Nowy Napis Co Tydzień #175 / Bramy rany i trywialna apokalipsa. Liryka – poetyka – religia
Autor tomu Bramy rany – Robert Tekieli – znany był wcześniej jako współzałożyciel i redaktor naczelny czasopisma literacko-kulturalnego „brulion” (1986–1999)
Liryka
Pejzaż banalnej apokalipsy
Inicjalny wiersz jest prawdopodobnie pierwszym lirykiem napisanym po latach. Znamy jego datę: 25 lutego 2015 roku. To istotna informacja, gdyż poprzedni tom Roberta Tekielego zatytułowany Nibyt wyszedł w roku 1993
Droga na Kraków
Dwaj Słowianie w kucki na placu przy stacji Garbatka,
kulawe sosny, czarna opaska zranionej brzozy,
dwukilowy jastrząb pilnuje bym zbłądził,
przy przystankach warują zastawki i skody.
Na wieżyczce za drutami lufa gładko błyska,
ktoś odwiózł zasuszoną choinkę do jej matecznika.
Mgła nad ściętą lodem odnogą wiślaną,
załzawione pyski rdzawych pociągów porzuconych koło Dęblina,
wyciągnięte szyje prostackich kościelnych wież,
osierocona ozimina.
Ruiny, pracujące kominy,
zawstydzeni pracą na roli wieśniacy.
Infrastruktura pleśniR. Tekieli, Bramy rany. Wiersze 2015–2021, Aleksandrów 2021, s. 5. Dalej numery stron z tego wydania podajemy w nawiasie bezpośrednio w tekście głównym. [5]
25 II 2015
Wiersz otwierający tomik wydaje się o tyle niejasny, że bardzo prywatny, to znaczy tylko nieznacznie wykracza poza osobiste doświadczenie autora. Właściwie tylko dwa istotne sygnały są powszechnie dostępne, poza majakami zdegradowanego krajobrazu jak stacja Garbatka, więzienie w Żytkowicach (?) czy pobliski Dęblin. Miejsce akcji stanowią okolice drogi wojewódzkiej nr 79 prowadzącej z Warszawy „na Kraków”.
Kim są „dwaj Słowianie” siedzący w kucki na stacji, co tam robią lub na co czekają i czy jednego z nich można identyfikować z podmiotem, czy też po prostu obserwuje on okolicę i traktuje ich jako część przygnębiającego pejzażu? Nie wiemy. Nie znamy również uzasadnienia dla „prostactwa” wież kościelnych ani konkretów dotyczących zrujnowanej fabryki pojawiającej się emblematycznie. Trochę dziwi wzmianka na temat sieroctwa oziminy i wieśniaków zawstydzonych pracą na roli. To zapewne uwaga ogólna dotycząca chłopów i ocena ich pracowitości, bo niezwiązana z kalendarzem i opisywaną sytuacją „porzucenia”, skoro mamy luty. Opis okolicy wskazuje na smutek prowincji, która symbolizuje marność podrzędnej cywilizacji i łatwo się zgodzić, że jest to „infrastruktura pleśni”.
Dopiero na tle zawartości całego tomiku odnosimy wrażenie, że poeta potrzebuje tego wiersza jako swoistego wstępu do opisu niemrawej i koślawej apokalipsy w codziennym, banalnym świecie, pozbawionym wartości i celu, a komentowanym z punktu widzenia katolika. Rzeczywistość utworów Roberta Tekielego okazuje się w najlepszym wypadku trywialna, jeśli nie godna potępienia. I – dodajmy – groźna dzięki czającemu się złu. Nie chodzi wszak tylko o zło pospolite, ale ujawniające się Zło metafizyczne. Naprawdę mamy do czynienia z opisem końca świata, który ma charakter niedramatyczny, poniekąd niezauważalny i w tym sensie podobny do tego z Piosenki o końcu świata Czesława Miłosza
Po takim preludium poeta intonuje wiersz tytułowy, opiewając dalszą podróż swego ciała i duszy, bo dwadzieścia osiem utworów, jakie składają się na całość, okazuje się zapisem cielesno-duchowej peregrynacji
Niby-sielanka, czyli Bramy rany
Wiersz tytułowy jest – z jednej strony – jakimś ukłonem w stronę dawnego poetyckiego „ja”. Widzimy igranie aliteracją – jak za dawnych czasów, kiedy Robert Tekieli pisywał utwory lingwistyczne. Na tomik Nibyt składały się dwu- lub trzywersowe wiersze zbudowane z połamanych słów, to znaczy ukazujące złożenia i składniki – czasami zaskakujące, a czasami zabawne.
Obecnie mamy do czynienia z poważniejszą grą dźwiękiem i sensem jednocześnie. Częste aliteracje i dbałość o zaskakujące brzmienia służą czemuś więcej niż igraniu słowem – skłaniają do zwrócenia uwagi na daną frazę i kierują na istotny sens. Na dodatek nie został on podany wprost, a jedynie zasugerowany i zazwyczaj dotyczy metanoi. Pierwsze wersy wydają się po prostu wielbić naturę – zwykłą, bez jakichkolwiek cudowności, po prostu naturę, która swą zwykłością daje radość i buduje wrażenie niemal rajskiej sielskości, choć bez pomijania groźnych aspektów sił witalnych:
Wściekle szumi wzburzony Świder. Rwie, pędzi. Pliszka się waha.
Z rozdartej wierzby, z trzewi drzewa biją wzwyż obce badyle.
Słodka woń czeremchy, biel płatków szakłaka,
błyska metaliczna tęcza dumnej piersi szpaka.Fiolet kwiatu jasnoty, wrona ze zmęczenia siwa zażywa kąpieli.
Taniec pijanych muszek, niebieski motyl, siedemnaście odcieni zieleni.
Butelki rosną na drzewach, słowik tańczy, grill zapachem rani.
Moje serce rwie się, choć przyjęte, bliskość to rana do rany?
2017
(Bramy rany, s. 6)
Ze zwykłością sytuacji kontrastują wyróżniające cechy świata przedstawionego, jak rzekomo metaliczna tęczowość piersi szpaka lub biel kwiatów szakłaka. Faktem jest, że szpaki w okresie godowym mają pióra opalizujące, ale przecież o rym chodzi, a nie o kolory! A biel szakłaka – dodajmy – występuje jedynie na obrazach impresjonistów… Licentia poetica dotyczy jednak prawdopodobieństwa, skoro jasnota jest rzeczywiście raczej fioletowa (wbrew oficjalnej nazwie „jasnota purpurowa”), a pospolite motyle bywają również niebieskie. Inaczej mówiąc: widać tu ornitologiczną i florystyczną kompetencję – zarówno w sferze nazewnictwa, jak ekfrastyczności. To popis poety, jaki może zadziwić mieszczucha, który przecież nie zna nazw jakichś krzaków rosnących na brzegach podwarszawskiego strumienia.
Ale na tle niby-sielskości, wśród bujnej i pełnej wigoru natury ujawnia się nagle zgrzyt: „Butelki rosną na drzewach, słowik tańczy, grill zapachem rani”. Oto w domniemanym raju pojawia się zło, pisane raczej małą niż dużą literą, bo to nie jakiś szatan, bies czy demon straszliwy, ale po prostu prymityw, pospolity człowiek, który śmieci i prostacko odpoczywa, zostawiając skazę (ranę?) na ciele natury.
W tym miejscu, w końcowym wersie niespodziewanie pojawia się akt strzelisty: „Moje serce rwie się, choć przyjęte, bliskość to rana do rany?”. To zresztą druga aluzja zakodowana w wierszu, tym razem biograficzna, nawiązująca do religijnej przemiany autora. Wzmianka jest zrozumiała dla czytelnika znającego życiorys poety i jeśli wolno ją wykorzystać w celach interpretacyjnych, to pewnie z tego powodu, że inaczej sens ostatniego wersu wydaje się niejasny. Bo cóż oznacza fraza „Moje serce rwie się, choć przyjęte”? Oczywiście, nieuprzedzony odbiorca odczyta ją jako pragnienie poinformowania świata o swej radości bycia kochanym i taka interpretacja okazuje się uprawniona, choć niepełna, jeśli łączymy ją z zakończeniem w formie pytania: „bliskość to rana do rany?”. Wprawdzie i takie rozumienie ludzkiej miłości jest możliwe, ale przecież mowa o miłości najpełniej zrealizowanej na krzyżu, w której cierpienie pozwala na pojednanie, zmienia się w bramę miłości, a jej wzorem staje się umęczony Chrystus.
I jeszcze jedna uwaga natury poetologicznej: ostatni wers jest wersem najważniejszym i to nie tylko w tym wierszu, ale niemal we wszystkich pozostałych: koda zawiera puentę, dopełnienie, komentarz
Flora i fauna, a także związana z nimi obecność pozytywnych sygnałów kontrastuje z krzykliwymi elementami podmiejskiego pejzażu. Oba elementy są zawsze konkretne, bo zmysł wzroku króluje w tej poezji, a bystra obserwacja umożliwia konfrontację, nieco teatralną. Paradoksalnie jednak, kiedy w wierszu mowa o widzeniu, wbrew własnej praktyce poetyckiej poeta określa tak nie wzrok, lecz intuicję lub poznanie pozazmysłowe: „widzę to, czego nikt inny nie widzi” (Puszczyk, puchacz, kruk, s. 15); „Widzę dosadnie: żaden kamień nie powstrzyma rzeki” (Wiosła złożone. W głąb wciąga cisza, s. 26). Pod słowo „widzę” należy więc raczej podstawić „wiem” lub „zostało mi objawione”.
O objawiającej Boga naturze trzeba powiedzieć osobno.
Adoracja i dominacja profanum
Przyjrzyjmy się bliżej wierszowi Środa po Adoracji (s. 9):
Octowiec niechętnie wypłaca się ziemi złotą monetą,
dąb już zrzucił zrudziałą daninę.
Poszły odsetki, został kapitał, Janusz nie pyta.
Kropla drąży beton.
Idę.
Śmieci wynosi krasnolud bez brody, a może to krasnolud kobita.
Smutne fotele przy Lokalnej gniją porzucone,
księżyc zza granatowej wełny chce mi drogę kreślić,
sodowe kleksy bezlitosną bekę toczą z niego,
majaczą Twin Peaks, zło nie śpi, smok nie śpi.
Przystanek Kosmos, Techniczna 14,
na mokrej ławce suchy owal, ktoś siedział na deszczu.
Siadam, miejsce w sam raz na dwa tłuste pośladki,
pięć minut do raju, cztery zmysły wrzeszczą.
Pętla Aleksandrów, już miałem wybić srebrno-złoty szpunt beczki nieba,
na ziemię ściąga mnie proza pęcherza.
jakdojade oszukuje, coraz słabiej szumi miasto,
krwawa Luna, łuna, ciepły wiatr,
okna bez zasłon.
Jasny ślad.
Zło jest nieusuwalnym składnikiem świata. Teologia tych wierszy nie należy do optymistycznych i – co dziwi – nie uwzględnia Zbawienia, jakie się już dokonało. Nie chodzi o to, że dokonane Zbawienie usunęło zło, zwłaszcza całkowicie i na zawsze, ale o zasadniczy optymizm katolicyzmu, że nie może ono zwyciężyć
Nie wiemy, dlaczego octowiec czy dąb miałyby sprzeciwiać się swej naturalnej misji płodności – wydaje się, że to poeta arbitralnie imputuje im swoją niechętną interpretację. Sytuacja wydaje się zagadkowa. Człowiek jest zły, brzydki („krasnolud” o nieokreślonej płci), trywialny w swych biologicznych potrzebach („proza pęcherza” uniemożliwia religijne uniesienia), w dodatku żyje w „zbrodniczym” krajobrazie („krwawa Luna”
Czy świat obecny w utworze sugeruje apokalipsę banalności? Przecież ta brzydota i pospolitość są tak potężne, że adoracja ani nie jest w stanie zmienić bohatera, ani – tym bardziej – przebóstwić świata, który nie „należy do Boga”. Przeciwnie, świat Go zwyczajnie ignoruje. Mamy do czynienia z czymś na kształt końca w jego najbardziej trywialnej postaci. Odstępstwa od tego schematu zostaną opisane później.
Podziw i kontemplacja rzeczywistości prowadzące do dziękczynienia są charakterystyczne dla wielu religii i nie są wyłączną cechą tradycji judeochrześcijańskiej, przepojonej uwielbieniem dla mocy Boga, która – przez porównanie – przypomina o znikomości człowieka
[…]
Cóż będę czynił w tak straszliwym boju,
Wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie?
Królu powszechny, prawdziwy pokoju,
Zbawienia mego jest nadzieja w Tobie!
Ty mnie przy sobie postaw, a przezpiecznie
Będę wojował i wygram statecznieM. Sęp Szarzyński, Sonet IV. O wojnie naszej, którą wiedziemy z szatanem, światem i ciałem, [w:] tegoż, Rytmy abo wiersze polskie oraz cykl erotyków, wstęp i oprac. J. Krzyżanowski, Wrocław 1973, s. 10. [13].
Bez przypisywania autorowi intencji intertekstualnych nawiązań wprost warto zauważyć, że barokowy poeta czuje się pewniejszy dzięki niewzruszonej ufności w moc Zbawiciela. Opisy nie sugerują ani skażenia świata (koncepcja grzechu pierworodnego), ani tym bardziej „piekła” (nie ma dantejskiego dramatu). Dominuje nie czerń, lecz brud i szarzyzna. Świat w tym wierszu jest głównie bury. Na szczęście pojawiają się bardziej optymistyczne wersje, jak w wierszach Dom (s. 16) czy Czas kasztanów (s. 17).
O ile sygnały pochodzące z rozszyfrowania tytułu Środa po Adoracji nie są oczywiste, o tyle inaczej ma się sprawa z wierszem, którego tytuł wskazuje na przejazd konkretną linią autobusową w Warszawie.
521, czyli podróż do centrum
Łachy na Wiśle, w słońcu piasek jak skóra okapi,
karki przy burdelu grzeją zmęczone nocną pracą dusze,
w autobusie niewinność pochylona szczupłe palce nerwowo zawija,
Warszawa napina łuk Libeskinda, drwi z nas piaskowy pancernik Stalina.
W miękkie „eł” wszyscy nabożnie wsłuchani:
„tatko przyjeżdżiał stąd na Odoljany”.
Przystanek Dworzec Centralny, odpycham wzrok łani.
Tunel pod nami, punktowiec przed nami,
płynne szkło Clarksa mami pasażerów oczy,
co z tymi rymami.
ZFA DZIAŁKA, KEBAB, GRILL, plac Zawiszy,
polegaj na mnie, nie na słowach, na ciszy.
Radisson, Blu Sobieski, Cafe Trylogia, Filtrowa,
kończy się świat, kończą słowa.
Plac Narutowicza czerwony
czub na głowie sześćdziesięcioletniej kobiety,
jutro pierwszy listopada, słońce twarz pali,
wojna przed nami.
(521, s. 10)
Tytuł, będący numerem warszawskiej linii autobusowej z Falenicy do Szczęśliwic uzasadnia kalejdoskop widoków, wrażeń i opinii. Używając topograficznych sygnałów w tekście, możemy podróżować z podmiotem lirycznym/bohaterem przez niemal całą stolicę, startując z podmiejskiej Falenicy do centrum, a następnie na zachód, aż do placu Narutowicza. Konkretne miejsca, jak na przykład podmiejskie przystanki autobusowe, znane budynki, z pięknym „żaglem Libeskinda” czy Pałacem Kultury i Nauki (im. Józefa Stalina) na czele, a także hotele z okolic placu Zawiszy, pojawiają się na równi z napotkanymi nieznajomymi, często ubranymi ekstrawagancko. Rzecz w tym, że najzwyklejszy pejzaż wielkomiejski nie stanowi żadnej sensownej całości posiadającej wspólny sens. Czy jest to immanentna cecha miejsca, poniekąd piekielna
Drogom na betonowych słupach, miastom ze szkła i żeliwa,
Lotniskom rozleglejszym niż plemienne państwa
Nagle zabrakło zasady i rozpadły sięCz. Miłosz, Oeconomia divina (tom Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada, 1974), [w:] tegoż, dz. cyt., s. 624. [15]
Tylko dwuznaczna końcowa informacja, że podróż się kończy, sugeruje (niejasne) treści eschatologiczne. Wers podkreślający, iż tym samym następuje „koniec świata” i „koniec słów”, mówi nie tylko o przystanku, na którym bohater wysiada, ale i o śmierci:
jutro pierwszy listopada, słońce twarz pali,
wojna przed nami.
Memento mori bezpośrednio odsyła do religijnej sankcji, a może także do IV Sonetu Sępa Szarzyńskiego (O wojnie naszej, która wiedziemy z szatanem, światem i ciałem – „wojna przed nami”) przywoływanego już jako historycznoliteracki kontekst wcześniejszego wiersza. Zauważyć wypada, że obecny tutaj topos miasta-molocha nie epatuje nędzą ludzką, jak u Władysława Reymonta albo u Juliana Przybosia
Wiosła złożone. W głąb cisza wciąga
Wydaje się, że jest to wiersz zbudowany tak samo jak wszystkie pozostałe, ponieważ rozpoczyna się według identycznego schematu, to znaczy opisu obrzydliwości cywilizacji zaśmiecającej przyrodę, która wcale nie jest dla cywilizacji wystarczającą przeciwwagą:
Cytrynowa pliszka, wilga, zimorodek w zieleni się mieni.
Wiąz powalony, olcha bez liści, im bliżej wody, tym szybciej łęg usycha.
Pajęcze wierzby polują, rzeka dusi drzewa od korzeni.
Kulawy lot skowronka, martwy grab, czapla siwa się giba.
Most w Dankowie, wysprejowana swastyka.
AVE BINLADEN, KUL, CANABIS, Str. Mjr. MALINA,
Makroglony obejmują na smutno dno kajaka.
Młoda krzyżówka biegnie po wodzie, okoń ważkę połyka.
Niedługo powrót. Android spocony,
Targeo w czasie rzeczywistym zlicza samochody,
PeKaeSu już nie ma, wnikam w metabolizm prywatnego busika. […](s. 26)
Kaleka, niemal obezwładniająca jest działalność człowieka skażonego głupotą mimo posiadania technologicznych gadżetów. Utrudnia ona przyrodzie stanie się „księgą natury” prowadzącą do Boga i umożliwiającą wypowiedzenie credo wybraństwa Bożego. Zresztą, źródłem i przeżycia, i wyznania okazuje się przede wszystkim czyste sumienie bohatera, zaś sugestia stworzenia wskazującego na swego Stwórcę ma znaczenie drugorzędne w stosunku do mocy „wewnętrznego jeziora”:
Ploso, cisza. Wiosła złożone. Rośnie we mnie zgoda. Płynę.
Rzeczna zgnilizna, wdycham woń mułu, ja, stworzenie.
Słońce przypiera. Gładka toń wewnętrznego jeziora.
Srebrna tafa bez zmarszczki.Mgnienie. Czyste sumienie.
Wreszcie czuję się synem(s. 27)
Zakończenie jest niezwykle ciekawe, ponieważ metafizyczna puenta nie wadzi się z opisem naturalnego świata, jak ma to miejsce we wcześniejszych wierszach, ale przeciwnie – właśnie natura nastraja i swą ciszą zmysłowo podprowadza do kontemplacji, a w konsekwencji do Boga. Otóż „ploso” to określenie związane z kajakarstwem. Poniżej bystrzy, gdzie rzeka płynie wartko, często pojawia się odcinek niezwykle spokojnej wody, niemal stojącej – ploso. I właśnie ta cisza (uspokojenie obserwowane w naturze) staje się wstępem do zaniechania aktywności i zachętą do wyciszenia duchowego. W rezultacie ostatnie dwa wersy pochodzą z tego samego świata co cała reszta wiersza i oba głosy: podmiotu/bohatera i komentatora/sędziego zdają się brzmieć identycznie.
Opisowi religijnego przeżycia nie zaszkodziła nawet maniera nachalnych rymów, ponieważ bardziej przekonujące jest wskazanie stanu ducha, paralelnego do sytuacji zewnętrznej, a także przystawalność krajobrazu wewnętrznego do zewnętrznego. Trafnych paralelizmów znajdziemy więcej, jak choćby „złożenie wioseł”, które poza dosłownym znaczeniem wskazują na konieczną bierność, ustanie aktywizmu prowadzące do kontemplacji lub modlitwy. Również aliteracja „w głąb cisza wciąga” bardziej zwraca uwagę na celność metafory oddającej istotę kontemplacji, niż epatuje samym dźwiękiem. Poetyka Tekielego odniosła w tym wierszu największy sukces, jak sądzę.
Poetyka
Brudna skóra świata
Czytając Roberta Tekielego, mamy wrażenie uczestnictwa w czymś bardzo osobistym ze względu na diariuszowy ton wierszy kondensujących zwykłe doświadczenia uchwycone w swym momentalnym istnieniu i przemijaniu. Notabene fakt przemijania nie wywołuje żadnej nostalgii poety, co warto podkreślić jako cechę odróżniającą – wielu twórców w tym wieku stara się bowiem odzyskać czas i przeżyć na nowo własną historię, aby ją zrozumieć, uporządkować i uczynić budulcem swej narracyjnej tożsamości. Tekieli tymczasem żyje bieżącą chwilą, a do przeszłości wraca niechętnie, co wydaje się naturalne, skoro potępił swą młodość (1994. Słodowiec 9, VII piętro, s. 32) i dzieli się opowieścią o sobie nowym.
Biorąc pod uwagę częsty motyw wędrówki oraz bujną obecność przyrody, można przypuszczać, że znajdziemy w tych wierszach stare chrześcijańskie toposy pielgrzymki oraz natury jako księgi, z której można odczytać zamysły Stwórcy. Ich brak zastanawia. Podróż jest wszechobecna, ale opisywane miejsca wędrówki (topograficznie i geograficznie niezwykle precyzyjnie zlokalizowane, co starałem się opisać) nie zdradzają jakiegoś nadrzędnego celu i robią wrażenie przypadkowego dreptania bez wyznaczonej marszruty czy rozpoznania ostatecznego szlaku. Co ważniejsze: wędrówki nie mają wpływu na doskonalenie się czy choćby przemianę bohatera wierszy.
Topos Księgi Natury
Jeszcze bardziej zdumiewa brak toposu „księgi natury”. Status przyrody w poezji Tekielego budzi sprzeczne odczucia. Pierwsze wrażenie wydaje się takie, że jest tak samo skarlała i zepsuta jak przejawy trywialnej cywilizacji, chociaż można znaleźć również momenty zachwytu, a nawet wyrażonych wprost stanów epifanicznych, kiedy stworzony świat chwali swego Stwórcę. Nie byłoby powodu do poruszenia takiej kwestii, gdyby nie religijne deklaracje autora, które stawiają problem starego chrześcijańskiego toposu. Otoczenie bohatera lirycznego wierszy Tekielego jest zazwyczaj przygnębiające, także gdy mowa o przyrodzie. Wyjątki okazują się nieliczne, jak w wierszu Dom (s. 16) z grudnia 2020 roku, rozpoczynającym się od obserwacji zimowego zamierania natury, aby przeciwstawić jej nadzieję symbolizowaną przez zmianę warunków atmosferycznych
Ziemia fryzurę zmieniła,
za szybą mróz już tylko zielone końcówki ścina.
Osowiały dąb wbił wzrok w ziemię
głęboko, od listopada już nie gada.
Zorza niesie nadzieję.
Ta chwila:
gloria w niebo wystrzeliła
choć jeszcze palą się żarówki w grafitowej podbitce dachu domu sąsiada.
XII 2020
Piękno natury objawia się w wierszach Tekielego z trudem, a zmysłowe jej odczuwanie i estetyczna kontemplacja wydaje się paradoksalna, zwłaszcza w kontekście wniosków religijnych, jak w kodzie utworu 52°10’N 21°14’E (s. 35):
Pod trawą gniją zaskrońce, padalce, żmije, węże.
Bez prawdy nie ma miłości.
Podobnie jest w wierszu 118 km/h (s. 34), w którym nie wiadomo dlaczego akurat banalność krajobrazu jest dowodem na dobroć Wszechmocnego:
Kamilew, Żychlin, Wiskiennica,
dworzec Kutno, za torami ruiny Azkabanu.
I nagie żurawie, i prawie
Gobi, pokręcony las, sosna resztki wilgoci wysysa,
i pradolina, czasoprzestrzeń szyje szyn wygina,
faluje rzęsa, znów rżysko, cmentarzysko, staw z wyspą, uroda.
Czytam Braille’em mapę świata, odcisk dłoni dobrego Boga.
13 VIII 2021
Bezpośrednia deklaracja, że kontemplacja stworzenia uzmysławia obecność Boga, pojawia się za to silnie w wierszu Przepiórka, skowronek (s. 28). Skąd więc wrażenie, że natura w tomie Bramy rany nie wskazuje na Boga? Na czym polega różnica między wierszami Tekielego a klasyczną formułą chrześcijańską, która powiada, że „piękno świata przyrodzonego było w tej metafizyce tłumaczone jako odblask piękna nadprzyrodzonego”
Nie tylko niewielka liczba epifanicznych momentów, ale stłamszenie i nijakość opisywanej przyrody stają się powodem wrażenia, że natura nie jest zdolna wskazywać na Boga albo czyni to z trudem. Stworzenie łatwiej wskazuje na swego Stwórcę, jeśli ma cechy do Niego podobne: potęgę lub piękno. Stąd ogrom gór, potęga oceanu albo niezwykłość ptaka kierują wprost ku pojęciom wzniosłym, a żywioły wywołują metafizyczny zachwyt, wdzięczność, a czasami prowadzą do modlitwy. Rachityczna przyroda podwarszawskich osad nie posiada takich możliwości, bo zamiast na imponujące ślady boskiej kreacji natrafiamy na kalekie szczątki ludzkiego bałaganu lub widoczki zaniedbanego krajobrazu. W tradycyjnym toposie piękno i potęga przyrody, a także ład świata kierowały refleksję chrześcijanina z jednej strony ku Stwórcy, a z drugiej ku własnej duszy i stawiały pytanie o wewnętrzny porządek i piękno czynów. Wydaje się, że obecnie nie jest to możliwe. Nawet niebo zostało skażone jak we fragmencie wiersza Krzepice (s. 8):
niebo niebieskie czyste oczy Boga,
nad raj dzieciństwa niesie głucha trwoga,
nad rajem smog pręży paszcze, mlaszcze.
Mocno wybija się na plan pierwszy utrata „raju dzieciństwa”, co w tym wypadku nie oznacza chyba pożegnania osobistej naiwności, ale koniec złudzeń co do kierunku, w jakim podąża nasza kultura. W wierszach Tekielego odbija się historyczna i kulturowa zmiana: podmiotu nie wspiera źródło, jakim jest dobra i piękna natura (albo ów podmiot uzyskuje pomoc bardzo rzadko), a jego religijne wypowiedzi możliwe są wyłącznie z wnętrza przekonań intelektualnych. Tu zresztą – jak można sądzić – objawia się dwoistość deklaracji religijnych bohatera wierszy oraz brak związku opisu realiów z aktami wiary.
Iluzja realizmu
Opis świata w tomie Bramy rany jest konkretny. Tekieli ma swoje miejsce na ziemi i jest nim Warszawa oraz jej okolice. Oczywiście to głównie Warszawa peryferyjna, bynajmniej niepowabna.
Świat okazuje się rozpoznawalny dla czytelnika, ponieważ został przedstawiony poprzez szczegóły, zwłaszcza detale geograficzne i przyrodnicze. Często otrzymujemy dokładne dane i z mapą w ręku jesteśmy w stanie podążać za podróżującym bohaterem, domyślając się, że mógłby nim być sam autor – oczywiście nie zapominając, że jest to autor wykreowany, a nie biologiczny, mimo przejęcia niektórych jego cech i przymiotów. Z wierszy dowiadujemy się, że bohater ten mieszka w podwarszawskiej Falenicy. Śledzimy jego poruszanie się po mieście i okolicy (Przystanek Kosmos, Techniczna 14, Pętla Aleksandrów, Stacja Dawidy), a w wierszu 521 podróżujemy z nim autobusem przez całą Warszawę aż do placu Narutowicza. Odwiedzamy podwarszawskie kąpielisko nad Świdrem i bywamy na dalszej prowincji, aż po stację Garbatka i Dęblin. Peregrynacja kończy się wierszem o domu i jego dokładną lokalizacją (52°10’N 21°14’E, s. 35), więc możemy obejrzeć domostwo bohatera z satelity.
Wiemy także, że podmiot Tekielego jest zapalonym kajakarzem i poznajemy jego ulubioną rzekę Liswartę. W kilku wierszach (zwłaszcza Dzień Tryfidów, s. 23–25, czy Wiosła złożone. W głąb wciąga cisza, s. 26–27) mamy nawet przywołane konkretne miejscowości, gdzie zaczyna się lub kończy szlak kajakowy, a także jego istotne punkty: Mokrę, Krzepice, Dankowo, Popowo, Rębielice Szlacheckie. Czasami pojawiają się nawet konkretne punkty orientacyjne lub atrakcje turystyczne, jak pomnik obrońców z 1939 roku w Mokrej, młyn Krupa, most w Dankowie z głupkowatym graffiti czy przystanek PKS-u.
Poeta nie tyle nawet dokładnie przywołuje świat przyrodniczy, ile epatuje precyzją opisu flory i fauny, a przede wszystkim zdradza zacięcie ornitologa (prawdopodobnie – poza zawodowcami – nikt nigdy nie widział takiego nagromadzenia ptaków od czasu obejrzenia sławnego filmu Hitchcocka). Na czterdziestu stronach zbioru autor wymienia czterdzieści jeden gatunków ptaków, dziewiętnaście gatunków drzew, trzydzieści jeden innych roślin, jak również dwadzieścia siedem gatunków zwierząt, wliczając w to owady i ryby oraz domowe psy i koty przywoływane po imieniu. Dla porządku dodajmy, że mowa też o użyciu określeń typu „drzewa”, „psy” i „ptaki”, a cała ta flora i fauna pojawia się na tle pradolin, jury, lasów, łąk, łęgów, stawów oraz żółtych łanów rodzących się na piaskach, rzędzinach, madach i innych rodzajach gleby.
Nazwy roślin czy ptaków z jednej strony stwarzają wrażenie konkretu, ale głównie służą dźwiękowemu ukształtowaniu wiersza. Bardzo często nazwy gatunków pojawiają się dla rymu, a właściwie aliteracji – ulubionego zabiegu autora. Czasami jest to kwestia żartu, a częściej pewnej „muzyczności”. Na przykład: „gęby gołębi” (77, dwie kosy, s. 7), „sroki spokój kosi” (Elegia na odejście śniegu, s. 14), „Osowiały dąb wbił wzrok w ziemię” (Dom, s. 16), „Czarnowron z trudem wzwyż się wspina” (Dzień Tryfidów, s. 23), „zimorodek w zieleni się mieni” (Wiosła złożone. W głąb cisza wciąga, s. 26) i tak dalej. Jeszcze częściej nazwy gatunków roślin pojawiają się dla pełnego rymu lub uzyskania dźwięczności frazy, więc podanie konkretnej nazwy uzasadnia brzmienie słowa, a nie realia przyrody. Czasami są to bardziej rozbudowane frazy, na przykład: „Słodka woń czeremchy, biel płatków szakłaka, / błyska metaliczna tęcza dumnej piersi szpaka” (Bramy rany, s. 6); „Kulawy lot skowronka, martwy grab, czapla siwa się giba”; „Plany, Most Bujany. Tam dalej, to rozchodnik, rojnik czy różeniec?” (Wiosła złożone. W głąb cisza wciąga, s. 26). Dla rymu poeta gotów jest nawet umożliwić roślinom poruszanie się, jawnie zrywając z ogrodniczym realizmem: „kica ku mnie turzyca” (Von Humbold. Jura, s. 31). Bywa, że specjalne ukształtowanie dźwięków obejmuje dłuższy passus, jak w cytowanym już fragmencie wiersza 118 km/h (s. 34), w którym ciągnie się przez kilka wersów.
Coś z dawnej postawy lingwistycznej da się zauważyć w nowych utworach Roberta Tekielego i nie chodzi wyłącznie o zabawę brzmieniem, bo konsekwencje tego typu zabiegów okazują się bardziej doniosłe, a dotyczą ontologii przedstawionej rzeczywistości. Używanie – i to natarczywe – nazw fauny i flory według potrzeb aliteracji lub rymu (często dokładnego) podważa realność świata, sugeruje jego umowność, literackość, zależność od poetyki i widzimisię poety obnażającego dowolność użycia profesjonalnego nazewnictwa. Albo – inaczej mówiąc – poddaje w wątpliwość iluzję realizmu roztaczaną przez autora – znawcę przyrody.
De facto językowe zabawy podkreślają kreatywną władzę nad opisywanym światem i jego niesprowadzalność do realiów. To rzeczywistość wyobrażona, znajdująca się w świadomości podmiotu/bohatera i tak też jest opisywana, jako pojawiająca się w jego percepcji, a nie istniejąca sama w sobie, obiektywnie, niezależnie od woli poety. Kolejność obserwacji (stąd taka przewaga zmysłu wzroku) rządzi tym światem, zależnym od oczu i oceny podmiotu wierszy, a właściwie bohatera, skoro sporo utworów posiada jakiś stopień fabuły. Dobitne podważanie iluzji realizmu jest jawnym przyznaniem się do kreowania rzeczywistości, a na skutek lingwistycznych zabiegów rośnie nieufność do nazw, skoro sam autor ujawnia kreacyjny charakter swej poetyki i tym samym bierze w nawias naiwny realizm języka. Przypomnijmy, że w pierwszym tomiku poety, zatytułowanym Nibyt (a więc „niby/byt”), autor rozłupywał słowa niczym orzechy, aby wydrzeć im tajemnicę ich wnętrza. Obecnie zabieg jest delikatniejszy, ale i rodzi się pytanie, czy użyty język potwierdza istnienie rzeczywistości.
Najbardziej zaborczym zmysłem staje się zmysł wzroku. Nie tylko w tym sensie, że wiersze zawierają dużo oglądanych szczegółów, ale także dlatego, że sokole oko poety okazuje się drapieżne również w innym znaczeniu: ocenia, a najczęściej osądza miejską lub podmiejską okolicę. Tekieli nie rejestruje kolejnych obrazów, ale je lustruje, a wynik procesu jest najczęściej negatywny. Dzieje się tak właściwie bez emocji, bo wcale nie widać, aby bohater miał jakiś uczuciowy stosunek do świata. Należy się tu dopatrywać raczej zimnej, pozbawionej silniejszych uczuć relacji – pozytywnych lub negatywnych. Nie wydaje się, aby Warszawa funkcjonowała w tej poezji jako modernistyczne miasto-moloch, a drapieżność opisu może zmylić: miasto nie jest sympatyczne, to prawda, ale nie jest też „piekielne” i godne potępienia jak w młodopolskich powieściach. Nawet jeśli mamy do czynienia z pogardą, to raczej umiarkowaną, jaką można odczuwać do banału, a nie do potężnego zła, które budzi w nas sprzeciw. Więcej tu izolacji niż potępienia. Notabene banał, pospolitość i miernota, w tym popkultura, na przykład Harry Potter (118 km/h, s. 34) czy powieść science fiction (Dzień Tryfidów, s. 23), nie stają się wcale przedmiotem jakiejś gwałtownej niechęci. Przeciwnie: kultura masowa okazuje się jednym z żywiołów poety i tylko jej ewidentnie szatańskie przejawy oraz hipokryzja są powodem szyderstwa (***w MTV zgniły miły zapach..., s. 13). Zasadniczo miasto jawi się jako miejsce depresyjne, a nie piekielne.
Religia
Dwa głosy w jednym wierszu
Świat przedstawiony w utworach Tekielego ma wszelkie cechy zależności od wzroku podmiotu/bohatera, został bowiem przywołany jego wolą i nic nie wskazuje, aby miał istnieć poza jego mentalnością. Niczym u Berkeleya „realność przedmiotów zmysłowych polega na tym, że są postrzegane”
Świat wierszy Tekielego składa się z drobiazgowych obserwacji i poza subiektywnymi postrzeżeniami podmiotu/bohatera nic nie ma. Pewien obiektywny wymiar istnienia nadaje mu dopiero głos zewnętrzny wobec przedstawionego uniwersum – należący „bezpośrednio” do autora? – komentujący i surowo oceniający rzeczywistość w liryku. Nic więc dziwnego, że ta rubasznie przedstawiona cywilizacja nie znajduje uznania w oczach autora (a może także w oczach Bogach). Pewna sympatia objawia się co najwyżej w inicjalnym wierszu Mijam bażanty i sarny (s. 5), a w pozostałych została przedstawiona jedynie pośrednio.
Podwojenie głosu w utworach z tomu Bramy rany wymaga specjalnej uwagi. Kto mówi w tych wierszach? Z jednej strony – ten, który widzi, opisuje i działa – to znaczy podmiot/bohater. Od niego zależy warstwa opisu świata przedstawionego, do którego zresztą należy. Ale w wygłosie wierszy pojawia się ocena, komentarz lub inna forma podsumowania, które pochodzą od kogoś innego, istniejącego czy też funkcjonującego ponad światem przedstawionym, a może nawet w pewnych wypadkach ponad podmiotem/bohaterem działającym. Jesteśmy więc w stanie rozpoznać dwie instancje: pierwsza to podmiot/bohater peregrynacji (notabene jawnie kreowany na autora za pomocą aluzji biograficznych), a nad nim odkrywamy instancję wyższą, komentatora wypowiadającego ocenę, którego możemy uznać za osobę mówiącą spoza świata przedstawionego (i tu znowu z silną sugestią, że mówi to autor, ale bezpośrednio komentując).
Konfrontujemy się zatem z instancją labilną i niedookreśloną, skoro w poszczególnych wierszach nie mamy pewności, do jakiego stopnia persona osądzająca opisany świat jest od tego świata niezależna, zewnętrzna. Owa labilność bierze się stąd, że oba podmioty – i podmiot/bohater, i komentator/sędzia – znajdują się wewnątrz wiersza i fakt, że odróżnienie tych głosów jest rzeczą stosunkowo łatwą, niczego ontologicznie nie zmienia. Pierwszy głos upodabnia się do narratora ze względu na fabularność części utworów. O drugim nic nie wiemy, poza tym, że osądza świat niemal zawsze negatywnie. Wydaje się to bezpośrednio głos odautorski, w żaden sposób nieuzależniony od zaprezentowanego uniwersum. Głos ten ma specjalny status ontologiczny: jednocześnie istnieje i nie istnieje w wierszu. Obecny jest w nim graficznie, ale wyraża opinie spoza niego.
Fizycznie oba głosy – podmiotu/bohatera i komentatora/sędziego – nie zostały oddzielone, jak w wypadku tytułu, motta czy daty (sygnały bezpośredniej władzy autora nad całością utworu
Infrastruktura pleśni” (Mijam bażanty i sarny, s. 5); „Moje serce rwie się, choć przyjęte, bliskość to rana do rany?” (Bramy rany, s. 6); „jestem spokojny, choć niewiele życia przed nami” (77, dwie kosy, s. 7); „bądź zimny lub gorący / słuchaj” (Depresja, s. 11); „Boga żywego pragnie moja dusza” (Anchois z brzoskwinią, s. 21); „Gniją żagwie żądz, bez grzechu nie ma zbawienia” (Lasem z lubą do Lublina, s. 22); „wina, moja bardzo wielka wina” (Dzień Tryfidów, s. 25); „Mgnienie. Czyste sumienie. / Wreszcie czuję się synem” (Wiosła złożone. W głąb wciąga cisza, s. 27); „Czy ryzykować nie moje cierpienie? // Idę. Wdycham Ciebie” (Przepiórka, skowronek, s. 28); „Czytam Braille’em mapę świata, odcisk dłoni dobrego Boga” (118 km/h, s. 34); „Bez prawdy nie ma miłości” (52o N’10 21o 14’E, s. 35).
Bardziej rozbudowane podsumowania, czasami z użyciem cytatu lub biblijnej aluzji, znajdujemy w trzech utworach:
kończy się świat, kończą słowa.
[…]
jutro pierwszy listopada, słońce twarz pali,
wojna przed nami.
(521, s. 10)
ostatnia wieczność wieczór wieczernik wieczerza,
[…]
Cierpienie ma sens.
Po drugiej stronie rzeki czwórkami maszerują szerszenie.
(Von Humboldt. Jura, s. 31)
„U was nawet włosy na głowie wszystkie są policzone…”.
Jestem wart więcej niż dwa asy? Nie wierzę. Dzwonię.
Jedziesz.
[…]
Ta trwoga nie do Boga
(1994. Słodowiec 9. VII piętro, s. 32)
Kilkakrotne wspomnienie Sępa Szarzyńskiego nie było przypadkowe. To o jego technice budowania w sonetach „małego dramatu” pisał Jan Błoński i zwracał uwagę na rozszczepienie „lirycznego bohatera na (pozornie) neutralny i obiektywny »głos« i na »aktora«”
Rana i łaska
Świat – taki, jakim jest – rani oczy obserwującego. Życie jawi się jako trauma, niekoniecznie koszmarem wielkich tragedii, co raczej poniżającą w swej trywialności nicością – oto współczesna groza. Podmiot/bohater naraża się na obserwację i – jak już zostało powiedziane – świat istnieje dla niego o tyle, o ile go widzi i opisuje. Świat rani sobą, bo nie jest taki, jaki powinien być. Zmysł wzroku sugeruje dominację oczu (na poziomie poetyki), ale przecież ważniejsze, bo oceniające, okazują się tutaj oczy duszy! Z religijnego punktu widzenia, to one okazują się „bramami rany”, umożliwiającymi odczuwanie moralnego i religijnego bólu. Pewną rekompensatą staje się – być może – obcowanie z poranionym Jezusem („bliskość to rana do rany?”), ale to już obszar domysłu, bo obraz nie jest jednoznaczny.
Jeżeli świat się rozpada i rdzewieje, jeśli cywilizacja, zamiast być dumą człowieka, staje się dowodem na jego mizerię, jeśli nawet przyroda, skarłowaciała i niezbyt ponętna, przestała wskazywać na Najwyższego – to gdzie szukać ratunku? Skąd brać siłę do życia, które okazuje się nie tylko marnym trwaniem w kiepskim świecie? Człowiek – mierny twórca – przestał współpracować ze Stwórcą. Zgoda. Natura skarlała – trudno. Znikąd więc pociechy? Podmiot/bohater staje się banitą, a nie człowiekiem zamieszkującym świat, który jest jego domem w sensie filozoficznym i religijnym. I może na tej jałowej ziemi pozostaje mu tylko wyrażać – nieco buńczucznie i bez uzasadnienia – credo? Ten drugi głos – komentator i sędzia jednocześnie – nie zważając na jakiekolwiek zawarte w wierszu przesłanki, zdecydowanie objawia swe zdanie: wierzę. Wbrew wszelkiemu oglądowi mizerii świata, wbrew świadectwu oczu i uszu, a przeciw zdrowemu rozsądkowi i życiowemu doświadczeniu.
Podmiot/bohater wierszy Tekielego okazuje się w tym sensie „nieracjonalny”. Pozostała mu tylko łaska. Taki termin nigdzie nie pada i jest to raczej rozpoznanie sytuacji zawartej w wierszach niż określenie wypowiedzianego wprost aktu wiary autora, ale trzeba w tym miejscu wyraźnie wysłowić nie[1]dopowiedziane: konstrukcja utworów wskazuje na łaskę. Mowa o „łasce habitualnej”, czyli „trwałym uzdolnieniu do życia i działania zgodnego z Bożym wezwaniem”, jak definiuje ją Katechizm Kościoła katolickiego
Wiara poza wspólnotą
Utwory z tomiku Bramy rany należą do poezji jawnie religijnej. Pojawia się pytanie, jak bardzo rzeczywistość – fizyczna i metafizyczna – jest dla podmiotu/bohatera tych wierszy istotna. Inaczej mówiąc: na ile świat naturalny, kultura i bliźni stają się przeszkodą lub pomocą w nawiązaniu i utrzymaniu więzi z Bogiem. Sfery ziemska i niebieska nie mają wiele wspólnego.
Uważny czytelnik odnosi nieprzeparte wrażenie, że rzeczywistość (obserwowana, a właściwie oceniana) jest mało ważna. Liczą się tylko sam podmiot i Bóg. Modna dzisiaj relacja „ja” – „Inny” (według uproszczonej idei Levinasa) w gruncie rzeczy buduje świat pozbawiony otoczenia. Jeśli nie liczyć utworów, gdzie pojawia się jakiś bliżej niezidentyfikowany przyjaciel („Siwy” z wiersza 77, dwie kosy), enigmatyczna ukochana (Lasem z lubą do Lublina) lub dziewczynka Tosia (córka z wiersza Czas kasztanów), bohater został wypreparowany ze społeczeństwa
Bohater Tekielego jest emocjonalnie niezainteresowany istnieniem bliźnich, a ich obecność nie wyzwala silniejszych moralnych czy intelektualnych poruszeń. Nie ma tu spotkania (na przykład w rozumieniu dramatu Tischnera
Pytanie nie należy wyłącznie do gatunku socjologicznych czy filozoficznych. Ma o wiele bardziej doniosłe znaczenie teologiczne: Jak możliwy jest religijny świat bez bliźnich? Bez współwyznawców? Bez wierności? Bez miłości? Bez wspólnej nadziei? Wszak w katolicyzmie zbawienie jest kwestią wspólnoty (czyli Kościoła), a nie tylko jednostki. Rodzi się pytanie stricte religijne: Czy taki świat może być odkupiony? Zasadność tego pytania ma podwójne umocowanie: w teologii i poetyce. Skoro tomik został jawnie skonstruowany jako dziennik duszy i przedstawia jej religijne doświadczenie, to czytelnik ma prawo zapytać, czy poetyka tej deklaracji służy czy też przeczy. Wydaje się, że mowa raczej o potępieniu niż zbawieniu; pesymizmie, a nie o nadziei.
Świat w poezji Tekielego jest smutny.