25.08.2022

Nowy Napis Co Tydzień #166 / Wiktor Żwikiewcz, portrecista Wszechświatów

 

A klatka była kryształowa
Zdobiona złotem i perłami
Wewnątrz na świat się otwierała
I na maleńką noc z gwiazdami

William Blake Kryształowa klatka, przekład Zygmunt Kubiak

 

*

Władza ludowa kochała pisarzy. Miłość okazywała im w sposób prosty: deszczem banknotów. Oczywiście najbardziej kochała tych, którzy jej schlebiali i zawsze się z nią zgadzali, ale władza ludowa cierpiała na kompleks praworządności. Jak ognia unikała podejrzeń, że kogoś przekupuje pod stołem. Stawki były jawne, umowy przejrzyste i jeśli już dobiłeś się druku, wkraczałeś do grona wybranych. Nawet jeśli tę władzę okazjonalnie podszczypywałeś, jak to się nagminnie zdarzało polskiej fantastyce naukowej. 

– Mój tata, księgowy w fabryce słodyczy Jutrzenka, podejrzał mnie kiedyś znienacka, jak piszę. Wydało mi się, nie wiem czemu, że go moje pisanie śmieszy. Więc postanowiłem udowodnić: będę literatem! Wygrałem jeden konkurs, drugi, dostałem stypendium im. Borowskiego.

Ojciec zarabiał 1 400 złotych miesięcznie, ja – stażysta po szkole geodezyjnej – 3 tysiące, bo to była praca przy pomiarach w terenie, na akord. A stypendium literackie wynosiło 3,5. Za nicnierobienie. Zaliczki za książkę dostawałem 30 tysięcy. Można było dobrze żyć przez dwa lata

– wspomina Wiktor Żwikiewicz. Ale wspomina także i to:

[Pytanie] Nakłady pana powieści to były wielkości rzędu 100 tysięcy, 150…

[Odpowiedź] Bywało i 200, gdy wchodziła w grę antologia opowiadań. Spotkania z czytelnikami, targi książek, alkohol, kobiety. Spotykałem się ze znaną aktorką. No i tak szło: pisanie, kursy do Warszawy, hotele, ciągle jakieś festiwale. Na FAM-ie w Świnoujściu siedzimy z kolegami przy suto zastawionym stole. Już nie ma w knajpie miejsc i dwie śliczne, jak się potem okazało, bardzo wyzwolone nastolatki pytają, czy mogą się przysiąść. Były z grupy tańca nowoczesnego. Czemu nie? Wkrótce jedna z nich – Beata – została moją żoną, a potem matką moich dzieci. Miała 18 lat, kiedy braliśmy ślub, ja – 36. Było fajnie, dopóki niczego nie brakowało. Ale zaczęła się hiperinflacjahttp://niniwa22.cba.pl/wiktor_zwikiewicz.htm [dostęp: 15.06.2022].[1].

Barthesowska „śmierć autora” od 1967 roku jest pierwszym przykazaniem nie tylko akademickich teoretyków literatury, lecz nawet najskromniejszych krytyków popliteratury, ale każde przykazanie wolno naruszyć, gdy zachodzi taka potrzeba. W tym wypadku potrzeba jest ewidentna, bo we współczesnej polskiej fantastyce Wiktor Żwikiewicz realizuje romantyczny mit autora przeklętego. W ciągu piętnastu lat, między debiutem w 1971 roku a rokiem 1986, wydał cztery powieści i cztery zbiory opowiadań. Miał wszystko, był autorem sukcesu, a co więcej – celebrytą.

Po czym złośliwy los (w postaci tak zwanej przemiany ustrojowej) wystawił mu rachunek. Uczucia władzy ochłodły, skończyły się przywileje, czas artystów minął, a przyszedł czas biznesmenów. Żwikiewicz spróbował dostosować się do rzeczywistości. Założył z przyjacielem spółkę: dysponując jednym skromnym Commodorem usiłował stworzyć super-grę komputerową (przy okazji uzależniając się od gier), stracił wszystko, co miał i co mógł pożyczyć, a w końcu, kiedy złapał żonę na zdradzie, wyszedł z domu w kapciach, według jego relacji w trzech czwartych ślepy – i na długie lata został bezdomnym. Znikł za horyzontem zdarzeń, choć od czasu do czasu przemykał jak meteor, bo korzystał z drobnej, okazjonalnej pomocy przyjaciół. Nie płacił alimentów, wisiał nad nim wyrok więzienia.

Głodował. Mieszkał w lasach, w piwnicach, na działkach, w schronisku. Nie istniał w obiegu literackim jako czynny autor, wydawało się, że legenda dawnych sukcesów przeżyje jego samego. Na szczęście znaleźli się w jego rodzinnej Bydgoszczy ludzie, którzy jakoś go odnaleźli i wsparli. Dziś Wiktor Żwikiewicz, schorowany po zawałach, ma swój socjalny kąt: dach nad głową, ogrzewanie w zimie, bieżącą wodę i spłukiwaną toaletę. Ma nawet komputer i komórkę. Raz w roku na jeden dzień jedzie na jeden konwent, na którym podpisuje książki, wznowione przez branżowe wydawnictwo Solaris.

Nie pisze. Próbował, pracował nad scenariuszem komiksu według własnej powieścihttps://lapsuscalami.pl/2016/12/26/delire-a-tharsys-w-zwikiewicz-panbogaczyk/ [dostęp: 15.06.2022].[2], ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Udało mu się za to pogodzić z dziećmi, wystąpił nawet w clipie zespołu córki:

W styczniu tego roku otrzymał medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. III stopnia. Brązowy.

*

Wiktor Żwikiewicz jest żywą legendą. Gdzie w tej legendzie mieści się prawdziwy pisarz? Tego warto byłoby się dowiedzieć, a to dlatego, że jest on pisarzem niezwykłym, zapewne wybitnym, choć ta teza domaga się udowodnienia. Dziwne to, ale prawdziwe – nikt do tej pory nie podjął wysiłku przeprowadzenia takiego dowodu, jakby w strachu, że kruchą legendę można krytycznym spojrzeniem rozproszyć, aż uleci z wiatrem – albo w przekonaniu, że prawdziwa wielkość broni się sama. Co jest, jak wiadomo, przekonaniem tak błędnym, jak to tylko możliwe.

Wielkie nakłady czasów PRL o niczym przecież nie świadczą. Czytelnicy, spragnieni fantastyki jak narkomani na głodzie, kupowali wszystko, od niekwestionowanej gwiazdy, mistrza Lema, po ewidentną – także dla kupujących – tandetę serii „Fantazja-Przygoda-Rozrywka” Krajowej Agencji Wydawniczej, zwanej pogardliwie „serią z glistą”. Dzieła Żwikiewicza, zarówno opowiadania jak i powieści, bardzo różniły się przy tym od obowiązującej formuły „polskiej fantastyki socjologicznej”, czyli zakamuflowanych kosmicznym sztafażem traktatów o nonsensach PRL, które czytało się pękając ze śmiechu, z wielką satysfakcją, że można tak prosto oszukać głupią cenzurę. Choć zadłużone u Lema – od którego Żwikiewicz potrafił, wcale tego nie ukrywając, zapożyczyć od czasu do czasu nie tylko pomysł, lecz nawet schemat fabularny – różniły się też od książek „mistrza” tak bardzo, jak to tylko możliwe.

Jako pierwsza rzuca się w oczy różnica w sposobie użycia języka. I Lem, i mistrzowie fantastyki socjologicznej spod znaku Janusza Zajdla pisali utwory z tezą. Zależało im na przekazaniu czytelnikowi jasno zdefiniowanych treści, a do tego, by je przekazać wiernie, bez zniekształceń, potrzebny jest język przede wszystkim komunikatywny. Warto zauważyć, że nawet najbardziej rozbudowane, najbardziej fantastyczne lemowskie opisy – czy to kosmicznych fenomenów, jak w Solaris (1961), czy też artefaktów obcych cywilizacji, jak „fabryka” w Edenie (1958), czy wreszcie jak w Powrocie z gwiazd (1961) niepojętych dla bohatera tworów ludzkiej cywilizacji przyszłości – przy całym swym imponującym językowym wyrafinowaniu są budowane logicznie, w sposób uporządkowany, z wyraźną troską o to, by czytelnik zobaczył dokładnie to, co „autor miał na myśli”. U pisarzy o mniejszym od Lema talencie i gorszym warsztacie ta prostota aż za często staje się prostactwem, a nazwanie dzieła „literackim” – nadużyciem.

Sama konstrukcja opowiadania czy powieści, aby znaleźć zrozumienie u czytelników, także wymagała prostoty: atrakcyjnej akcji, powtarzalności schematów fabularnych, „przezroczystego” języka, którego jedyną cechą szczególną było odstręczające odbiorców spoza społeczności fantastów nagromadzenie terminów naukowych i quasi-naukowych, sygnalizujących przynależność do konwencji. Jeśli chciało się być „dokładnie zrozumianym”, stawianie wymagań i rzucanie wyzwań czytelnikom nie było dobrym pomysłem. Swemu modelowemu odbiorcy, niezbyt otrzaskanemu w szeroko rozumianej literaturze, oczekującemu „więcej tego samego”, Wiktor Żwikiewicz rzucił więc wyzwanie – dla twórcy popliteratury, wydawałoby się, samobójcze. Wprawdzie zachował minimum terminologii technicznej, lecz zamiast prostego języka, do którego odbiorca był przyzwyczajony, pisarz użył języka obrazów, który natychmiast nazwano „malarskim”. I na tym poprzestano, jakby określenie to cokolwiek wyjaśniało. Ale ono niczego nie wyjaśnia bez nazwania tego, co się maluje: pejzaż, martwą naturę czy portret, i w jakiej technice.

Posługiwanie się obrazem wpływa na sposób prowadzenia narracji – przynajmniej do pewnego stopnia. Teoretycznie można sobie wyobrazić zastosowanie obrazowania przy prostej narracji linearnej prowadzącej od punktu wyjścia do punktu dojścia poprzez jasno zdefiniowane punkty pośrednie (a tak opowieści konstruuje niemal cała fantastyka gatunkowa), ale znacznie naturalniejsza jest w tym przypadku narracja nielinearna. I taka też narracja przeważa w debiutanckiej powieści Żwikiewicza Druga jesień (1982), choć autor stosuje w niej jednak półśrodki: piętrzy obrazy, by na końcu wyjaśnić, w jaką łączą się całość.

W drugiej powieści, Imago (1985), Żwikiewicz nieco upraszcza opowieść, za to wydarzenia każe nam obserwować z perspektywy bohatera najmniej powołanego do prowadzenia relacji – pilota ekspedycji lecącej na planetę, na której procesy biologiczne przybrały bardzo niezwykłą formę. To bohater nieobcy nie tylko fantastyce naukowej, niemalże sztampowy: wypalony weteran, twardziel zmęczony życiem, ale i marzący, by los dał mu jeszcze jedną szansę pokazania, na co go stać. Wobec bogactwa zdarzeń – przemyślnie ukrytych fabularnych pułapek – bo mamy tu i obcą planetę, a na niej niezrozumiałą eksplozję ewolucji i ziemskie polityczno-naukowe rozrywki zwolenników transhumanizmu i jego przeciwników, a także skorą do żartów, niezrównoważoną (przynajmniej jak na standardy AI) sztuczną inteligencję statku kosmicznego oraz stworzenia jak żywcem wyjęte ze świata fantasy Tolkiena – czytelnik zajmuje pozycję identyczną do tej, jaką zajmuje pilot Elford, „po prostu Elf”. Musi dokonywać wyborów, opierając się na danych nie tylko fragmentarycznych, ale także o nieznanej wartości, hierarchizować zdarzenia o nieznanej wadze w przebiegu zdarzeń.

Ballada o przekleństwie z 1986 roku waha się objętościowo pomiędzy długim opowiadaniem a krótką powieścią (mikropowieścią), lecz swoje miejsce ma wśród opowiadań Żwikiewicza. Delirium w Tharsys (1987) jest natomiast godnym zwieńczeniem twórczości tego pisarza, najwyższym punktem jej krzywej rozwojowej. Wspomniana opowieść o kosmicznej inwazji niezidentyfikowanych (i nieidentyfikowalnych na podstawie udzielonych czytelnikowi informacji) „kosmicznych sił” na podzieloną ludzkość, o padających pod ich ciosami ziemskich megamiastach i o wątpliwym, półmitycznym zbawicielu Jonasie Hebrajczyku, nosi szczególnie wymowny, można powiedzieć „trafiony”, tytuł. Są w tej powieści deliryczne drgawki śmierci, jest sługa boży Jonas i jest Tharsys (Tarszysz) – miasto, do którego Jonasz ucieka na statku z Niniwy, nim marynarze rzucą go do morza na pożarcie wielkiej rybie. Biorąc pod uwagę, że Księga Jonasza jest jedyną w Starym Testamencie, w której Bóg otwarcie występuję przeciw swemu narodowi wybranemu, a ujmuje się za poganami, demonstrując w ten sposób, że jego łaska należy się także tym, którzy na nią nie zasługują, możliwości interpretacyjne Delirium w Tharsys stają się wręcz nieograniczone. Powieść ta jest powieścią epizodyczną, owszem, i to taką, w której fragmenty – epizody – zostały nie tylko pozornie przypadkowo porozrzucane, ale wręcz głęboko ukryte; wydaje się być także symulakrem wielkich tekstów kultury, dziełem dopisanym post factum do kulturowych metatekstów, próbującym tworzyć na ich podstawie własny kosmiczny mit. W każdym razie, niczym obracany w palcach brylant w promieniach światła, za każdą lekturą ukazuje inną, unikalną kombinację faset.

*

Opowiadania Wiktora Żwikiewicza, uporządkowane wydawniczo w dwa obszerne tomy wydane przez wydawnictwo Solaris (MaszynaAppendix Solariana, oba z 2014 roku), są dobrym wstępem do lektury powieści, bo były najwyraźniej pisane jako wprawki, eksperymenty sprawdzające różnorodne rozwiązania fabularne i językowe przed zastosowaniem ich w powieściowej praktyce. Po ich zbiorczej lekturze nasuwają się czytelnikowi dwa wnioski. Pierwszym jest ten, że Żwikiewicz nawet w małej formie rzuca wyzwanie klasycznej science fiction i obraca ją na nice (Appedix Solariana na przykład to errata do Solaris, sprowokowana, według relacji autora, przez samego Lema, który we wstępie do Pikniku na skraju drogi Arkadija i Borysa StrugackichW wydaniu z 1977 roku w serii „Stanisław Lem Poleca”.[3] ośmielił się zawrzeć jego interpretację daleką od powszechnie przyjętych i niezbyt dobrze umocowaną w samym tekście. Drugi wniosek nasuwa prościuteńkie opowiadanie Instar omniumMaszyny. Czyta się ono jak żart: oto młody kosmiczny zwiadowca już podczas pierwszego lotu odkrywa zdatną do życia planetę, co jest oczywiście kosmicznym ewenementem na miarę wygrania kumulacji Eurolotto pierwszym w życiu kuponem. Lądując, dostrzega jednak na planecie drugą ziemską rakietę. Młodzi zwiadowcy spotykają się w pół drogi, rozmawiają przyjaźnie, dzielą się racjami żywnościowymi, ale im dłużej trwa ich piknik, tym więcej bohater dostrzega różnic między sobą a tym drugim. Prawda wychodzi w końcu na jaw: oto ma do czynienie ze zwiadowcą, owszem, ale jest nim bardzo człekokształtny obcy. Nieludzki zwiadowca też odkrywa tę prawdę niemal w tej samej chwili, po czym obaj bohaterowie uciekają, każdy do swojej rakiety i wymierzają w siebie wzajemnie broń niczym dwaj rewolwerowcy na jedynej uliczce miasteczka Dzikiego Zachodu.

Można się podczas lektury uśmiechnąć, owszem, wzruszyć ramionami i czytać dalej. Ale można też przerwać lekturę i chwilę się zastanowić. Nie nad prawdopodobieństwem takiego spotkania – fantastyka naukowa uczy, że wobec ogromu Kosmosu każde spotkanie jest równie nieprawdopodobne, czy obcy będzie człowiekiem, czy małym zielonym stworkiem z mackami. Zastanowienia raczej wymaga to, że obca planeta nie stawia zwiadowcom żadnych wyzwań, nie jest w żaden sposób groźna, że jest sielskim, pastoralnym, przyjaźnie obojętnym tłem zdarzeń, a jej sielskość i pastoralność nie kryje żadnej wyrafinowanej pułapki na człowieka.

Klasyczna fantastyka naukowa – jak na niewzruszonym fundamencie – opiera się na tradycyjnym dualizmie kultura–natura. Wiktor Żwikiewicz, nasiąknięty Lemem, swobodnie się u niego zapożyczający (wspomniane Instar omnium zaciąga fabularny dług wobec Testu, jednego z opowiadań o pilocie Pirxie (1966), Imagowobec Powrotu z gwiazd), pod każdym znaczącym względem odwraca się do mistrza plecami. Klasyk Lem jest klasykiem dlatego, że idzie utartą ścieżką, którą podąża za nim lub obok niego wielu gorszych pisarzy: w jego książkach istnieje człowiek i jego najszerzej rozumiana kultura (włączając w nią dowolnie rozwiniętą cywilizację), a obca jest mu groźna, niepojęta natura – Wszechświat w całym jego przerażającym ogromie. W gruncie rzeczy klasyka SF jest nieuchronnie kolonialna. To nie przypadek, że nawet dziś, kiedy słowa te mają znaczenie ambiwalentne, jeśli nie jednoznacznie negatywne, fani klasyki nadal mówią o „podboju”, „kolonizacji” i „eksploatacji” kosmosu. Nawet najlepsza klasyczna SF, jeśli chce pozostać klasyczną, powiela – mniej lub bardziej powierzchownie – schemat Jądra ciemności Josepha Conrada z jego fascination of the abomination – fascynacją obrzydliwością. Solaryjski ocean krzywdzi ludzi w sposób nieprawdopodobnie okrutny, bo dociera do ludzkiej psychiki i w nią ingeruje, Hal Bregg codziennie od nowa przeżywa traumę wyprawy, z której wrócił żywy, lecz okaleczony (poza wszystkimi innymi pomniejszymi dolegliwościami cierpi on na ostry syndrom nerwicy frontowej); nawet stosunkowo łagodny Eden zaczyna się od malowniczego opisu katastrofy, z której załoga rakiety cudem uchodzi z życiem, a uzbrojony po zęby Niezwyciężony z powieści pod tym tytułem (1964), w której ludzie wydają się swobodnie przemieszczać po wszechświecie, w zapadłym kącie kosmosu natyka się na niezwyciężoną formę życia-nieżycia, z którą sromotnie przegrywa i przed którą ucieka, uwożąc na pokładzie ciała poległych członków załogi.

Takiemu dualizmowi doskonale odpowiada klasyczna, jeszcze XIX-wieczna, prosta, wręcz szkolna forma powieści przygodowej, w której kolejne zdarzenia następują po sobie w porządku czasowym, zagadki się mnożą, niebezpieczeństwa zostają przezwyciężone jedno po drugim i tak aż do zakończenia wieńczącego tę doskonale symetryczną konstrukcję, czy jest ono szczęśliwe, czy nie. Właśnie taką, przyjazną czytelnikowi, formę ma zdecydowana większość gatunkowej SF. Jest ona jej zasadą, od której wyjątki są właśnie tym: wyjątkami.

U Żwikiewicza ten dualizm znika. Można zaryzykować twierdzenie, że w ten sposób, samodzielnie (no, powiedzmy, że z niewielką pomocą Trylogii księżycowej Jerzego Żuławskiego, 1903–1911) dokonał on na gruncie fantastyki naukowej przełomu modernistycznego, choć oczywiście przykrojonego na miarę konwencji.

Bohater Żwikiewicza nie jest cywilizowanym białym obywatelem Ziemi, wyruszającym, by zbadać nieznane, poznać niepoznane, oswoić je domkiem z ogródkiem („Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong…” Karen Blixen Pożegnanie z Afryką, 1937) a potem, parafrazując Lema, w happy endzie Ziemię rozszerzyć do granic Wszechświata. Jest obywatelem tego Wszechświata. Nie znaczy to jednak, że jest tam bezpieczny, o nie! By znów odwołać się do Jądra ciemności – jest krajowcem zamieszkującym dżunglę: tajemniczą, groźną, niepoznaną i wymykającą się poznaniu, a jednak będącą domem. Nie podbija tego świata, lecz się go uczy metodą prób i błędów; latawiec Stasia i Nel może wziąć za bożka, kosmicznych obcych obfitych w dobra czci kultem cargo, a szczypkę płonącą ogniem rozpalonym przez piorun w czasie burzy nosi stale przy sobie, bo jeszcze nie bardzo umie sam go wykrzesać.

Jak to się zdarzyło z formą powieści w modernizmie, taki przełom koncepcyjny domaga się przełomu konstrukcyjnego, takiego, by mogła ona w pełni oddać chaos wrażeń ogarniający człowieka, gdy opuści dobrze poznany skrawek rzeczywistości. I Żwikiewicz takiego przełomu dokonał. Jego język obrazów nosi bardzo adekwatną, choć intuicyjnie nadaną, nazwę „języka malarskiego”.

*

Co maluje Żwikiewicz całą swoją twórczością, od najprostszych opowiadań po Delirium w Tharsys? Odpowiedź brzmi: portret Wszechświata. Jak? Skoro raz zastosowaliśmy terminologię malarską, idąc tym tropem, możemy powiedzieć, że miesza techniki. Stosuje laserunek – na kartkę papieru jak na płótno nakłada kolejne warstwy słów; pojedyncza warstwa nic nie znaczy, dopiero po nałożeniu wszystkich, aż do werniksu, wyłania się obraz w całej jego urodzie (niekwestionowany mistrz techniki laserunkowej, Rembrandt, kładł takich warstw kilkanaście). Język pisarza daje mu jednak przewagę nad malarskim tworzywem, czyli farbą. Pozwala w ramach jednego dzieła, tekstu, stosować różne techniki symultanicznie. Na jednym płótnie – w jednej książce – Żwikiewicz może więc być także Paulem Cézanne’em fantastyki, malującym Górę Świętej Wiktorii z kilku punktów widzenia, i Pablem Picassem, i Georges’em Brakiem, którzy obrazy góry widzianej z różnych miejsc łączyli w jeden obraz, może wreszcie być postkubistą, w Delirium w Tharsys dochodzącym do etapu abstrakcji geometrycznej.

I na tym zamyka się dzieło Żwikiewicza. Zapowiadany od lat Kosmodram Machu Picchu jakoś się nie materializuje.

Może to i lepiej? Może pora przekazać pałeczkę młodszym w sztafecie pokoleń? Bo wbrew pozorom Żwikiewicz ma następców. Być może nawet wielu. Wobec nadprodukcji tytułów popliteratury nie sposób systematycznie śledzić współczesnej fantastyki, ale niewątpliwie postżwikiewiczowskie są na przykład Zodiaki. Genokracja Magdaleny Kucenty (2021). Wielka szkoda, że autorka odeszła od literatury, by pisać na potrzeby gier komputerowych, ale to też jest signum temporis. A przypomnijmy, że Żwikiewicz był nałogowcem gier.

Jak do powyższego wywodu ma się tragiczny życiorys Wiktora Żwikiewicza, zakończony względnym happy endem? Cóż, wyobraźmy sobie, że po przełomie ustrojowym pisarz nie ponosił porażki za porażką, tylko wrócił do wyuczonego, zawsze potrzebnego zawodu geodety. Wychował dzieci i być może kota. Czasami, wieczorami i w niedzielę, wklepywał „kilka zdań w komputer”. Zapewne jego książki, przysypane stosem zadrukowanej popfantastyką makulatury, spokojnie pokrywałyby się kurzem na półkach „dziadersów”, z rzadka i na krótko odkurzane z okazji kolejnej retromanii. Tymczasem za sprawą życiorysu jest dziś Żwikiewicz prawdziwym poète maudit polskiej fantastyki – i tylko dlatego twórczość ta ma status kultowej. Czyli takiej, która w obiegu kulturowym istnieje na swych własnych prawach. Wymyka się tej artystycznej śmierci, którą jest zapomnienie.

Po twórczość kultową sięga się z rzadka, ale jednak się sięga. I kiedyś ktoś znów ją wykorzysta jak trampolinę do skoku wyżej i dalej, wprost w królestwo „prawdziwej literatury”, którą niełatwo zdefiniować, lecz o której wiemy przynajmniej tyle, że wbrew wszystkim przeciwieństwom nadal istnieje.

grafika

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Sokołowski, Wiktor Żwikiewcz, portrecista Wszechświatów, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 166

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...