Nowy Napis Co Tydzień #165 / Mimowolny celibat okiem progresywisty
Tak zwani incele, będący częścią współczesnego fenomenu, jakim jest przegryw, są stosunkowo nowym zjawiskiem społecznym, stąd też jego modność pozostaje wdzięcznym tematem dla autorów książek i mediów przeróżnego rodzaju. Jan Mazur w swoim opublikowanym przez Kulturę Gniewu komiksie próbuje przyciągnąć odbiorców obietnicą spojrzenia z innej perspektywy na fenomen mężczyzn nienawidzących kobiet. Niestety, nie spełnia stworzonych oczekiwań. Jego historia jest zarazem próbą wynalezienia na nowo koła, jak i przykładem patrzenia z góry na mniej uprzywilejowanych przez ugruntowane światopoglądowo osoby, z definicji wiedzące „lepiej”.
Incel Mazura jest próbą wiwisekcji określonego stylu bycia pewnego niedorajdy życiowego w polskim wydaniu, stan na rok 2022. Głównym bohaterem jest Bartek, sprzedawca w warszawskiej Żabce. Trudno powiedzieć cokolwiek konkretnego na temat protagonisty poza tym, że jest… nikim. Człowiekiem zawieszonym w nicości. Niby posiada jakieś pasje, chciałby mieć dziewczynę, ale z powodu nałogu masturbacji i braku podstawowych umiejętności w komunikacji międzyludzkiej, nie potrafi wyjść poza swoją strefę komfortu. A skoro niespecjalnie chce wyjść do świata (bo nie umie), to rzeczywistość przychodzi do niego. Głównie za sprawą działalności internetowej, polegającej na wylewaniu pomyj na otaczającą rzeczywistość i samobiczowaniu, że nie jest się takim, jakim się chciało być, albo jak to wymyślili inni. Przypadek sprawia, że poznaje mężczyzn nieprzepadających za wyzwolonymi (w ich mniemaniu) „lochami”, którzy oferują mu to, czego tak bardzo pragnie. Wspólnotę.
Uznany autor rodzimych komiksów tym razem nie popisał się ani błyskotliwością, ani urozmaiconą narracją komiksową. To, co miało otwierać oczy, jest tak naprawdę naigrywaniem się z ludzi, którzy realnie potrzebują pomocy. Osoby uznawane przez lewicowców tudzież neoliberałów za prawiczków lub niepełnosprawnych społecznie, są de facto ofiarami przeobrażeń społecznych ostatniej dekady. To, że nienawidzą progresywizmu i zasad tworzonych przez ładnych ludzi, powinno być nie tyle powodem do ich stygmatyzacji, co raczej przejawem destrukcyjnego wpływu technologii na nasze życie – zwłaszcza dla tych, którzy korzystają z aplikacji randkowych oraz serwisów społecznościowych.
Rozpocznę swoją krytykę od semantycznego nieporozumienia, uwidaczniającego się zwłaszcza w środowiskach postępowych, które – o ironio! – troszczą się o wykluczonych. To właśnie tam możemy spotkać się z kobietami widzącymi w incelach gwałcicieli, seksistowskich aroganckich drani uważających się za samowystarczalne jednostki, a niemożność „zaliczenia” przez nich płci pięknej jest dla tego środowiska godna pogardy i obśmiania. Jest to zdumiewające, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę kilka faktów. Po pierwsze, oburzenie środowisk feministycznych i wyzwolonych lewicowych publicystów podkreślających cierpienie mężczyzn odrzuconych przez społeczeństwo po części poprzez autosabotaż oraz brak atrakcyjności
Dlaczego tak wielu mężczyzn w naszym kraju odbiera sobie życie? Powodów jest wiele, a kluczowe zaczynają się już w dzieciństwie. Najczęściej facet, który targnął się na swoje życie, był niegdyś dzieckiem z rozbitej rodziny albo takiej, która w dobie późnego kapitalizmu wolała dać mu warunki do życia, zamiast okazać uczucia. Taki niedowartościowany dzieciak zaczyna później chodzić do polskiej szkoły, która zamiast współzawodnictwa uczy indywidualizmu na bazie rywalizacji rodem z dżungli. Po drodze zdarzają się szykany oraz przemoc psychiczna i fizyczna pogłębiająca niedowartościowanie.
Pół biedy, jeśli taki człowiek zmieni środowisko w trakcie studiów i znajdzie ludzi, którzy zamiast dołować, będą go podnosić na duchu, budując u niego poczucie własnej wartości. Ale na wsi, gdzie nie ma zawodowych ani miłosnych perspektyw na przyszłość? W takich warunkach odebranie sobie życia jest dramatycznym krzykiem o pomoc w sytuacji bez wyjścia. Dorzućmy na koniec gorzką puentę w postaci społeczeństwa mającego nierzadko wygórowane oczekiwania wobec mężczyzn napędzanych przez toksyczną kulturę zachęcającą do gonienia za dobrami materialnymi, pięknem czy atrakcyjnością, które przecież kosztują. A facet musi się przecież wykazać: jak inaczej mamy bowiem zmierzyć jego męskość? Zwłaszcza w dobie rozpowszechnionej emancypacji kobiet, często niepotrzebujących mężczyzn do zapłodnienia
W Incelu Jana Mazura tych subtelności zmieniającego się świata zwyczajnie nie ma. Jego Bartek to Joker Joaquina Phoenixa, z tym wyjątkiem, że nawet nie cierpi psychicznie ani zdrowotnie. To zwyczajny szarak, który się nie stara i kroczy przez życie po linii najmniejszego oporu. W sumie nie można się temu dziwić, kiedy zdamy sobie sprawę, w jakiej pułapce gospodarczej funkcjonuje Bartek – nie może kupić mieszkania, bo nie stać go na kredyt. Podszkolić też się nie może, bo brakuje mu pieniędzy, ledwo starcza mu do pierwszego: nie ma nawet z czego oszczędzać. Odezwać się może wyłącznie do współlokatora, traktującego go jak piąte koło u wozu, narzekającego na ciągłe braki papieru toaletowego, który Bartek wykorzystuje podczas oglądania pornosów. Tkwi w bierności i znieczulicy, uwikłany w samonapędzającą się spiralę systemu podtrzymywanego przez społeczeństwo raz promujące filozofię „zmień pracę, weź kredyt” prezydenta Komorowskiego, a innym razem gardzące egoistycznymi informatykami na rzecz troszczących się o swe małe ojczyzny szewców (to nic, że otrzymają później głodowe emerytury). Neverending story.
I tak oto bohater włóczy się bezwiednie po świecie. Nie ma w tym żadnej myśli przewodniej – ani to smutne, ani błyskotliwe. Bardziej wyczuwa się tutaj „bekę”, że takie egzemplarze w ogóle istnieją i nie są oświecone. Dla Mazura incel to anomalia, na którą spogląda jak na zwierzę w zoo, jak gdyby dziwił się, że w ogóle można tak funkcjonować. Nie ma w tym krzty niuansów ani inteligentnej gry – raczej wulgarność podtrzymywania przez odznaczający się płytkością minimalizm narracyjny. Aczkolwiek, przyznaję, jest w tym komiksie swego rodzaju spójność, konsekwencja. Proste rysuneczki rodem ze szkolnych brulionów łączą się ze schematyzmem człowieka, który – umówmy się – nie posiada nawet bogatego życia wewnętrznego.
Sęk w tym, że nie ma w tym nic odkrywczego. Już Joe Matt w Spuście
Mam o to do Mazura pretensje. Spójrzmy bowiem na Guya Delisle’a i jego Pjongjang
W omawianym komiksie nie znajdziemy refleksji, że system wymaga naprawy i że z namysłu nad tą kwestią wynika jakaś wartość dodana. To boli tym bardziej, gdy spojrzy się na prezentowaną w mediach społecznościowych tożsamość polityczną Mazura, będącą reprodukcją gry w chama opisaną niegdyś przez Wojciecha Engelkinga: „Naczelna zasada gry w chama brzmi toteż następująco: wszystko, co się robi, robi się z przekory wobec kogoś, we własnej opinii, słabszego i gorszego, żeby go zdenerwować i skompromitować i żeby samemu odczuć z tego przyjemność. U Gombrowicza wzmaga ją fakt, że z początku cham swojemu panu nijak nie może odpowiedzieć – wydrapać mu oczu, powiesić na latarni – ponieważ w odniesieniu do niego nie uważa siebie za polityczny podmiot”
Z tychże powodów trudno mi traktować Incela jako poważne, przemyślane studium pewnego niepokojącego zjawiska, wobec którego potrzebna jest inna wrażliwość, a przede wszystkim odmienne podejście. Nie ma tutaj z czego się śmiać.
Jan Mazur (scenariusz i rysunki), Incel, Warszawa: Kultura Gniewu, 2022