na chwilę zapomniał o wrzaskach mordowanych ludzi i widoku drgających ciał. Choć nie wiedziała, o czym jej mąż chce zapomnieć, czuła smugę krwi i dymu wpływającą do jej domu razem z nim i czasem musiała uciec. W ramionach Karla nie było niczego, co mogłoby ją niepokoić, odgradzały ją grubą warstwą od świata, nawet gdy nad ranem siedział na brzegu łóżka i ćmił papierosa, a ona patrzyła na niego przez sen. Był doskonale spokojny: jak posąg niemieckiego żołnierza.

*

Żył jak w kinie, oglądając niemy film z głównym bohaterem – Karlem Bergmannem. Główny bohater siedział teraz w Drohobyczu, pilnował getta, wyszukiwał cimeliów, zabijał – najczęściej Żydów, choć Polaków i Ukraińców też, pił z kolegami, kochał się z Anną. Bardzo nudny film. Długi i nudny. Nie interesowało go, jak się skończy.

*

Po ślubie Alberta i Klary odwiedzał ich coraz rzadziej. To mieszkanie pełne książek i kurzu, psich kudłów na kanapach, odcisków rączek dzieci lepkich od czekolady na spodniach… Rozumiał teraz, dlaczego Klara nie była jego żoną, nieustannie upinającą wijące się loki, zbierającą jedną ręką rozsypane zabawki i papiery, gdy w drugiej niosła filiżankę herbaty, paterę z ciastkami czy butelkę wina, by go poczęstować. Albert patrzył na żonę jak wygłodniały wilk, choć lata biegły, oni wymieniali między sobą spojrzenia, miał wrażenie, że dotyczą jego, choć może dotyczyły ich samych. Sztywniał coraz bardziej z każdą wizytą, a oni śmieli się z jego wyprostowanych pleców nawet w głębokim fotelu, „Karl jest zawsze na baczność”, ale to był śmiech ludzi, którzy go lubią. Choć drogi rozchodziły się im coraz bardziej, jeszcze zanim Karl został esesmanem.Klara skończyła klasę fortepianu w berlińskim konserwatorium z wyróżnieniem, grała do teraz, najbardziej lubił te chwile u nich, kiedy słuchał jej mistrzowskich – jak uważał – wykonań Bacha, ukochanego kompozytora Klary. Drugim był Rachmaninow, którego on nie znosił i dziwił się, jak można lubić tego emocjonalnego rosyjskiego mazgaja, jeśli ma się w palcach fugi mistrza proporcji. Ale z czasem już nawet o nich przestali się spierać, byli dla siebie ujmująco grzeczni i coraz bardziej dalecy.

Po tym, jak w mundurze SS przyszedł do Alberta, widzieli się jeszcze tylko raz. Po kilku latach. Czasy były coraz trudniejsze dla Żydów, a oni chcieli się poradzić, co robić. Karlowi nie mieściło się w głowie, że oni są Żydami, byli tak różni od tych, z którymi najczęściej miał kontakt, przerażonymi, spoconymi, trzęsącymi się ze strachu, odzieranymi w faszystowskiej machinie z wszelkich oznak człowieczeństwa. Albert już nie mógł pracować jako lekarz, żyli z lekcji fortepianu, które dawała Klara, ale traciła uczniów jednego po drugim. Karl odczuł rodzaj irytacji, gdy się o tym dowiedział, ostatecznie, komu przeszkadzało to, że piękna, muzykalna kobieta miała jakieś niestosowne korzenie – u niej to przecież nie miało znaczenia. Powiedzieli mu o tej rodzinie czy przyjaciołach we Francji, a on rzekł im, że to ostatni moment, żeby wyjechać. Nie mógł im pomóc, może nie wiedział jak, a może nie chciał narażać swojej reputacji idealnego żołnierza Hitlera, którą cieszył się wśród przełożonych. Zapytał tylko, czy mają pieniądze, a oni na to, że oczywiście, żeby się o nich nie martwił, że bardzo dziękują i w ogóle…

No tak, nie na długo uciekli, jeśli w ogóle dostali się do tej Francji. Parę miesięcy później w ich domu zamieszkała przyzwoita niemiecka rodzina o nieskazitelnym rodowodzie.

*

Te puste, chude twarze, te płonące oczy. I ten chód zamkniętego zwierzęcia. Pamięta, jak kiedyś poszedł ze stryjem, jeszcze jako dzieciak, zaraz po przyjeździe, do berlińskiego zoo. Stryj miał nadzieję, że może chłopakowi coś się odblokuje w głowie, jak zobaczy lwy i słonie. Berlińskie zoo miało szczególną gratkę dla zwiedzających, prawdziwą wioskę murzyńską, mieszkali tam czarni ludzie w chatach krytych słomą i sprzedawali proste ozdoby.

– Pamiętasz, synu? – pytał stryj, wskazując szpicrutą na kolejne okazy. Karl kiwał głową i milczał. Lew krążył po maleńkiej klatce od rogu do rogu, słoń stał przygarbiony bez ruchu w niewielkiej wydeptanej jak klepisko zagródce, a czarni ludzie siedzieli w milczeniu ze spuszczonymi głowami. Panowała jakaś cisza zupełnie mu nieznana i pachniało dziwnie – teraz wie, że to była to cisza niewoli i zapach strachu. Nic mu się nie przypomniało. Więcej do zoo nie poszli, ponieważ stryj uznał to za stratę czasu i pieniędzy.

Żydzi w getcie też albo krążą bez celu, albo stoją czy siedzą bez ruchu. I nigdy na niego nie patrzą. I śmierdzi tam jeszcze gorzej niż w zoo – brudem, śmieciem i trupem. A on tam wchodzi odprasowany w kant, świecący wysokimi skórzanymi butami i robi swoje. Gdy odjeżdża kolejny transport, zapada cisza – nie słychać już wrzasków samic, ryków samców, pisku ich młodych, przerywanych strzałami. Nie zastanawiał się, czy Klara też tak wrzeszczałaby, gdyby odebrano jej dzieci, czy Albert rzuciłby się na esesmana w ich bezsensownej obronie tylko po to, by zmienić się w strzęp pokrwawionych łachmanów.

Takie myśli nie miały sensu.

*

Anna pokochała Karla miłością zrozpaczonej kobiety. Jej mąż, niegdyś świetnie zapowiadający się esesman, wykonujący rozkazy aż do ostatniego guzika, tutaj, na Wschodzie, zmienił się w płaczliwą, wiecznie pijaną kupkę nieszczęścia. Roztył się niepomiernie, a gdy pytała go, co mu jest, patrzył spanikowanymi niebieskim oczkami spośród fałd tłuszczu i błagał:

– Nie pytaj, kochanie, nie pytaj o nic.

– Dlaczego? – pytała Anna.

– Nie pytaj, bo oszalejesz jak ja.

– A ty oszalałeś? – pytała Anna.

– Nie, ale nie pytaj, proszę.

– O co mam nie pytać? – pytała Anna.

– O nic.

Annie świat się zawalił. Miały być rauty, przyjęcia, pieniądze, suknie i samochody u boku dzielnego wojownika. I to wszystko było, tyle że wojownik coraz bardziej wprawiał ją w zakłopotanie, gdy adiutant wyprowadzał go zupełnie pijanego z przyjęcia, na którym wywołał kolejną awanturę. Mówiło się o jego powrocie do domu dla podratowania zdrowia i Anna bardzo tego chciała, dopóki nie poznała Karla.

Patrzył wtedy na nią znad kieliszka szampana szarymi oczami. Bąbelki światła grały mu w oczach. Anna wpadła po uszy. Przestała zadawać pytania mężowi. A Karl był napięty niczym struna zamkniętego na wieki fortepianu. Pokazywał jej piękno okolic, drewnianych cerkwi, starych książek. Kochał się z nią w swojej sypialni z wysokim oknem. Nigdy nie spał. Zawsze czujny. Zawsze pachnący. Trzymała się jego stóp jak postumentu.

*

Szron na szybach migotliwie odbija światło świecy. Końcówka listopada, ale noce są mroźne. Zimna ta jesień. Anna śpi. Karl otwiera książkę. Czytanie idzie mu wolno, większość słów widzi po raz pierwszy na oczy, musi sprawdzać co chwila w słowniku. Po raz kolejny próbuje zacząć drugi podrozdział: „Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w słońcu…” – co to są bodiaki? Scheisse, jeszcze to musi sprawdzić, ale dobra, za chwilę. „Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściernisko krzyczy w słońcu jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eksplodują cicho jak koniki polne”. „Co za język!” – myśli Karl. – „złote ściernisko krzyczy w słońcu jak ruda szarańcza” – ha, ha, chciałby zobaczyć któregoś z kolegów, jak próbują to wymówić, nawet sanskryt nie jest tak pokraczny jak polski, rany boskie, co za język, co za upał, ależ gorąco, rude światło wokół, trawa pod stopami, sucha, tnąca bose nogi, gdy biegnie, obok niego dudnią inne małe stopy, nie jest sam. W oddali stoi domek, kobieta w białej sukience macha ręką, by się pospieszyli. Chłód pokoju, siedzi przy stole, za oknem szum, jednostajny i metaliczny. Idzie za kobietą w białej sukience jakąś ścieżką, depcze po owadach, ich długie odnóża łamią się z chrzęstem z każdym jego krokiem, odwłoki się miękko ślizgają, upał, jaki straszny upał, mamo, co to jest? Szarańcza, synku – das Heuschrecke.

*

Heuschrecke...

– Co mówisz, Karl? – Anna się budzi.

– Nic, śpij. Jutro mam ciężki dzień.

*

Jest już jutro. Dla niektórych ostatnie jutro w życiu. Przynajmniej dla tych, którzy stłoczeni siedzą na z tyłu ciężarówki. Zimno jak diabli, nawet w szoferce. Karl siedzi obok kierowcy, kolega zachorował, więc go zastępuje, chucha w dłonie, wreszcie wyciąga papierosa i chwilę cieszy się ciepłem zapałki, przynoszącym ulgę zmarzniętym palcom. Po chwili wali pięścią w ściankę dzielącą szoferkę od jej przeciążonego tyłu, nie może znieść tego monotonnego wycia. Dlatego nie znosi jeździć na Aktions. Woli myszkować po krzyczących od pustki domach, wyciągać zakurzone tomy, czasem można natrafić na coś naprawdę pięknego, tak jak ostatnio. To oprawne w skórę pierwsze wydanie wierszy Goethego, okucia zamknięcia migocą miedziano. Skąd coś takiego tutaj? Pokurcz aż się zachłysnął, jak mu to przyniósł do skatalogowania, wziął w drżące ręce, przerzucał z nabożeństwem strony.

Przed nimi las Bronicki – sosny się chwieją, mech miękko chodzi pod nogami. Karl wysiada, zapala kolejnego papierosa. W ciężarówce jakby trochę ucichło i słychać też odwieczną ciszę lasu. Czekają na resztę.

Wracając, jadą dużo szybciej, ciężarówki są lekkie od ubrań rzuconych niedbale na podłogę. Las wciąż echem powiela strzały. Karl wzrusza ramionami.

*

Bodiaki: „roślina stepowa z rodziny złożonych, o kolczastych łodygach i liściach”. Świeca dopala się w świeczniku. Cienie chodzą po kątach pokoju. I tak nie wiem, co to są bodiaki…. „Muchy budzą się spłoszone i podnoszą wielkim, huczącym rojem, pełnym wściekłego bzykania, błysków i migotań”. Muchy… krążą nad martwą antylopą. Jej bok wyrwany przez ucztujące lwy, które uciekły spłoszone krzykiem ludzi. Karl stoi tuż nad nią, a obok niego stoi ktoś mu bardzo bliski, równie nieduży jak on! Patrzą sobie w oczy, uśmiechają się do siebie, jego zęby błyskają, Karl czuje kuksaniec pod żebrami, oddaje, śmieją się obaj. Nadchodzą dorośli, kiwają głowami nad nieżywym ciałem, potem kilku bierze martwe zwierzę i niesie do wioski, Karl z przyjacielem idą za nimi. Z żalem zawraca na wołanie matki. Świeca gaśnie.

*

Bal we Lwowie. Oficerowie w mundurach, panie w wieczornych toaletach. Jest i Anna ze swoim grubym mężem, jeszcze trzeźwym. Wymienia z Karlem męski uścisk dłoni:

– Co słychać w Drohobyczu? – pyta troszkę złośliwie. – Podobno słabo się staracie, w Stanisławowie mówią, że getto jeszcze nie zamknięte, Krüger nie do końca z was jest zadowolony.

– Gadanie. – Karl sięga po kieliszek szampana z tacy przechodzącego kelnera. – Wszystko w najlepszym porządku. Robimy, co możemy. Mamy mało ludzi.

– Wciąż ta sama wymówka, przyjacielu. Jak się chce, to samemu można ojczyźnie się przysłużyć.

Karl milczy, patrzy w jego niebieskie oczka, wie, że za dwie, najdalej trzy godziny adiutant wyprowadzi go z sali, zanim zdąży powiedzieć coś, co złamie mu karierę na zawsze.

*

Zwykle towarzyszył państwu Neumayer w takich niezręcznych sytuacjach. Tak zaczęła się jego znajomość z Anną. Patrzył na nią od początku przyjęcia, stojąc przy oknie z kieliszkiem szampana. Zachwyciła go jej jasna twarz, jakaś miękkość nietypowa dla prawdziwej niemieckiej kobiety. Gdy jej mąż zaczął się awanturować, ona stała obok niego, bezskutecznie prosząc: „Proszę, kochanie, uspokój się”, a on podszedł – bezszelestnie jak pantera, pamięta Anna – i zaproponował, że odwiezie do domu pana obersturmbannführera i panią…

– Anna – powiedziała Anna.

Wtedy pierwszy raz się kochali, było to w ich lwowskim, pięciopokojowym mieszkaniu, w bibliotece pięknej od hebrajskich tłoczeń na grzbietach, w sypialni charczał pijackim snem obersturmbannführer Neumayer, a Anna pod giętkim ciałem Karla płakała ze szczęścia i rozpaczy.

*

Ale dzisiaj wyszedł, zanim to wszystko się zaczęło. Mignęły mu oczy Anny, ogromniejące w jakiejś niejasnej dla niego emocji, ale był już w swoim samochodzie i kazał się wieźć do domu. Szybko. Ciągnęło tam coraz częściej i coraz bardziej. Zaraz gdy nadchodził wieczór – a teraz nadchodził wcześnie – czuł się tak, jakby po jego ciele chodziły mrówki. To przez tę cholerną książkę, napisaną tą zawikłaną, pokrętną polszczyzną, wyzwanie dla każdego wschodoznawcy. Czytanie szło mu powoli, bardzo powoli. Jedną stronę czytał kilka wieczorów.

Czuł się jak kiedyś na studiach, gdy kawałek Iliady czy Hitopadeśi z chrestomatii Bühlera zajmował mu tygodnie, zanim odkrył jego sens. Alfred i Klara pytali, czy skończył, czy przewrócił już kartkę czytanego tekstu, wtedy ze śmiechem odpowiadał, że nie, pytali więc, dlaczego to takie trudne, ale nie umiał im wytłumaczyć. W odwecie pytał ich o kości ręki czy o Das Wohltemperierte Klavier, na którymi biedzili się tamci, oni tłumaczyli, on też nic nie rozumiał, a potem szli na wino. Karl wracał do domu nad ranem, świat kołował mu w głowie, wślizgiwał się po cichutku, żeby stryj nie słyszał, bo wciąż jeszcze u nich mieszkał, a stryj był straszny nerwus i bał się bardzo, że jego bratanek zmarnuje się w jakimś dekadenckim towarzystwie.

Zapala świecę, otwiera, trochę ciekawy, trochę zniecierpliwiony: „Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrząka”. Słownik leży przygotowany, ale tymczasem niepotrzebny, zresztą często jest niepotrzebny, jak teraz: „wyłuszcza się”?!. Oż kurwa, znowu tego wyrazu nie ma, jest „łuszczyć się”, trudno: „na wpół naga i ciemna kretynka dźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich, dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złości szyi, z poczerwieniałej ciemniejącej od gniewu twarzy, na której, jak malowidła barbarzyńskie, wykwitają arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek tej pół zwierzęcej, pół boskiej piersi. Bodiaki…” – znowu ten cholerny wyraz, co to znaczyło?

Karl jest trochę pijany, więc kładzie się na łóżku, za chwilę sprawdzi, zawsze tak samo, po tysiąc razy trzebasprawdzaćjeden wyraz, zanim zapamięta się jego znaczenie, to tak jak w tej wojnie, tysiąc razy musi robić to samo, podnosić karabin, ładować, strzelać, podnosić, ładować, strzelać, w kółko to samo, wykrzywiona straszna twarz w kręgu ognia, tułów malutki, ledwo go widać, łomot bębnów, przeciągłe, rytmiczne wołania. Miękkie kolana mamy, to na pewno ona, gładzi go po głowie, słyszy jej śmiech. To Klara się śmieje. Wokół niego coraz więcej wirujących postaci, falują, kręcą się, mama mówi: „Idź, Karl, potańcz, jak chcesz”, ktoś go ciągnie w krąg, miękka dziecinna rączka, ale on się boi tej strasznej, ogromnej twarzy z nieruchomymi ustami, wtula się w kolana mamy, są miękkie, nie może oddychać – wtulony w poduszkę otwiera oczy. „Bodiaki!” Co to znaczy?! Sięga po słownik, jakby coś mogło się zmienić. Nic się nie zmieniło „roślina stepowa z rodziny złożonych, o kolczastych łodygach i liściach”. Ale jak ona, kurwa,  wygląda?!

*

Od tygodni się na to szykowali. Komenda gestapo przy Stryjskiej lśniła. Toż to prawie, jakby sam Führer przyjechał. Hermann Göring odbywał podróż po wschodnich rubieżach Rzeszy, mówiono po cichu, że sprawdza, czy jakieś dzieła sztuki nie zostały przejęte, zanim on sam położy na nich łapę. Oficjalnie chodziło o Hungerplan – czy przebiega zgodnie z założeniami.

Wczesnym rankiem wszyscy już byli gotowi, Hans co chwila wycierał chusteczką spocone czoło, inni też byli niespokojni, nawet Karl poczuł lekkie mrowienie w karku, gdy zobaczył kolumnę czarnych samochodów zatrzymującą się przed budynkiem. Dawno nie widział Göringa i zapomniał, jak bardzo utył. W młodości jego zdjęcie w lotniczych goglach zachwyciło go, nawet przez jakiś czas przemyśliwał, żeby zostać lotnikiem. Albert – dlaczego o nim teraz pomyślał?! – mówił, że byłby z niego świetny lotnik, zimna krew, pewna ręka. I małomówność. Ale jakoś los zadecydował inaczej. Los? Czy on sam? Wszystko jedno.

Göring mozolnie wydobywał swoje ciało z wielkiej limuzyny, wreszcie stanął przed nimi, wyprężonymi na baczność, z rękami uniesionymi w pozdrowieniu. Reichsmarschall uścisnął Karlowi dłoń:

Chciałem pana poznać, Oberführer Bergmann. Podobno urodził się pan w Afryce?

Tak jest, Herr Reichsmarschall.

– Mój ojciec tam był gubernatorem. Dużo mi opowiadał, jak byłem małym chłopakiem. Uwielbiałem te jego historie. W kółko kazałem sobie opowiadać. Piękny kraj, co?

– Niewiele pamiętam. Wyjechałem, jak miałem pięć lat.

Göring go nie słuchał.

– Piękny kraj, tylko trzeba było z tymi czarnuchami się rozprawić. Papko mówił, że dopóki ich na pustynię nie wygnali, nie sposób z nimi było sobie poradzić. Ale potem… ha, ha… Papki już niestety z nimi nie było, szkoda, bo miał głowę do takich spraw. I szkoda, że tutaj nie ma pustyni. Ale tutaj mamy już Beu… Beszec – zakrztusił się, wypowiadając to  owo. – Konzentrationslager. I gdzie indziej też budujemy. Dobre rozwiązanie. To tam zaczynaliśmy. Od pustyni. Papko mówił, generał Trotha mu to opowiadał, że strzelali do nich jak do psów, jak któryś z nich do wody się zbliżał. Nic pan nie pamięta?

– Właściwie nic.

– Szkoda. Myślałem, że coś mi pan opowie. Haifischinsel… Tam był nasz pierwszy Konzentrationzlager. Wywoziliśmy ich tam całymi stadami. Marli jak muchy, a myśmy im w tym pomagali – krótki rechot. – Pamiętam, papko mówił, jak mu opowiadali, że trupy pływały w rzece, na nadbrzeżu, wszędzie były piękne światła, rzeka ciemna, ale jakoś te czarnuchy się odróżniały. Zwłaszcza gdy podpływały krokodyle. 

Śmiech Göringa urwał się nagle, tak jak się zaczął. Rozejrzał się wokół. Skrzywił się. Niebo pochmurne, zaciągnięte, siąpiło lekko. Drohobycz wydawał się, jakby zbudowano go z mokrej tektury – przesiąknięty wodą, strachem. Wszyscy wokół niego stali wyprostowani, nie bacząc na strużki wody płynące im za kołnierze. Pod swoim parasolem, trzymanym przez adiutanta, Göring był suchutki jak ziarnko pieprzu. Opływające tłuszczem ziarnko pieprzu.

– I ciepło było, nie to, co tu, psiamać. – Jakby dopiero się zorientował, że pada, zaczął iść wolnym krokiem w kierunku budynku, wspominając dalej: – Papko mówił, że czasem i za ciepło było. Kolegom też. Jak to oni nazywali? Herero? Sama nazwa jak dla małp. Ale im było wszystko jedno, oni nie czują tak jak my, dopiero na tej pustyni daliśmy im popalić, bo pić musieli, nawet gady potrzebują wody. Ciężka robota to była, i, powtarzał papko to, co mu koledzy opowiadali, bo przy studniach cały czas musiały stać straże, a tu słońce piecze, żadnej chmurki. To i nasi trochę marli – z udarów głównie. Ale też na malarię, inne jakieś tamtejsze świństwa. A pana rodzicom co się stało?

– Nie wiem, Herr Reichsmarschall. Mówiłem, że nic nie pamiętam.

– No nic, jak znów zdobędziemy Afrykę, to zrobimy tam pana gubernatorem, wtedy wszystko się panu przypomni.

Tak jest, Herr Reichsmarschall – odpowiada Karl.

*

Kapuśniaczek, który towarzyszył im rano, zamienił się w ulewę akurat wtedy, kiedy skończyli w komendzie i mieli wyjechać do getta na inspekcję, a potem wpaść na Mickiewicza „rzucić okiem, czy czegoś ciekawego nie ma” – jak powiedział Göring obojętnym pozornie głosem. Już mieli dla niego kilka pięknych manuskryptów z Chyrowa, ze złoconymi iluminacjami, Karl pamięta, jak pokurcz aż zastygł w bezruchu, gdy je zobaczył. „Tacy oni są, chciwi, wystarczy im złotem zamigotać” – zarechotał wtedy Hans i szturchnął pokurcza, by się zabrał do roboty.

Göring skrupulatnie przeglądał każdy najmniejszy nawet dokument dotyczący Hungerplanu, spisy dotyczące skonfiskowanego zboża i żywności wysłanej do Rzeszy, listy rozstrzelanych za przemyt jej ze wsi do miast. Zebrani śledzili z niepokojem każdy grymas pojawiający się na obliczu Reichsmarschalla. Cisza była gęsta od strachu i kłębów papierosowego dymu, za oknem chmury wiły się wśród uliczek.

– Nie jestem do końca usatysfakcjonowany – rzekł w końcu Göring, odchylając się na krześle.

– Potrzebujemy rąk do pracy, Herr Reichsmarschall – wystękał Hans, spocony, jakby siedzieli w skwarze afrykańskiego nieba. – Rzesza potrzebuje – poprawił się.

– Wszyscy wszędzie to samo mówicie – warknął Göring. – Niech jedzą tyle, żeby się ruszali. Więcej nie trzeba. Myśleć nie muszą – zarechotał. – Zresztą i tak nie umieją.

– Tak jest.

– Podobno zaczynają już sami siebie zżerać w obozach jenieckiech – odezwał się Heinrich, chudy, podobny do tasiemca. Karl go nie lubił.

– Fuj! – Göring się skrzywił. – Mówię, że to zwierzęta. Żaden oficer niemiecki nigdy nie zjadłby innego niemieckiego oficera. Mimo to – postukał palcem w stosik dokumentów z dzienną liczbą wagonów zboża wysyłanego do Rzeszy – to wciąż mało, mało… Słabo się staracie, panowie.

– Partyzanci stają się silniejsi – powiedział Feliks Landau. Miał tępe spojrzenie debila, Karl go też nie lubił. Podobno pokurcz dla niego pracował, malował mu jakieś bezeceństwa w stajni. – Ludność już ich woli żywić, niż nam oddawać.

– Co jest?! – ryknął Göring, aż wszyscy podskoczyli. – Co znaczy „woli”? Nas nie interesuje, co oni „wolą”. Nie dajecie rady z kilkoma skurwysynami z karabinami na sznurkach, co po lesie latają? Rozstrzelajcie jedną, drugą wioskę, od razu będą „woleć” oddawać nam żywność.

Karl patrzy na niego przez mgłę dymu. Grupa mężczyzn w nieskazitelnych garniturach wokół grubego pajaca sparaliżowana strachem. Aż czuć ten strach. Nie tak, jak w getcie, tam śmierdzi jeszcze bieda, choroby, rozpacz. Tutaj strach jest czysty, lśniący jak ich mundury, wypolerowany na glans jak ich buty. Ten zapach jest intensywniejszy z każdym rokiem. Jest w nim i obok niego, wypełnia każdy zakamarek świata.

– Dupki z was i tyle. – Göring wali pięścią w stół. – Chcę dwa razy więcej. Wszystkiego. Skończycie, jak wszyscy z nich wymrą. Jedziemy do getta.

I teraz jeżdżą po mieście, tratując je kołami limuzyn, rozjeżdżając kałuże, aż zachlapują pojedynczych przechodniów, szarych jak duchy, udających, że ich w ogóle nie ma. Jakby nauczyli się wymazywać swoje kształty, wtapiać w otoczenie. Jak zwierzęta.

W getcie Göring wyraźnie już stracił humor, nic dziwnego, błoto, brud, smród, przenikliwe mokre zimno. Żydzi siedzieli w swoich norach, ale na jednej z ulic Göring kazał wyjść wszystkim. Latali więc po kolejnych budynkach, wrzeszcząc „Raus! Raus!”, popychając lufami karabinów oporniejszych. Tę kobietę z ledwo narodzonym małym Karl musiał zastrzelić, bo nie zdołała się ruszyć, mimo że dał jej chwilę, aby się zebrała. Kątem oka widział, jak chude plecy mężczyzny, który był z nią w pokoju, a którego teraz Heinrich popychał kolbą ku wyjściu, zadygotały. Ale się nie odwrócił. Na szczęście Karlowi nie chciało się na nich marnować kul. Stali potem w deszczu, z podniesionymi rękami, a Göring chodził wzdłuż szeregu tam i z powrotem, tam i z powrotem. Karlowi było coraz zimniej mimo skórzanego płaszcza i wysokich butów, ale Göringowi ten spacer w tę i tamtą stronę wyraźnie się podobał. Jakby sycił się strachem tamtych, wypijając ich krew. Policzki mu się zaróżowiły.

Ostatecznie odzyskał humor na Mickiewicza, gdy zobaczył stos ksiąg, który łaskawie miał przejrzeć. Iluminacje migotały barwami nieprawdopodobnymi w otaczającej ich szadzi, postacie miały mocne wyraziste kształty w czerwieni, błękicie, zieleni, twarze jasne i piękne.

Mamy tu malarza, Herr Reichsmarschall – wyrwał się ten głupek Landau.

– Co? – spytał nieuważnie Göring, oblizując się nad jedną z miniatur.

– Malarza…

– Który to? – Göring podniósł wzrok.

Feliks wskazał pokurcza. Wyglądał jak kupka popiołu, dwoje oczu jak dwa zgasłe węgle, jego sine dłonie pracowicie pisały coś w wielkiej księdze inwentarzowej. Karl widział jego bohomazy w stajni Feliksa, gdy z okazji urodzin zaprosił całą komendę gestapo na polowanie i dziwił się Feliksowi, że w ogóle zawraca głowę Reichsmarschallowi – wielka mi rzecz, że jakiś Żyd umie konia namalować. Göring spojrzał pokurczowi prosto w te matowe oczy, a on się wzdrygnął. Göring wzruszył ramionami i znów pochylił się nad ilustracją. Złote odblaski iluminacji odbijały się od Krzyża Żelaznego na jego piersi.

*

Tym razem otworzył książkę trochę na chybił trafił, szukał. O, opis deszczu, w sam raz, za oknem leje aż szaro. „Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki beczek i konwi, i płynęły przez noce. Czarne ich, połyskliwe, gwarne zbiegowiska oblegały…” – Stał z matką – na pewno z matką, rozpoznawał ją teraz po zapachu, po szeleście sukni, jej miękkiej fakturze, miała zawsze takie zwiewne suknie w jasnych kolorach i kapelusze na głowie – może dlatego nie pamiętał jej twarzy, zawsze w cieniu – na ganku domu, przed ich domem czarne zbiegowisko z pochodniami, płonącymi mimo ulewy, choć może ich było kilku tak naprawdę, ciemno, ojciec – tak, to był ojciec, miał szelki na białej koszuli, zawsze je nosił, w przybrudzonym, zielonym kolorze, rozbiegały się w kierunku jego mocnych ramion, pamiętał te mocne ramiona, jak na nich siedział wysoko jak na koniu, ściskając jasne włosy ojca – stał wśród tej gromadki, potem szybkim gestem ręki wskazał dom, gdzie stali tamci. Ojciec ruszył pierwszy, wszedł w krąg światła latarni, którą trzymała matka, twarz miał cały czas w cieniu, za nim szło dwóch czarnych, niosło coś? Kogoś? Wystawało coś z tego „czegoś”. „Boże” – szepnęła matka i natychmiast powiedziała do niego: „Idź do siebie, ale już”, więc poszedł, ale powoli i wciąż się oglądał.

A jak wnieśli tłumok do domu, zobaczył wysokie buty do konnej jazdy, spodnie i dzidę przekrzywioną pod dziwnym kątem w brzuchu tłumoka, chciał jeszcze patrzeć, ale porwały go ciemne, ciepłe ramiona niani, która nie wiadomo skąd się znalazła. Potem leżał u siebie, światła chodziły po suficie, deszcz huczał, łomotał o dach, drzwi trzaskały, ktoś krzyknął: „Herero!”, ktoś inny spytał „Bunt?”, a ktoś inny: „Przeżyje?”, a potem „Ćśśś…”, szum głosów znów mieszał się z szumem wody za oknem. Nie mógł zasnąć, jak zwykle nasłuchiwał ciemności zaokiennej, rano zobaczył, jak służąca niesie naręcze zakrwawionych prześcieradeł.

*

– Witam pana, doktorze – profesor indologii prowadzi Karla przez swoje lwowskie jasne mieszkanie. Nozdrza mu się ruszają, jak zwykle. Żona znika, żeby podać jakiś poczęstunek, Karl wie, że herbata będzie cienka, a ciastka wysuszone.

Mam coś dla pana, profesorze. – Wyciąga zeszyt Wiener Zeitschrift für der Kunde desMorgenlands z 1939 roku. – Nie wiem, czy pan miał okazję zapoznać się z tym świetnym artykułem profesora Frauwallnera.

Och. – Nozdrza ruszają się coraz szybciej, profesor rzuca łakomym okiem na pożółkłe kartki. – Dziękuję panu, doktorze.

–Nie jestem doktorem – poprawia go Karl, już nie wiadomo który raz. – Nie zdążyłem zrobić doktoratu. – Tak naprawdę nigdy nie zamierzał go napisać, ale profesor nie musiał tego wiedzieć.

– Ach, tak, przepraszam… – Żona wnosi ten nędzny poczęstunek.

– Proszę zachować sobie tymczasem artykuł. Jest doskonały. Świetnie umotywowany, bardzo szeroko, na tle najnowszych badań nie tylko nad Wschodem, ale i rasowych.

– Tak, dziękuję bardzo. – Profesor podsuwa mu herbatę w kolorze słomki. – To wielki uczony.

– Właśnie, i ma warunki do pracy naukowej. Nie to, co… – Karl urywa, rozgląda się. Przez chwilę panuje cisza. Zaraz jednak mówić dalej: – I jak, profesorze? Przemyślał pan moją propozycję? Już sporo wielkich polskich uczonych wstąpiło do naszego Instytutu. Nie muszę panu mówić, że praca nad indogermanistyką jest absolutnie priorytetowa. To uwłaczające, żeby tak wielki profesor jak pan musiał borykać się z tak przyziemnymi sprawami. Führer docenia rolę nauki, nie tylko nauk ścisłych… Gdyby udało się pójść w kierunku sugestii profesora Frauwallnera i potwierdzić jego tezę o aryjskim, najświetniejszym okresie filozofii indyjskiej, który potem, niestety, uległ degeneracji… Gdyby udało się ukazać, że tylko aryjski umysł jest zdolny do subtelnego, filozoficznego namysłu, ten umysł, który najlepiej ujawnia się podobno w narodzie niemieckim…

Profesor upija łyk herbaty. Zerka w stronę czasopisma, widać pilno mu, żeby już się w nim zagłębić. Karl milczy, stuka paznokciami w stół. Zza okna dobiega nagła krótka seria z karabinu, profesor się wstrząsa, Karl siedzi dalej. Wie, że profesor się boi, przecież pamięć o rozstrzelaniu jego kolegów na Wzgórzach Wuleckich jest świeża. Łatwiej mu teraz namówić go do współpracy, choć wciąż efekty nie zadowalają przełożonych. Karlowi przypomina się wściekły Göring. I jego samego ogarnia wściekłość, łatwo im tam, w centrali, się czepiać, przyjechaliby tutaj, posiedzieli w tej wschodniej dziczy, wysysającej ducha głębokim oddechem z azjatyckich stepów. Profesor z niepokojem obserwuje, jak rysy esesmana się ściągają.

– Następnym razem spodziewam się pozytywnej decyzji – mówi Karl, wstając gwałtownie, krzesło z hukiem uderza o ścianę. – Proszę przeczytać artykuł i przemyśleć sprawę. Może dałoby się zorganizować jakieś spotkanie z profesorem Frauwallnerem? Czy jest coś wspanialszego dla uczonego niż bycie w samym sercu życia naukowego?

Jeden rzut na twarz profesora wystarcza mu, żeby wiedzieć, że wygrał.

*

Słowem – kontynuował mój ojciec – chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekina”. Rany boskie! Czy on tego też już nie słyszał? Tworzymy nowego człowieka, tak, nadczłowieka – wiadomo, że Führer to mówił, jego towarzysze to mówili, zwłaszcza Goebbels, ten szpotawy chuderlak, nikt go nie przegada. Karl ociera pot z czoła, w głowie nieustające brzęczenie, tak mu gorąco. Siedzą na ocienionej werandzie, oślepiające słońce, Karl strzela z małego łuku do mrówek, żadnej nie trafia, bo choć mrówki są duże, to chodzą szybko, częściej trafia w palce bosych stóp. „Herero” – słyszy. Potem kobiecy śmiech – to mama? „Niech się dzieciak wybiega”. „Tylko patrzeć, a zrobi się taki czarny jak oni wszyscy tutaj” – ten sam głos. – „A czarnych wsadzamy do Konzentrationslager. Łby zaczęli podnosić.” Jakiś męski głos – to tata? „Są jednak u siebie”. „Ha, ha, dobry żart, Helmuth” – znowu ten sam głos. – „Tak samo u siebie są te lwy i słonie, na które polujesz. Na nich też trzeba polować, jak na zwierzę, które zaczęło kąsać karmiącą je rękę”. Mrówki łażą po ziemi, duże, Karl znowu mierzy do którejś. „Uważajcie, tutaj mieszkacie prawie na końcu świata. A my jeszcze wszystkich nie wyłapaliśmy”. Brzęknięcia szklanek, ktoś uderza dłonią w stół. Chwila ciszy, jakby zaskoczenie. A potem: „Posyłamy ich czaszki do Berlina. Chcemy stworzyć nowego człowieka”. I ten sam męski głos, co poprzednio: „Bujdy, bujdy straszne”

Ojciec? Bujdy straszne? Niemożliwe.

– Niemożliwe – mówi głośno Karl.

*

Siedzą w kantynie w Drohobyczu. Cały posterunek gestapo. Plus kilku ze Lwowa, w tym Anna z mężem. Neumayer mówi do żony, żeby już sobie poszła, kierowca ją odwiezie, ale ona twardo siedzi, czeka, aż ją i jej pijanego jak bela męża zabierze Karl do miejscowej kwatery w pięknym mieszkaniu na samiutkim rynku. Jak się zwali nieprzytomny w sypialni, wymkną się z Karlem do innego pokoju, wtedy poczuje te stalowe, mocne ręce na swoim ciele, tak inne od rozlewających się bochnów męża, który tyje w zawrotnym tempie. Landau, czerwony od alkoholu, rechoce, opowiada o ostatnich swoich przygodach, trzeba przyznać, że ma dar opowiadania, skurwiel jeden.

– Idziemy, a tu wyłazi stado nieduże, wszystko piachem obsypane, pokrwawione, bo wylazło spod swoich pobratymców, co ich Ukraińcy załatwili na Wysokim Zamku. Mówię wam, mówię wam, Słowianie to nic nie potrafią zrobić porządnie. Mieliśmy ich dokończyć jutro – Feliks przerywa, by tęgim łykiem piwa spłukać wyschnięte od opowiadania gardło – ale w końcu ustawiliśmy się w szpaler, kazaliśmy iść środkiem i tłukliśmy, czym popadnie. Śmiechu było co niemiara, bo już wcześniej ledwo leźli. Ledwo wstanie jeden, to my go „łup!” w ten pejsaty łeb, a on znowu próbuje wstać, to my go znowu  „łup!” Ale puściliśmy ich dalej. To znaczy tych, którzy jeszcze mogli się ruszać.

Karl zgadza się z jego opinią na temat Słowian: jedyne, co u nich lubi, to ich języki. Ostatnio nie znosi Feliksa jeszcze bardziej, ,ponieważ zabił jego dentystę – Żyda o złotych rękach, dzięki któremu Karl miał zęby jak Valentino. Trochę obrzydliwe było leczyć zęby u Żyda, ale lepsze to, niż mieć takie jak na przykład Hans. Już nie mówiąc o zębach samego dentysty. A teraz będzie musiał jeździć do Berlina, ileż to będzie kosztować!

Siedzi jak zwykle cicho, w przeciwieństwie do pozostałych zarykujących się zdrowym męskiem śmiechem esesmanów. Stuka palcami w blat stołu. Nagle łowi spojrzenie Anny, widać, jaka jest blada, normalnie kobiety takich rzeczy nie słuchają, wiadomo, są za delikatne na takie sprawy. Karl oczami wskazuje drzwi, Anna kręci głową ledwo dostrzegalnie, zaciska wargi.

– Idziemy dalej, a tu co chwila jakiś Żyd – skąd tego tyle się stale bierze? Pokrwawieni, z połamanymi rękami, nogami, a jednemu, nie uwierzycie, a oczodołu zwisa oko.

Znowu rechot zagłusza ciąg dalszy opowieści, mężczyźni poklepują się po plecach, próbując to sobie wyobrazić, dopytują Feliksa o szczegóły. Neumayer jest już dobrze wstawiony, jeszcze dwa – trzy kufle i będzie po nim. Anny oczy są większe od jej twarzy, nieomal wypadają z orbit jak temu Żydowi, jest w nich bezdnia jak głębokim bagnie.

Gdy już położą pijanego Neumayera w wielkim miękkim pożydowskim łożu i wymkną się na palcach do holu, Anna spyta:

– Jak oko może wypadać?

Karl wzrusza ramionami.

– Nie wiem.

– Ale ty takich rzeczy nie robisz, prawda?

Karl milczy. A potem mówi:

– Wychodzę.

Anna czekała na darmo. Tego wieczoru nie będą się kochać.

*

„… o nieprzytomnej od żaru godzinie południa. Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kontroli, rośnie bez miary i rachuby na całej przestrzeni, rośnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w dwójnasób, trójnasób, w inny jakiś wyrodny czas, w nieznaną dymensję, w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja ścigania tych migocących plamek, tych błędnych białych płatków, trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I zdarzyło się wówczas, że któraś z tych jaskrawych plamek rozpadła się w locie na dwie, potem na trzy – i ten drgający, oślepiająco biały trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących się w słońcu.” Nie, Schaisse, znowu te cholerne bodiaki. Ale motyle – motyle w upale – kolorowe – siadają mu czasem na dłoni. Karl czuje, jak słońce spopiela mu całą skórę, brodzi wśród wysokich traw, powietrze chodzi nad nimi jak przejrzysta zasłona, utkana motylami. Nigdy żadnego nie złapał, choć ten, co idzie obok niego, iskrzący się mrocznie, jego wzrostu, co chwila łapie któregoś, potem wypuszcza w powietrze, aż motyl wzlatuje ze śpiewem skrzydeł. Ten mały czarny śmieje się, Karl się też śmieje, podskakuje, muska dłonią skrzydło, nieomal widzi, jak osypuje się z nich złoty pył, jakby w zwolnionym tempie upału. Jest tak strasznie gorąco, za chwilę będą w domu, na ocienionej werandzie, dostaną sok do picia, on i jego czarny przyjaciel. Nie pamięta, jak miał na imię, nie pamięta nawet jego twarzy, jedynie białe zęby łyskające z niej jak błyskawice z chmury. Nigdy już potem nie miał kogoś tak bliskiego. Albert i Klara – to zupełnie coś innego. Sam już nie wierzy zresztą, że czuł coś do nich. Ale czuje niezmiernie mocno teraz ten upał i to coś, co czuł dla tej czarnej osoby. Patrzą na swoje stopy, a potem obejmują się w pasie i robią z siebie jednego czworonoga, z dwiema białymi i dwiema czarnymi stopami. Kuśtykając niezdarnie idą teraz ścieżką w stronę bielejącego nieopodal domu. Na werandzie stoi jasna postać, osłania oczy przed słońcem. Karl nie widzi jej z bliska. Ale wie, kto to jest. Mama.

*

Karl i Hans siedzą na komendzie. Hans jak zwykle ociera pot z błyszczącego czoła, a Karl zastanawia się, czy w jego łysej czaszce na pewno jest czysty aryjski umysł zdolny do subtelnych rozważań filozoficznych.

– Z czego się śmiejesz? – pyta nerwowo Hans.

Karl wie, że Hans się go boi. Bycie esesmanem to stałe zarządzanie strachem. Chodzi o to, żeby się ciebie bali. Karl lubi, jak się go boją. Ma wrażenie, że siedzi w nim, jak pod ciemnym kamieniem, jakiś skulony, przerażony robal, którego nie znosi, którego się boi i którego nie potrafi zabić. Jak inni się go boją, to tego robala mniej czuje. Czuł go całe życie, choć czasem o nim zapominał. Jak bawił się z Albertem. Jak patrzył na Klarę. Jak uczył się indoeuropejskiej fleksji. Devah, devam, devena… Bóg, Boga, z Bogiem… Sanskryt… aryjski język.

– Z niczego – odpowiada.

*

Wczoraj o nim przeczytał w tej dziwacznej książce. Przypomniał sobie, jak taki robal wygląda. I jak się nazywa. Kakerlak. Karakon po polsku. Właściwie tak samo. Anna już spała, gdy wydarł się na cały głos. „Pamiętałem w istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które napełniało ciemność nocną pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne były drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła się zlęgnąć ta czarna błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po podłodze…”

Widział to wtedy, gdy sam zmienił się w drżącą ze strachu kulkę w ciemnej piwniczce obok domu. Łaziły wokół niego, łaziły po nim, a on słyszał krzyki wokół – straszne krzyki. Uderzenia. Było mu gorąco, pot zalewał mu oczy, ale nie ruszał się zgodnie z tym, jak komuś obiecał. „Nawet nie oddychaj” – szepnął ten ktoś, miał czarne wargi, czarne oczy, nie odróżniał się od mroku piwniczki. Błyszczały jedynie oczy i zęby, jakby to noc do niego mówiła. Siedział, a po nogach łaziły mu Kakerlaki. Zwabione przez ten moment światła, wpadającego do środka, gdy go ten ktoś wpychał do piwniczki. A  chwilę potem słyszał jego upiorny wrzask. I chwilę potem swój własny.

– Boże, Karl, miałeś jakiś koszmar? – Anna siedzi wyprostowana jak struna, światło świecy pełga po jej twarzy, jakby łaził po niej taki sam wielki owad.

– Tak – odpowiada Karl, książka wypada mu z rąk.

Ale co ci się śniło?

– Nie wiem – odpowiada zgodnie z prawdą. – A właściwie wiem. Kakerlaken

– Brr… – wstrząsa się Anna.

– Widziałem je kiedyś. Całe mnóstwo…

– Gdzie?

– Nie wiem… To musiało być jeszcze w Afryce…

A co ci się tak nagle przypomniało? Przecież mówiłeś, że nic nie pamiętasz.

– Ostatnio zaczyna mi się przypominać. – Karl wskazuje na leżącą na podłodze książkę. – Znalazłem taką polską bzdurę.

– O Afryce?

– Nie. Ale jakoś tak… To jest nieźle napisane.

– Szkoda, że nie znam polskiego… A możesz coś przetłumaczyć? O czym to jest?

– Nie wiem. Takie bzdury, mówię ci. Ale coś mi się zaczyna z dzieciństwa przypominać, kiedy czytam.

– To chyba dobrze? – pyta Anna.

– Nie wiem – odpowiada Karl. – Idź spać.

*

– Dokąd jedziemy? – pyta Anna.

– Zobaczyć bodiaki.

Was?

– Bodiaki. Takie rośliny, które tu rosną. Nie mam pojęcia, jak wyglądają.

– To jak je znajdziemy?

– Będziemy pytać ludzi.

– A skąd o nich wiesz?

– Z tej polskiej książki – odpowiada Karl. Ma oczy niewidzące, wpatrzone gdzieś w dal.

– Ja nie lubię tej książki – mówi Anna. – Od kiedy ją czytasz, jesteś nieswój.

Tak, Karl stracił coś ze swojej stalowości, przywodzącej jej na myśl strunę fortepianu. Jakby wdarł się w nią jakiś fałsz, dysonans. A to przecież ją tak uwiodło. Ale teraz prowadzi samochód pewnie, szybko, drogi właściwie puste, czasem miną jakiś wóz zaprzężony w chuderlawego konia. Jest wiosna, na polach zaczynają wschodzić zielone zboża. Dla Rzeszy dobry plon. Karl wzrusza ramionami.

– Ja też jej nie lubię.

– To po co czytasz?

– Żeby ćwiczyć się w polskim. Jeszcze nigdy nie musiałem tak często zaglądać do słownika. A wielu słów w ogóle nie ma.

– Ach, ty lingwisto. – Anna się śmieje. – Powinieneś siedzieć za biurkiem w Berlinie czy w Wiedniu, a nie włóczyć się w mundurze po kresach Rzeszy.

Karl milczy. Sam nie wie, czy rzeczywiście wolałby taki los. Od lat szedł tam, gdzie prowadziła go myśl Führera– maleńkie kółeczko w trybikach doskonałej maszyny. „Nie myśl – mówił do niego stryj. – Inni myślą za ciebie. Mądrzejsi od ciebie”. Stryj już też nie żyje. Jak ojciec. Karl potrząsa głową. Nie chce tych wspomnień. Tej całej cholernej Afryki, która teraz wyłazi z każdego zakamarka Drohobycza, z każdej grudki ziemi i kępki trawy. Czy ojciec byłby z niego dumny? Stryj był. Ale czy ojciec także byłby? I wzbiera w nim gniew, budzi się wściekłość na ich obu. Pozwalali mu łazić wśród czarnuchów, nawet kiedy zrobiło się to już niebezpieczne. I doigrali się – rzucili się na nich jak zwierzęta. I Karl utwierdza się w słuszności działań władzy niemieckiej. I wtedy, i teraz. Choć w głowie dźwięczą mu te „bujdy” ojca. I uderzenie mocnej dłoni o stół.

Po co mu to wszystko? Dziś spali tę książkę.

Wie, że tego nie zrobi. Obiecuje sobie to codziennie. I codziennie wieczorem sięga po nią jak narkoman.

Odwraca wzrok i patrzy na Annę. Wiatr rozwiewa jej jasne włosy. Jest piękna. Jest odprężona. Za nią przepływa łagodny krajobraz, umieszczając jak we wciąż zmiennych ramach jej grecki profil.

Na poboczu, nieco w głębi, stoi chata. Karl z piskiem hamuje.

Idą ścieżką zarośniętą gęstą trawa, łopianami, ostami, widać, że dawno już tu nikt nic nie hodował, nawet kwiatów. Jeszcze nie dochodzą do drzwi, a te już się otwierają. Staje w nich kobieta w chustce na głowie, przerażenie z niej aż bije.

– Dzień dobry – mówi po polsku Karl.

– Dzień dobry – odpowiada, dygocąc ze strachu i ze zdumienia, jakby zobaczyła ducha. Pierwszy raz pewnie widzi esesmana, który do niej zwraca się jak do człowieka.

– Mam do pani pytanie – kontynuuje Karl.

Kobieta stoi w milczeniu. Zza jej spódnicy wychyla się jasna główka dziecka. A po chwili szepcze:

– Nic nie wiem.

– Proszę pani. – Karl nie zważa na jej odpowiedź. – Co to są bodiaki?

– Co? – kobieta musi złapać się za framugę, pomieszane emocje odbierają jej siłę w nogach.

– Co to są bodiaki? – powtarza Karl, tym razem jeszcze wolniej.

– Co?

– Kretynka – mruczy po niemiecku Anna.

– Bodiaki, taka roślina – powtarza niestrudzenie Karl, myśląc o kobiecie to samo, co Anna.

Bodiaki? – pyta zdumiona kobieta.

– Tak. Jak wyglądają?

A ot! – Wyciąga przed siebie rękę, wskazuje na zarośnięte obejście, wspinają się po niewielkim wzniesieniu w jego kącie.

– Ale które to? – pyta bezradny wobec tego gąszczu Karl.

Kobieta rusza przed siebie, widać, że nogi się pod nią uginają. Karl za nią. Wskazuje na szaro–kolczastą roślinę.

– Ja, einfach Distel, sehe, meine Geliebte – mówi do Anny Karl.

Kobieta kiwa głową. Jakby rozumiała. Karl z Anną odwracają się bez słowa, idą w kierunku samochodu. Kobieta stoi jeszcze długo, choć samochód zniknął jej już z oczu.

*

Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreślony liniami żeber, fantastycznym rysunkiem przeświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czworakach, opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału karakoniego…”

Jego ojciec leżał twarzą do ziemi, krew zalewała koszulę, ale mimo to szelki były widoczne. Leżał, jakby stał na baczność. To chyba stało się najpierw, a potem te ciemne ramiona go pochwyciły i wepchnęły do tej piwniczki czy szopy. Złoty promień świecił w jakiejś szparze, a Kakerlaki wyłaziły, słyszał chrzęst ich pancerzy, potworny, bał się ich najbardziej na świecie.

*

Mama leżała obok ojca, wyglądała jak sukienka rzucona do prania, poplamiona na czerwono.

*

– Co mamy dzisiaj?

– Donosik.

– Znowu?

– Tak. Przeczytaj, bo nie rozumiem.

Karl bierze zmiętą kartkę. Nagryzmolone na nich kilka słów, widać, że ten, co pisał, ma rzadko do czynienia z piórem.

– Wiesz, gdzie to jest? Możesz rozczytać nazwę?

– Tak, to nawet niedaleko stąd. Jedziemy. Weźmy jeszcze ze dwóch, trzech żołnierzy.

*

Bał się tak strasznie, że go oblezą. Bardziej niż tego, co mogło się stać. Pić mu się chciało, nogi, ręce drętwiały, ale nie chciał się poruszyć, nie chciał zdradzić Kakerlakom, gdzie jest, żeby na niego nie wlazły. Widział je tylko, gdy przełaziły przez tę smugę złotego światła, ale potem ono znikło, noc rozkrzyczała się cykadami, ale w końcu zrobiło się cicho, chrzęst pancerzy, nóżek, tego całego wieloczłonowego rytuału ucichł.

*

Drzewa owocowe kwitną. Pachną. To już jest na granicy miasta. To ten sam domek, właściwie chałupa o ścianach podpartych kołkami. Ścieżka zarośnięta gęstą trawą, łopianami, bodiakami. Łomocą kolbami w drzwi. Wychodzi kobieta. Karl ją zna. Przez jej oczy przebiega błysk nadziei, który zaraz umiera.

– Żydzi? Jacy Żydzi? – pyta.

Karl znudzony jest przewidywalnością tego, co za chwilę nastąpi. Będzie się wypierać, oni zaczną szukać i końcu… „Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo na tańsze krupy dzikiego bzu, śmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką okowitę mięty i wszelką najgorszą tandetę sierpniową. Ale po drugie stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrasta się głupota zidiociałych chwastów, było śmietnisko zarosłe dzikim bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją wielką, pogańską orgię… to właściwie było wybrzuszenie w ziemi, porośnięte trawą i innym zielskiem”. Karl obszedł chałupę i z drugiej strony, tuż przy parkanie, zobaczył zarośnięte bodiakami wzniesienie, w ich gęstwinie ledwo widoczne drzwiczki. Pewnie piwniczka. Coś się świeci w ciemności piwniczki. Dwie pary oczu. Dwa jasne strzępki twarzy w odbitym od nich świetle dnia. Chryste, zna ten zapach. Niech Hans to załatwi.

Wychodzi z podwórka, słyszy wrzaski, potem strzały, jeden, drugi, kolejne. Wreszcie cisza. Przed nim staje jakaś chłopka. Inna niż tamta od bodiaków i Żydów, bo tamtą przecież już chyba wykończył Hans, chociaż diabli wiedzą, oni wszyscy tak samo wyglądają.

– To ja napisałam o tych parchach, panie oficer. Dzieci mam…

Karl precyzyjnie strzela jej w pierś.

*

Na małego chłopca nikt nie doniósł. Znaleziono go następnego dnia, całego we własnych odchodach, półprzytomnego. Gdy go wynosili na rękach z piwniczki, kątem oka zobaczył, że na miejscu ich domu jest stos zwęglonego drzewa.

Podpalona chata w Drohobyczu pachnie tak samo.

*

Szli z Anną – to była późna wiosna, czerwiec, wokół świat rozkwitał jakby nigdy nic. Jasne włosy Anny opadały jej na twarz, Karl patrzył na nią z ukosa, podobała mu się dzisiaj w tej letniej sukience, poczuł się nagle młody, jak kiedyś, z Klarą i Albertem, zapach ziemi, trawy… Objął ją.

– Chodź – szepnął, wskazując niewielki zagajniczek. Anna uśmiechnęła się, jej oczy się rozświetliły. Karl był taki nieswój ostatnio, jeszcze bardziej nieobecny – o ile to w ogóle było możliwe.

Rozłożył marynarkę, usiedli, Karl w zamyśleniu zaczął całować jej usta, oczy, delikatnie położył ją, sam półleżał na boku, gładził ją dłonią, przed oczyma tuż-tuż miał drogę wychodzącą z zagajnika na dalekie łąki. I trawy chwiejące się na wietrze delikatnie. Takie wysokie. Sięgające mu nieomal do kolan. Łaskoczące w nos. Droga czerwienieje mu w oczach – płowy piasek staje się cynobrowy, w tym jedynym na świecie kolorze, jego bose stopy są rude od tego piasku, wie, że znowu będzie miał burę od niani, że chodzi boso, że ma brudne nogi, czuje delikatne mrowienie w żołądku ze strachu przed tą burą, w oddali świeci biały dom, biała sukienka… Może nie będzie bury?

Karl się zrywa na równe nogi.

– Idziemy – mówi, jakby wydawał rozkaz.

Zdezorientowana Anna w pośpiechu zapina sukienkę. W jej płowych włosach połyskują cynobrowe pasma.

*

Tym razem profesor wygląda dużo gorzej niż ostatnio. Ale poczęstunek jest lepszy. Kawa ze śmietanką, szarlotka. W mieszkaniu jakby czyściej, jaśniej.

– Jak się panu pracuje w naszym instytucie? – pyta Karl, słodząc kawę, pierwszy raz podali mu cukier. Profesor milczy, nozdrza mu drgają. – Nie jest pan zadowolony, profesorze? – Jego żona rozkłada talerzyki (chyba też nowe), widelczyki i znika dyskretnie w drugim pokoju.

Profesor długo milczy. Zapewne przetrawia pytanie Karla. Przegląda kruche karteczki rozpadającej się książki, zatrzymuje się co pewien czas na jakiejś stronie dłużej. I nagle pyta:

– A brahmany pan zna?

– Nie znam, na uniwersytecie czytaliśmy przede wszystkim właśnie to. – Karl wskazuje na Bhagawadgitę. – No i upaniszady. I bajki z różnych chrestomatii.

Profesor przeciera wąsy chusteczką.

– Tak, tak, rozumiem. A wie pan, że wasz wielki indolog, Müller, nazywał brahmany ględzeniem idiotów, dziwacznymi tworami błądzącej fantazji i aberracjami umysłowymi?

Karl wzrusza ramionami.

– To po co je czytać?

Profesor milczy przez chwilę.

– Mam teraz więcej czasu, nie muszę dorabiać… – zacina się, zawstydzony.

– Widzi pan, profesorze? – Karl próbuje się uśmiechnąć, ale ma wrażenie, że on i jego rozmówca, cały pokój, zastygł w jakiejś formie z kamienia, w oczekiwaniu na coś strasznego.

– Jednym słowem, zerknąłem do Śatapathy. Słyszał pan o niej?

– Tak – odpowiada Karl. – Największa brahmana. – Podnosi filiżankę do ust, kawa mimo śmietanki jednak nadal jest cienka. Typowa słowiańska bieda.

Tam są opisy stworzenia świata. Bóg wciąż nie może znaleźć podstawy, na której mógłby mocno stanąć, by tworzyć dalej. Przewraca się, umiera bez niej. To mądre, nie sądzi pan, doktorze? Bez podstawy nie stworzy się świata.

Karl nagle zrywa się z krzesła i mówi, że musi wyjść. Profesor z niepokojem pyta, czy coś się stało, widać ten lęk, który Karl zna – tak patrzą na niego wszyscy tutejsi: Polacy, Żydzi, Ukraińcy.

A to jemu ziemia się usuwa spod stóp.

*

„…niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nie uformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i najdelikatniejszą, mięciutką sierścią. Od pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały entuzjazm chłopięcej duszy. Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek?”

Jego matka nie żyje, zabił ją…” – słyszy, ale Karl już nie słucha, bo płowa kulka z kosmatą zapowiedzią grzywy wtula się w niego, gdy siedzi na podłodze w kuchni. Potem widzi czarną rękę i białą butelkę mleka ze smoczkiem, pyszczek zmarszczony z wysiłku i rozkoszy, przymknięte oczka. I po chwili sam ją trzyma, słyszy posapywanie, aż butelka staja się pusta, a lwiątko zasypia mu na kolanach.

*

Zimne oczy Maxa, kiedy mówi:

— No, strzelaj!

Czuje, jak mu pistolet zamarza w dłoniach, a na przeciwko siedzi, ziejącwywieszonym językiem, jego czarny, płowo podpalany przyjaciel z ostatniego roku, który też pił z białej butelki jeszcze kilka miesięcy temu.

— Dawaj – mówi chłodno Max, w kryształowo niebieskich oczach widać drwinę zmieszaną z pogardą. Jak wtedy, gdy w noc długich noży strzelał mu między nie, kiedy najbardziej mścił się za morderstwo psiego przyjaciela, bardziej niż za tamte noce w pomiętej pościeli jego wytwornego mieszkania, bardziej niż za zdradę Führera.

Bo po tym morderstwie już wszystko było możliwe.

Każda następna zdrada była łatwiejsza.

Aż przestała być zdradą.

*

Kolejna Aktion. Tym razem Karl dowodzi, Hans leży chory, od kilku dni telepie go gorączka. Z góry przyszły rozkazy, by przyspieszyć oczyszczanie, zwiększyć dostawy z bogatych ziem. „Może dlatego Hans się rozchorował” – myśli w złości Karl, gdy podskakująca wybojach leśnych ciężarówka wiezie ich wszystkich do lasu. Karl ma wiele wad, ale na pewno nie lubi strzelać bez powodu. Bez powodu, który mu się wydaje słuszny. Nie ma nic przeciwko oczyszczaniu, ale taka jego forma go denerwuje – swoim nieładem, hałasem. Tyle jest do zrobienia, zanim w końcu zapadnie leśna cisza nad świeżą ziemią. Nie można by ich wszystkich wywieźć do Bełżca?

B e ł ż c a – mówi Karl na głos ze smakiem, aż kierowca patrzy na niego z zaskoczeniem.– No, powiedz, B e ł ż e c, durniu – mówi Karl.

Kierowca się krztusi, wydychając z siebie „beszec”. Karl się śmieje.

– Jeszcze raz.

Kierowca w jednej chwili się poci, wie, że Oberführer ma szybką rękę i potrafi zabić za nic.

Beuuuszeeec

– Idź, ty, kretynie – Karl zapala papierosa. Śmieszy go, że zwycięzcy nawet nie potrafią wymówić nazw podbitej ziemi. Zmieniają je wszystkie, a jemu żal.

Kierowca gwałtownie hamuje. Są na miejscu. Za nimi stają kolejne ciężarówki. Karl wyskakuje, porywa go w swoje ramy rutyna, wydaje szybkie rozkazy, esesmani otwierają paki, kolbami wypychają mężczyzn, kobiety, dzieci plączą się im pod nogami. Gonią ich przez słoneczny las, na brzeg ogromnych rowów. Z Karlem Aktion idzie jak w zegarku, on sam chce to mieć jak najszybciej za sobą, dlatego wrzeszczy na podwładnych, którzy uwijają się jak w ukropie. Ustawiają przerażonych ludzi w szeregi, raz, dwa, trzy, padają jak ścięte drzewa. Karl stoi z boku, patrzy – nie widzi. Nagle z końca szeregu urywa się jakaś ciemna figurka, zaczyna biec, kulejąc, dokładnie na linii strzału Karla. Podnosi karabin i w tym samym momencie czuje mdłości, straszne mdłości, pot zalewa mu oczy – kto to wymyślił, żeby organizować Aktion w taki upał – ręce mu się trzęsą jak w gorączce. Inni zaczynają strzelać za figurką, w szeregach nad rowem robi się zamęt. Figurka jest czarna, bo Karl widzi ją pod słońce, uskakuje jakimś cudem przed kulami, Karl słyszy rechot mężczyzn: „Będzie z niego dobry strzelec!”, karabin jest ciężki, ale Karl podnosi go chwiejnie, trzyma w obu dłoniach, nagle inny męski okrzyk „Zostaw!”, widok zasłania mu ktoś w białej koszuli, szelki skrzyżowane na plecach w iks. Czarna figurka umyka w sawannę, jest tak strasznie gorąco, karabin jest taki ciężki, ktoś mu wyrywa go z ręki. „Tato – myśli po raz pierwszy w życiu Karl. – Dlaczego, dlaczego nie nauczyłeś mnie strzelać?”.

Wracają w milczeniu. Paki są puste. Cisza przenika świat. Karl w milczeniu żuje porażkę. Tym razem kilku uciekło, nie tylko ten jeden. Wykorzystali moment, gdy kilku esesmanów podbiegło do chwiejącego się Karla, żeby go podtrzymać.

Skurwysyny.

*

Karl siedzi sam w swoim pokoju. Pije na umór. Okno ma otwarte, przez okno zacina deszcz. Jest znowu listopad. I znowu jest noc.

Czuje kołatanie w sercu. Cały dygoce. Tak bardzo boli życie przerąbane na pół. Nie, nie na pół. Więcej jednak go było teraz. Jakby odrąbało mu nogi aż po uda. Potem już nie miał na czym stanąć. Szedł  kadłubek. Kaleka. Do gazu z nim!

A tam, poniżej… Ciepły wiatr. Biała sukienka mamy. Szelki ojca w iks. Czarne stopy bezimiennego przyjaciela. Jego stopy. Ruda droga. Pojedyncze wspomnienia łyskające z ciemności. Wywołane przez tę cholerną książkę, którą na swoje nieszczęście podniósł wtedy z tej zasypanej pierzem, pozlepianym w krwawe kłębki, podłogi.

Jak to ten durny profesor powiedział? Czego nie ma ten Bóg? Podstawy? „Pratisztha” — przychodzi z pomocą aryjski sanskryt. „Der Grundsatz“ — odpowiada echem aryjski niemiecki. A może das Gestell? Die Grundlage? Po prostu der Grund? Der. Fuss?

Karl chwyta książkę i wrzuca ją jednym ruchem do płonącego w kominku ognia.

*

Po każdej nocy nadchodzi ranek. I kac. Karl ma przekrwione oczy, trzęsą mu się ręce, gdy zapina pas. Wychodzi do pracy. Dzisiaj, jak wczoraj i przedwczoraj, każdy krok to świadomy wysiłek. Rozkaz wydany przez Karla do nogi – tej, która akurat jest z tyłu. Podnieś się. Trochę. Zegnij w kolanie. Przesuń do przodu. Nie, za mało. Jeszcze trochę. Nieza dużo, kurwa. O tak. Teraz ta druga. Mózg mozolnie zarządza workiem z mięsa, krwi, kości i ścięgien. Do nóg rozkaz dochodzi z opóźnieniem.

Ale idzie. Jakieś zamieszanie na ulicach. Słychać strzelaninę. Karl każe nogom iść szybciej. Schnell, schnell. Dochodzi do zbiegu ulic Mickiewicza i Czackiego. Widzi kilka ciał na ziemi, esesmanów strzelających do uciekających ludzi. Nogi Karla wreszcie zaczynają same iść. I wtedy pod niego wypada czarna sylwetka, jak zmokłej wrony.

Na moment podnosi głowę. Karl widzi posępne czarne oczy pokurcza. Pokurcz potyka się, przewraca. Dosłownie pod nogami Karla, które wreszcie odzyskały samodzielność. Karl czuje, jak ogarnia go wściekłość, jakiej dotąd chyba nigdy nie czuł. Wymierza solidnego kopniaka.

– Wstawaj – wrzeszczy. – Przejść nie mogę!

Pokurcz zbiera się z chodnika jak Kakerlak, niezdarnie, każda kończyna osobno, cały się trzęsie. Karl też się trzęsie, wyrywa pistolet. Strzela, krzycząc bez sensu „wstawaj!”, bo pokurcz już łamie się na ziemi, krew płynie z niego, Karl ciężko dyszy, kopie znowu beznogiego stwora.

Z naprzeciwka nadbiega Landau.

– Coś, ty, kurwa, zrobił? Czegoś go zabił? Po coś tego Schulza zabił?

Schulza? – pyta jak automat Karl.

Landau podbiega, wymierza kopniaka pokurczowi, ten się odwraca, czarne oczy patrzą na Karla jakby go widziały.

– To Schulz, Bruno Schulz czy jak tam się nazywa, mój Żyd, ty kretynie. Nie skończył mi jeszcze stajni!

BrunoSchulz… – Karl dopiero teraz uświadamia sobie zbieżność nazwiska. Czuje strach, śliski strach, ma ochotę dalej strzelać na oślep, ale w głowie dudni mu jakiś głos mówiący, żeby choć badyle zostały… I zbiera się w sobie. Nie będzie mu ten dureń wyrzutów robił.

– Zamknij mordę – mówi głosem jak fortepianowa struna. – Zabiłeś mojego Żyda, to ja zabiłem twojego. Jesteśmy kwita.

*

Wbiegł do domu, zdyszany i spocony, czerwony na twarzy, klęknął przed kominkiem i zaczął wyciągać popalone skrawki. Pojedyncze słowa wyłaziły z nich jak węże gorące od iskier, kąsały go po dłoniach.

Gdy wydawało mu się, że wybrał wszystko, co ocalało, oparł się ciężko na rękach o podłogę jak stary człowiek, podniósł się na nogi i spojrzał w dół. U jego stóp leżały drobne kawałeczki papieru poskręcane od ognia. Schylił się znowu i podniósł największy skrawek. Z szaloną nadzieją, że właśnie w nim znajdzie uzdrowienie. „Ale te papierowe, ślepe ptaki nie mogły już poznać…” Jak tam dalej szło?

Wstał, obciągnął mundur i wyszedł z pokoju.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Joanna Jurewicz, Manekiny i krokodyle, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 160

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...