Nowy Napis Co Tydzień #164 / Publicystyczne variétés Jana Maciejewskiego
Felieton jako forma wypowiedzi prasowej narodził się dokładnie 28 stycznia 1800 roku, kiedy to do wydania francuskiego czasopisma „Journal de Débats” dołączono dodatek zatytułowany właśnie „Feuilleton”. Wydawany najpierw na osobnym arkuszu, potem już tylko oddzielony poziomą linią od zasadniczej, poważniejszej części gazety i umieszczony w dolnej części strony, od początku pełnił funkcję redakcyjnej pakamery, w której umieszczano a to niezasługujące jeszcze na szersze pole do popisu próbki literackie, a to błahe nowinki z kraju i ze świata, a to repertuar teatralny czy kulturalne anonse – słowem, wszystko to, na co brakowało miejsca w głównej kolumnie, lub z czym niezręcznie było pchać się na pierwszą stronę. Jego zdrobniała nazwa wywodząca się etymologicznie od francuskiego „feuillet” – drobnostka, błahostka, w Polsce zastępowana czasem bardziej dosłowną „kartką”, podkreślać miała lekki ton, bezpretensjonalny styl i ulotność gatunku.
Ta deminutywna forma w żaden sposób nie przystaje do książki Milczenie katedry, która – choć zawiera wybór felietonów właśnie – samą swą objętością wzbudza respekt i pretenduje raczej do form monumentalnych, do tymczasowego opus magnum autora, a nie zbioru luźnych kartek. Tak jak las bowiem nie jest prostą sumą rosnących w nim drzew, tak zbiór felietonów jest czymś więcej niż wydane we wspólnym woluminie cotygodniowe zapiski na marginesie.
Książka Jana Maciejewskiegoskłada się z dwóch części poprzedzonych wstępem zatytułowanym Milczenie katedry. Zapiski z czasu „pomiędzy”. Zgodnie z konwencją gatunku autor dba o silne umocowanie temporalne swoich refleksji. Owo „pomiędzy” w podtytule wstępu to cezura, wyznaczona pożarem paryskiej katedry Notre Dame. Przyglądając się jej płonącym wieżom, publicysta zastanawiał się, czy „bardziej się coś kończy, czy może jednak zaczyna?” – w cieniu tego pytania – jak sam przyznaje – powstały wszystkie teksty, które złożyły się na tę książkę. Ponad dwuipółkrotnie obszerniejsza pierwsza część to zbiór stu dwudziestu ośmiu felietonów o blisko pięcioletniej rozpiętości czasowej (19 stycznia 1917–13 sierpnia 2021). Część druga, zatytułowana Portrety, zawiera czternaście, za to zdecydowanie obszerniejszych tekstów – z czego na miano portretów sensu stricto zasługuje dziewięć z nich, pozostałe to raczej eseje i dwa opowiadania.
Wszystkie teksty, które znalazły się w Milczeniu katedry, swoją premierę miały na łamach „Plusa Minusa” – cotygodniowego dodatku do „Rzeczpospolitej” ukazującego się od roku 1993. W tym przypadku nie jest to bynajmniej okoliczność dyskredytująca. W ciągu blisko dwóch stuleci profil dodatków do gazet codziennych zmienił się – obecnie stanowią one raczej kulturową nadbudowę adresowaną do bardziej wymagającego intelektualnie czytelnika, który nie zadowala się wysokoprzetworzoną strawą informacyjną. „«Plus Minus» to od wielu lat najbardziej prestiżowy sobotni dodatek publicystyczno-reporterski. […] Każdy znajdzie w nim teksty dotrzymujące kroku rzeczywistości, tak jak w codziennej gazecie, ale pisane z większą swadą i dystansem, jak w dobrym tygodniku” – tak reklamuje go redakcja potencjalnym prenumeratorom[1].
Rzeczywiście felietony Jana Maciejewskiego spełniają te oczekiwania. Autor pisze w nich niby o wszystkim – ale po dłuższej lekturze nie mamy wątpliwości, że wyłącznie o wszystkim, co jego zdaniem jest warte opisania. Opisania, czyli bliższego przyjrzenia się, dokładniejszej analizy, głębszej refleksji, a w przypadku wydania książkowego – również jakiejś formy utrwalenia. Wydawać by się mogło, że w odniesieniu do felietonu to oczekiwanie ponad miarę i możliwości gatunku. Datowane jak kartki kalendarza mają felietony swój termin przydatności, swoje – jeśli nie „należy spożyć do”, to przynajmniej – „najlepiej spożyć przed”. A jednak odnoszę wrażenie, że autorowi przyświeca inna ambicja. W otwierającym drugą część książki portrecie zatytułowanym Szesnaście taktów Kundery twierdzi:
Pisarz, w ogóle każdy artysta, który przestał pragnąć nieśmiertelności (dla swojego dzieła, a nie wizerunku), popełnia niewinnie wyglądający, ale śmiertelny grzech. Z pełną świadomością oddaje się tworzeniu rzeczy ulotnych i średnich. Oszukuje czytelnika i swój talent.
Daleki od nieprzejednanej ortodoksji Maciejewski z wyrozumiałością starego spowiednika dodaje:
Nie jest wielkim grzesznikiem, na którego warto byłoby się złościć, staje się co najwyżej godny pogardy. Znajdzie się po prostu w trochę szerszym kręgu piekła; pójdzie tam sam, prowadzony za rękę przez swoją przeciętność i lenistwo[2].
Czy sam autor – aspirujący pisarz – również własnej twórczości stawia podobne wymagania? Niewykluczone, wszak każda uczciwość twórcy – pisarza, felietonisty czy choćby stolarza lub ogrodnika – „przywiązana jest do słupa megalomanii”.
Cyprian Kamil Norwid w roku 1851 na łamach poznańskiego „Gońca Polskiego” opublikował krótki tekst zatytułowany O felietonie felieton, w którym jako podstawowe cechy gatunku wskazywał ornamentacyjność formy, skłonność do refleksji oraz żerowanie na aktualnych tematach, porównując go do „familii tak zwanych roślin pasożytnych, oplatających głaz i drzewo”[3]. Jakkolwiek mocno te słowa polskiego romantyka miałyby dotknąć zasłużonych felietonistów, trudno zaprzeczyć, że ta forma wypowiedzi swą pożywkę czerpie ze środowiska, w którego otoczeniu funkcjonuje autor, zapożyczając się tym samym w rzeczywistości społeczno-kulturalnej swoich czasów. Sposób potraktowania tego długu decyduje jednak o charakterze wzajemnej relacji – o tym, czy będzie ona jednostronnym pasożytnictwem, czy jakąś formą symbiozy, obu stronom przynoszącej korzyści.
Trzeba w tym miejscu przyznać, że Jan Maciejewski jest uczciwym kredytobiorcą i swój dług stara się spłacać hojnie, z odsetkami. W indeksie osobowym jego książki znajduje się czterysta dwadzieścia pozycji, przywołanych zostało też mnóstwo dzieł literackich, muzycznych, malarskich, filmowych i teatralnych, wiele z nich jest cytowanych. Odwołania te nie mają jednak charakteru erudycyjnego popisu, intelektualnego fajerwerku mającego oszołomić czytelnika i wzbudzić jego zachwyt. Metoda kompozycyjna felietonów oparta jest na zasadzie „po nitce do kłębka” – autor wyciąga jakąś nitkę z kłębka popkultury, zaczyna ją stopniowo rozwijać, by zapleść ją potem w nowy, często zaskakujący wzór. Kilka przykładów. Pięćdziesiąt tysięcy funtów dla Olgi Tokarczuk za Nagrodę Bookera staje się pretekstem do refleksji nad ponowoczesną ewolucją powieściopisarstwa (Człowiek myśli, Bóg się śmieje). W felietonie Trawienie i myślenie trylogia Maurice’a Maeterlincka o kwiatach, pszczołach i mrówkach oraz wydana niedawno książka Denisa Duttona Instynkt sztuki. Piękno, zachwyt i ewolucja człowieka są punktem wyjścia do rozważań na temat wpisanej w nasz biologiczny i kulturowy kod genetyczny odwiecznej walki o przetrwanie. Fragment wiersza księdza Jana Twardowskiego Jeszcze staje się w felietonie Bogowie zazdrośni przyczynkiem do analizy funkcjonowania mediów społecznościowych oraz różnic pomiędzy rzeźbą i malarstwem (ta pierwsza wydobywa posąg z wnętrza/duszy materii, drugie tworzy wizerunek poprzez pokrywanie/zakrywanie płótna kolejnymi warstwami). Uwagi na temat rozwodu fabuły i myśli, opowieści i idei we współczesnej prozie mają za swój punkt wyjścia próbę streszczenia Gry o tron (Melodia myśli). Film Ága bułgarskiego reżysera Milko Lazarova – należący do kategorii tych, na które „lepiej nie zapraszać dziewczyny na pierwszej randce” – staje się okazją do wyjaśnienia, dlaczego dzieci tak bardzo lubią śnieg i co wspólnego z baśnią ma noblowska powieść Orhana Pamuka. Z kolei scena z filmu Kanał Andrzeja Wajdy daje asumpt do inspirujących rozważań na temat natury arystokratyzmu (Za duży blask); a radosny obrazek z sali porodowej – do odpowiedzi na pytanie, dlaczego narodziny dziecka tak przerażają każdego dyktatora (Pierwszy krzyk). I tak niemal za każdym razem: najpierw jakaś nitka – w postaci lektury, cytatu, sceny filmowej lub scenki rodzajowej – a potem jej autorski splot z osobistymi przemyśleniami. Słowem – inspirująca wymiana idei. Uczciwie – coś za coś.
Rozpiętość tematyczna felietonów i „portretów” Jana Maciejewskiego jest doprawdy imponująca: popkultura i kultura wysoka, filozofia, socjologia, religia… Wystarczy zresztą spojrzeć na wspomniany indeks osobowy. Pojawia się tu niemal pełny przekrój społeczny: od piłkarzy przez piosenkarzy i pisarzy po papieży. Zenon Martyniuk staje obok Leonarda Cohena – „starszego brata w banale”, włoski polityk Giulio Andreotti obok Marka Aureliusza (Abyś się nie scezarzył), a pozujący na męczenników demokracji i obrońców świętego prawa do bluźnierstwa satyrycy z paryskiego tygodnika „Charlie Hebdo” – obok Jeana Paula Marata – kontrowersyjnej postaci z okresu rewolucji francuskiej (Nie wystawiaj języka, bo ci…). Autorami przednich bon motów są tu nie tylko ludzie pióra i wielcy mężowie stanu, ale również na przykład Marcin Budziński – ówczesny środkowy pomocnik Cracovii, który po zdobyciu niesamowitej bramki strzałem z ponad trzydziestu metrów na pełną zachwytu uwagę dziennikarza sportowego: „Marcin, uderzyłeś tak, że nie mam żadnych pytań”, w trakcie pomeczowej konferencji prasowej odpowiedział trzeźwo: „To ja nie mam żadnych odpowiedzi”; albo stolarz z sąsiedztwa, który ujawnioną właśnie aferę pedofilską w Kościele skomentował prosto, bez retorycznego oburzenia, ale z jakąż przy tym mocą: „Ale on przecież tymi rękami dotykał Jezusa. To były te same ręce”[4].
Wśród stu czterdziestu (licząc wstęp) tekstów, które składają się na Milczenie katedry, siłą rzeczy pewne nazwiska i tematy muszą się powtarzać – zapewne jako szczególnie dla autora ważne, może ulubione. I tak współbohaterem kilku felietonów jest Jan Sebastian Bach (Na początku był wrzask, Nostalgia nieuleczalna, Ziemia niczyja), którego Wariacjom Goldbergowskim poświęcono też jeden z „portretów” – Goldberg, Gould, Golgota. Kilkakrotnie przywoływani są również wybitni interpretatorzy dzieł mistrza epoki baroku – genialny kanadyjski pianista Glenn Gould (Nostalgia nieuleczalna, Wiek żaluzji i tabloidów, wspomniany portret) oraz wybitna rosyjska pianistka Maria Judina (Maria Judina. Nie dla Stalina zagrała tej nocy, Goldberg, Gould, Golgota). Wielokrotnie i w różnych kontekstach powraca postać Sándora Máraiego – autora Dzieła Garrenów, Żaru, Starej miłości, węgierskiego samotnika uwięzionego w okowach mowy, której „poza kilkoma milionami osób nie rozumie ani nawet nie domyśla się nikt inny”; a także czeskiego pisarza Milana Kundery, który karierę zrobił we Francji, a swoje francuskojęzyczne książki osobiście tłumaczył potem na czeski. Obaj mają zresztą w Milczeniu katedry swoje osobiste portrety – Sándor Márai. Niekończące się zaklęcie oraz Szesnaście taktów Kundery. Pojawiają się na tej liście dubletów Cervantes, Tolkien i Gombrowicz, Mozart i Franciszek z Asyżu, ostatni papieże – zwłaszcza Benedykt XVI, któremu prócz felietonu Jak Benedykt poświęcono również portret o wymownym tytule Papież ostatniej próby, w którym autor konfrontuje „pancernego kardynała” z ofensywą teologii wyzwolenia. Niekwestionowanym liderem na liście frekwencyjnej pozostaje jednak Jezus Chrystus – przywoływany zazwyczaj w charakterze najwyższego autorytetu, kapłana i proroka, będący drogą, prawdą i życiem.
To nie przypadek. Książka Jana Maciejewskiego jest bowiem również – a może przede wszystkim – próbą poszukiwania duchowego światła i porządku w mroku zbłąkanego świata współczesnego. Autor, demaskując intencje współczesnych proroków postępu (Harari. Albo zwierzę, albo Bóg) i koryfeuszy nieśmiertelności (Nadczłowiek. Święty Graal nieśmiertelności), wskazuje zagrożenia, jakie niesie ze sobą odwrócenie się plecami lub choćby bokiem do Ewangelii. Odwieczne, archetypowe pragnienia człowieka będą wówczas próbowali zaspokoić (czytaj: wykorzystać) rozmaici szarlatani i hochsztaplerzy.
W przywoływanym już O felietonie felieton Norwid zwracał uwagę na językowe walory tego gatunku, który oswobodzony z okowów dziennikarskiej sprawozdawczości ma prawo rozwinąć nieco stylistyczne skrzydła i puścić wodze językowej fantazji. Jan Maciejewski korzysta z tego prawa chętnie i umiejętnie. Jego felietonistyka zdradza literackie aspiracje autora, który – co niezwykle cenne – świadomy różnicy pomiędzy artyzmem i grafomanią (Asceci i grafomani) wie, kiedy mówić, a kiedy milczeć, i potrafi w porę „przykrócać i popuszczać rumakom swoim wodze”, chroniąc swoje teksty przed niepotrzebnym manieryzmem. Jest to umiejętność o tyle cenna, że w przypadku felietonu może to właśnie na jakości językowej próby opiera się jego trwałość i przydatność do spożycia. Warto, aby pamiętali o tym również korektorzy, sumiennie czyszcząc tekst przed podaniem do druku, przynajmniej z błędów ortograficznych – „z resztą” z innych też. W końcu nigdy nie wiadomo, która książka pisarza stanie się jego opus magnum.
Jan Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety,Warszawa: Teologia Polityczna, 2022.