27.10.2022

Nowy Napis Co Tydzień #175 / Wrażliwość religijna i moja biała kartka papieru

Możesz znaleźć miasta bez murów, bez królów, bez praw, bez szkół, ale narodu bez Boga, bez modlitwy, bez przysięgi, bez ofiar nikt nie widział ani nie zobaczy nigdy.

Plutarch, List do Colota, 31,5

Tytuł tejże wypowiedzi to parafraza jednego ze zdań zawartych w książce Gastona Bachelarda Płomień świecy. Wskazuje on problematykę, którą rozwinę w dalszej części eseju. Chodzi mianowicie o więź między konfesyjnym stylem myślenia i zachowania a literaturą, w węższym sensie poezją. Należę wszakże – co już samo w sobie jest łaską i trwałym zobowiązaniem – do ludzi obdarzonych wrażliwością religijną. Tego faktu nie sposób zlekceważyć, pociąga on za sobą określone i gruntowne skutki, obejmujące też sferę twórczości artystycznej. Ale jak bliżej określić ową wrażliwość religijną? Moim zdaniem następująco. Jest znamienną dyspozycją czy skłonnością do dostrzegania ukrytych aspektów świata oraz wnikania w duchowy wymiar istnienia. Ma zatem swego rodzaju wartość egzystencjalną oraz poznawczą. Dotyczy spraw i wydarzeń wiążących się (w religii chrześcijańskiej, w której się wychowałem) z obecnością osobowo pojętego Boga i założonego przez Chrystusa Kościoła, dysponującego jasno sprecyzowaną i racjonalnie uzasadnioną doktryną oraz Tradycją.

Przyznaję: tak pojęta wrażliwość religijna bywa dotkliwym ciężarem, lecz i źródłem twórczości. Poeci jej pozbawieni, a są tacy, muszą dokonywać niesamowitego wysiłku, żeby swoje wewnętrzne przeżycia wiązać z jakąś bliżej niesprecyzowaną dziedziną alternatywnej wobec Kościoła katolickiego świeckiej duchowości ograniczonej do najprzemyślniejszych ekstatycznych uniesień i humanistycznych wzlotów. I w takiej sytuacji być może niektórzy z nich uznają się za ludzi „tu i teraz” spełnionych. Niech będzie, osobiście wybrałem odmienny szlak nakreślony przez mocną tezę, że tajemnica mojego życia, jego napięcia i bóle, chwile rozkoszy i smutku, dzięki zbawczemu czynowi Jezusa na Golgocie, znajdą wieczny wyraz w uszczęśliwiającym widzeniu samego Stwórcy wszechrzeczy.

Poezja a wiara

Rzecz jasna w grę wchodzi tutaj autentyczna, żywa wiara, źródłowo związana ze słuchaniem i świadectwem. Dosłuchujemy się przecież znaczeń ujętych zawsze w jakimś kulturowo ukształtowanym języku. W przypadku wiary i poezji będzie to słowo, zwłaszcza słowo tkające krajobrazy Biblii ujawniającej treści samoobjawiającego się Boga, skomponowanej w historycznie zdeterminowany sposób, lecz z wykorzystaniem mocnych form, mieniących się gatunkową różnorodnością. Nie mogło być inaczej, gdyż Bóg musi pozostawać Kimś ukrytym (Deus absconditus, Iz, 45, 15), absolutnie przekraczającym w bytowaniu i poznaniu własne stworzenia. Wcielenie niczego w tej kwestii nie zmienia. Chrystus, jak wiadomo, w swych najważniejszych decyzjach każdorazowo wskazywał równocześnie na Ojca i Ducha Świętego. Żeby więc układ wszechświata mógł pozostawać w więzach swej struktury, Boga należy widzieć w aurze całkowitej transcendencji. Inaczej rzeczywistość, w której żyjemy, musiałaby przybrać jakieś inne, trudne zresztą do wyobrażenia, fizyczne oblicze. Z drugiej strony zauważamy ślady ingerencji Stwórcy w świat, nie mogąc mimo wszystko do końca zrozumieć, w jaki sposób immanencja Boga łączy się z Jego absolutną transcendencją.

Z tej racji wiara i poezja, mimo że istotowo różniące się od siebie, znajdują wspólne miejsce w symbolicznej ekspresji językowej, precyzji syntaktyczno-stylistycznej, rytmicznym duchu wersyfikacji bądź logice paradoksalnego dowodzenia. W wierze, jak i w poetyckich realizacjach odnajdujemy pewien nalot samotności i milczenia, które nieustannie im towarzyszą. Nie sposób bowiem ani wyobrazić sobie wiary bez trudu osobistej, niemal pustelniczej walki o jej szczerość i prawdę, a twórczości bez ciszy oddalenia, odejścia od hałasu globalnych środków przekazu, ani – tym bardziej – wysłowić jednorazowo doświadczenia życiowego, w tym emocji i stanów wewnętrznych, dlatego trwa i musi trwać obrzęd ponawiania aktów wiary i aktów poetyckiej kreacji. Dzięki temu poetycka „praca w słowie”, zmaganie się z oporem materii językowej oraz interpretacja jako sposób rozumienia wszelkiego typu tekstów (tu: wiary i poezji) zostały głęboko zakorzenione w świadomości kulturowej, pozostając jej atrybutywną koniecznością.

Dlaczego? Powód jest prosty. Cokolwiek przydarza się nam w codzienności, zawsze wyrażamy to w terminach wieloznacznych, z natury domagających się interpretacji, bo mieszczących w swej znakowej głębi szansę różnorodnego odczytywania. Odsyłają one do sfer niedosiężnych, zaledwie przeczuwanych, sugerują pola o statusie bytowo zaledwie możliwym, dają na domiar poczucie piękna niosącego estetyczną przyjemność i ekscytację. W takim horyzoncie nasze życie wciąż się dopełnia w każdym poszczególnym istnieniu, w Kościele, w każdej mszy świętej i w rzeczywistości sakramentalnej. Odnajduje przeto swą najgłębszą intensywność w symbiozie wiary i szeroko pojętej literatury i sztuki. Przy tym wszystkim wiarę i poezję łączy otwartość na to, co niespodziane, zaskakujące. Czerpią one żywotne soki ze wzorców objawieniowych, z tego, co mówi człowiekowi Bóg w porządku narracji biblijnej, w realności zdarzeń dziejowych, w postawie świętych i błogosławionych.

Wreszcie rzecz najbardziej intrygująca. Otóż języki wiary i poezji stykają się ze sobą w wymiarze substancjalnym, to znaczy odsłaniającym zamysł, żeby przez to, co przekazują, mogło się w ludzkim życiu coś przemieniać, budować od nowa w kształcie bardziej doskonałym, moralnie wzniosłym. Dochodzimy tutaj do symbolicznego, czyli łączącego ze sobą dwa różne kręgi, porządki bądź osoby, które spotkawszy się po jakimś czasie, ponownie łączą w jedno rozłamaną „skorupę pamięci” i rozpoznają się wzajemnie. Wówczas logos znajduje odzwierciedlenie w ich etosie.

Wiara jest pierwsza

Ale: uważajmy. Wiary w żadnym razie nie należy utożsamiać z poezją, która musi pozostawać pewną propozycją metaforyczną, choć wywodzącą się z realnego kontaktu z rzeczywistością. Nie wymaga tak silnego poświęcenia i zawierzenia, wejścia w intymną i osobową relację z Bogiem. Poezja, sam tego doświadczam, podprowadza tylko pod próg czy bramę. Po jej przekroczeniu spotykamy żywioł zaufania, wierności Temu, kogo próbujemy kochać i naśladować. Wymyka się On wszystkim próbom ogarnięcia. Mimo to nie ustajemy w drodze, by się zbliżać do tego źródła ostatecznego ocalenia. Idziemy osobną, niepowtarzalną ścieżką życia, uwrażliwieni na wszelkie przejawy tajemnicy. Jeżeli chodzi o mnie, uczyłem się słów „Ojcze nasz” równocześnie z chodzeniem i mówieniem. Trudno było wyobrazić sobie początek dnia bez złożonych rąk, niekiedy różańca odmawianego z mamą Franciszką, zwłaszcza wtedy, kiedy wędrowaliśmy do pracy w ogrodzie. Mama wówczas szeptała: „Jasiu, nie garb się, stawiaj prosto nogi, wyraźnie mów: »Zdrowaś Maryjo«”. Być może wtedy poczęły rozkwitać we mnie kiełki Bożej życzliwości. Zauważyłem, że ziemia jest pełna miłości, a przyroda rozbłyska Bogiem. Ale tylko ci, którzy to widzą, decydują się na odważny krok i – jak Mojżesz – zdejmują sandały, chcąc dotrzeć do miejsca świętego.

Żebym więc mógł w swoim życiu odpiąć sandały, Bóg spojrzał na mnie wzrokiem szkolnego katechety, księdza Piotra Bożyka. Przemówił – nie szkodzi, że brzmi to nieco sentymentalnie – zarówno w opiece, jaką otoczył on moje młode lata, jak i przez słowa spisane na kartach biblijnych opowieści. Powoli zacząłem dorastać do odpowiedzialności i przyjmować dyrektywy rodzącego się powołania. Lecz decyzji o wstąpieniu do seminarium nie podjąłem natychmiast. Wiedziałem, że warto czekać, aby zażyłość między Chrystusem a mną, nie od razu zresztą uświadomiona, mogła się umocnić. Z niej czerpałem i nadal czerpię siły do ewangelicznej wierności, aby być przyjacielem ludzi i ich rozumiejącym bratem. Nie było i nie jest to łatwe. Dlatego nie zadowalam się tym, co w praktyce Kościoła konwencjonalne, usztywnione rutyną. Muszę pozwalać, by bez przerwy przenikało mnie tchnienie Boże, abym mógł poznawać potrzeby stającego przede mną, jedynego w swoim rodzaju człowieka. Nie przy udziale narzędzi psychologii, choć niekiedy mogą się one okazać przydatne, ale dzięki otwarciu na łaskę miłosiernego Boga. Tym bardziej że o własnych siłach mogę zaledwie wznieść oczy ku niebu. W tym sensie wiary nie sposób wypracować czy wymusić na sobie. Ona rodzi się z nieprzewidywalności życia. Z wewnętrznego skurczu dosięgającego człowieka w chwili, gdy uświadomi sobie osobistą kruchość i w swej miłości dojrzy drobiny egoizmu. Musiałem o tym jakoś intuicyjnie wiedzieć, skoro przyjąłem kapłański styl życia i podążam za Jezusem. Ikoną w tym wysiłku pozostaje Jan, ten pustynny i ten z Wieczernika.

Już z tego, co do tej pory wyznałem, widać, że wiara to przeżycie wymagające, stawiające w świetle ostatecznych rozstrzygnięć, ponieważ wyrasta ze Słowa, które ujawnia najgłębszy sens oraz istotę życia i śmierci, miłości i jej braku. W Jego świetle ważności nabiera język poetycki jako narzędzie ekspresji wiary, chcąc nie chcąc pełnej niepokoju, stale pytającej, potrzebującej widzialnych potwierdzeń, otwartej na różne sposoby docierania do ewangelicznej prawdy.

Muszę pisać o Bogu

W latach 70. ubiegłego wieku, kiedy zaczynałem swoją poetycką przygodę wraz z kolegami tworzącymi wówczas, jak to nazwała Maria Janion, ruch „Nowej Prywatności”, nie przeczuwałem, że moja duchowość skieruje mnie w stronę kapłaństwa. Kończyłem akurat studia polonistyczne, zadomawiałem się z dnia na dzień w Warszawie, zacząłem też drukować w „Nowym Wyrazie”, w gdańskim „Punkcie”, w „Literaturze”, „Twórczości”, „Tygodniku Powszechnym”. Za sprawą Andrzeja Gorenia i jego żony Anny, znakomitych znawców symbolizmu europejskiego, literatury rosyjskiej i semiotyki, tłumaczy Bachtina, rozpocząłem uczestnictwo w zebraniach Pracowni Badań Kultury Literackiej prowadzonej przez Stefana Żółkiewskiego („Grubego”, jak szeptano na korytarzach IBL-u). Wszystko zdawało się iść właściwym torem. Planowałem doktorat poświęcony związkom Jacques’a Maritaina z kulturą polską i środowiskiem skupionym wokół zakładu dla niewidomych w podwarszawskich Laskach. Tymczasem wydarzenia potoczyły się niespodzianym torem. Przyjąłem święcenia kapłańskie, nie zaprzestając pracy pisarskiej. Rozmyślałem: czy będę w stanie pogodzić te odmienne powołania? Niektórzy z przyjaciół w dobrej wierze pytali: „Dlaczego wciąż piszesz wiersze? Czy nie wystarcza samo piękno liturgii, służba sakramentalna, lektura Pisma Świętego? Jesteś księdzem, nic godniejszego nie mogło cię spotkać. Porzuć tę niepotrzebną pisaninę, tym bardziej że nie jest najwyższych lotów”. Długo wadziłem się z samym sobą i w końcu doszedłem do przekonania, że skoro miewam olśniewające poetyckie stany umysłu, szkoda z nich rezygnować. Kto wie, jakie efekty przyniosą w przyszłości. Rozpoznałem też osobliwy fakt: oto moje przeżycia religijne zaczęły się domagać – odczuwam i obecnie takie wewnętrzne przynaglenie – utrwalania w języku im właściwym. Nie miałem wątpliwości, że chodzi o słowo poetyckie. Ono jedynie zespala się z drżeniami ducha i wiarą. Potrafi w niespodziewaną siatkę znaczeń włączyć pytania typowo religijne i sugerować otwarte odpowiedzi. Niczego nie jest pewne, lecz pozostawia jasny prześwit pomiędzy życiem a nadzieją. W pewnym przeto znaczeniu słowo poetyckie pozostaje na usługach wiary, ale i wiara służy językowi poetyckiemu. Jak to się konkretnie dzieje?

Gdyby nie wiara i rzeczywistość kapłańskiej posługi byłbym innym człowiekiem i zupełnie inaczej wyglądałaby literatura, jaką tworzę. Religia zabarwia mój świat, rozszerza jego obszary, prezentuje katolicką aksjologię i wizję zbawienia. W aurę spotkań z ludźmi wprowadza niedosięgły ideał miłości – caritas, doskonale spełniony w życiu Jezusa, który można na przygodny sposób naśladować. W poezji staram się taki obraz świata zarysowywać. Niekiedy jednak poddaję go pewnego typu zabiegom sytuacyjnym, to znaczy wypróbowuję różne warianty możliwych zdarzeń bądź emocji, by osiągnąć stan zaskoczenia, wyrwania samego siebie i ewentualnych odbiorców z lekturowej konwencji. Nigdy jednak nie przekraczam poziomu ewangelicznej ortodoksji. Trzymając się Bożej prawdy, żyję pełnią twórczej wolności.

Ponieważ wolność nie zakłada totalnej i tytanicznej swobody, braku norm, zwłaszcza moralnych, ale jest wolnością na ludzką miarę, której „ograniczającą” zasadą jest dobro i wolność kogoś drugiego, dlatego w mojej poezji reguła ta przejawia się w promocji porządku, ładu, nie ma w niej dominacji tego, co diaboliczne, prowadzące do duchowego rozdarcia, pomnażania zła. Chciałbym, żeby podczas lektury mojej poezji czytelnik odczuwał ukojenie i spokój. Nie oznacza to, że nie dostrzegam negatywnych stron egzystencji. Przeciwnie, widzę je nieustannie. Ale zadanie poezji – tak je rozumiem – jest inne. Chodziłoby o to, aby świat pokazywać w antynomiach, widzieć nakładanie się jego ciemnych i jasnych elementów, gdyż kultura karmi się nimi, lecz tylko po to, żeby wskazywać na rzeczywistość pozbawioną niedoskonałości. Nasz świat nie jest najlepszy z możliwych, dlatego powinniśmy kształtować go w poczuciu odpowiedzialności za wszystko, co czynimy, nie tracąc z oczu kategorii dobra wspólnego.

Toteż zadań poezji nie ograniczam do spraw estetycznych, ponieważ ma ona nie tylko poruszać egzystencjalnie, ale wpływać na realne ludzkie decyzje, czynić codzienność bardziej znośną i wytłumaczalną. W tej sprawie sporo czerpię z doświadczenia, jakie przynosi sakrament pokuty, posługując penitentom w konfesjonale. To może jedno z ostatnich już miejsc, gdzie nikt nikogo nie oszukuje (zdarzają się naturalnie od tej normy odstępstwa), nie mami wymyślonymi przeżyciami i słabościami. Stykam się więc z niekłamaną materią życia, niełatwymi do wyobrażenia dramatami, lecz i radościami istnienia, kiedy człowiek staje przed zobowiązującym światłem własnego sumienia i pragnie w obliczu Boga dokonać rozrachunku z samym sobą.

Takie chwile, nieraz bardzo trudne, nacechowane bezradnością (to bodaj najczęstsze odczucie spowiednika), uczą mnie najwięcej, dają wgląd w naj-tajniejsze skrawki bycia, odsłaniają to, co rzadko dostrzegamy w jasności dnia. W ten sposób mam przystęp do wielobarwnego kobierca ludzkich osobowości, stykam się z przeżyciami i problemami, które uczą pokory, empatii, „niemego współcierpienia”. Ujawniają też dramatyczność życia jako takiego i przestrzegają przed naiwnym optymizmem, apologią cierpienia. Jesteśmy co prawda zdolni do heroizmu, lecz nie powinniśmy czynić z niego narzędzia religijnej perswazji, mimo że w naszej wierze odgrywa ono fundamentalną rolę. Różnorodne ścieżki chrześcijaństwa zbiegają się wszakże u stóp Jezusowego krzyża. W każdym razie kościelne czynności wpływają na mój sposób pisania i myślenia, kierują poezję w rejony wydobywane ze skarbca kultury religijnej, wzbogacają widzenie tak zwanych ludzkich spraw. Jakżeż więc mógłbym o nich nie pisać i z nimi się poetycko nie konfrontować?

Wzorce dobrego życia a wzorce dobrej literatury

Przez całe życie staram się realizować możliwości zawarte w mojej naturze. Wiem jednak, że tego wielkiego bogactwa nigdy nie zdołam spożytkować; wierzę, że będzie to możliwe dopiero po stronie zmartwychwstania. Teraz, mając do dyspozycji rozum, wolę, miłość i religię, żyję w miarę szlachetnie, jakkolwiek nie zawsze udaje mi się sprostać narastającym z dnia na dzień oczekiwaniom i zadaniom, jakie przynosi codzienność. Zdarza się, że ulegam idolom-pokusom perswazyjnie narzucanym przez dookolną rzeczywistość. Mimo to na mocy własnego człowieczeństwa i zdroworozsądkowego doświadczenia zrozumiałem, że każde osobowe spełnienie wiąże się z ogólnie uznanymi „wartościami” – prawdą, dobrem i pięknem. Zaakceptowałem wzorce chrześcijańskiego światopoglądu. Podejmując decyzje, rozważam je w kontekście sumienia i standardów ewangelicznych.

W związku z tym, czy pisząc dowolny tekst literacki, muszę brać pod uwagę przyjęte pryncypia religijne i obyczajowe? Czy świat, który tworzę, podlega wartościowaniu moralnemu? A może te „dogmaty” ograniczają mnie, nie pozwalają na rozwinięcie poetyckiej wyobraźni? Nie wypada bowiem, żebym przekraczał granice nakreślone przez systemowe nakazy religijne. Ale kiedy tak właśnie postępuję, czy nie tracę kreatywnego wymiaru wolności?

Nieraz nad tym się zastanawiałem. Niektórzy uzasadniają, że literatura dysponuje swoją autonomią i człowiek również. Jako „natchnione osobowości” mamy prawo do każdego rodzaju wyboru, nawet najbardziej „złego” i obrazoburczego. Etyka, cnota to zacne relikty i doprawdy nic więcej. Żadne prawo nie powinno wiązać umysłu i wrażliwości poetom ani innym artystom. Wolność rodzi wolność – nie należy o tej zasadzie zasad zapominać.

Toteż nie mylę projektów artystycznych z wymogami moralnymi. Nie chciałbym nikogo pouczać i naginać poezji do „jedynie słusznych” intencji, zachęcając samego siebie do propagowania lirycznie ujętych treści religijnych na zasadzie wyłącznie propagandowej. Nie czynię z własnej twórczości narzędzia ideologicznego nacisku, choć opowiadam się za pisarstwem, w którym dobro–cel, nigdy zaś zło, wyróżnia i pobudza twórcze działania. Gdyby na przykład świat moich książek niósł choćby kroplę nikczemności czy bezeceństwa, natychmiast porzuciłbym taki model pisania. Patrzę zatem na literaturę według uściślonych norm etycznych, lecz przez to wcale nie oddalam węzłowej tezy, że o jej „wielkości” świadczą jedynie gatunkowe prawidła literackie, ponieważ tylko one określić mogą, co jest literaturą, a co nią nie jest. Moralnych ocen dzieł sztuki w ogóle dokonuję zgodnie z kodeksem aksjologicznym, akceptowanym przez moje pokolenie, zagłębione w prawie naturalnym, Biblii, Tradycji i kościelnej doktrynie.

A przy tym stale zabiegam o to, żeby moralność nie stawała się podatna na przeobrażenia powodowane przez obecnie powstającą literaturę, szerzej – sztukę, w większości pozbawioną odniesień do religii chrześcijańskiej, wysuwającą na pierwszy plan nieufność, wątpliwość wobec wszelkich stałych norm i powinności. Rozbicie świata przedstawionego na niezborne części, redukcja człowieka (intencjonalnych postaci literackich) do istot bez właściwości, szczerość posunięta aż do granic bezwstydu, nastawienie na epatowanie wulgarnością, brzydotą, okrucieństwem albo prowokacyjnym seksem – oto niektóre z cech współczesnych dzieł, obniżonych do poziomu składowiska eksponatów w supermarkecie. Z taką wizją działań uzurpujących sobie prawo do bycia dziełami literatury bądź sztuki nie chcę mieć w ogóle do czynienia.

Moja żywa tradycja

Dbam o to, aby w wierszu wszystko było na właściwym miejscu. Ważę każdą linijkę, ponieważ wielkie znaczenie ma wzajemne odniesienie jednego wyrazu do drugiego, każde słowo, znak, układ graficzny, światło pomiędzy wersami, a nawet lektura wzrokowa. Gdyż nie nagromadzenie znaczeń czyni poezję, ale uporządkowana konstrukcja, niecodzienna forma zespolenia tego, co niesie stan umysłu i język. Owa forma nie narzuca jednoznacznej tematyki, lecz podsuwa szansę wielorakiej interpretacji w ramach określonej struktury gatunkowej artystycznej wypowiedzi.

W praktyce poetyckiej nie preferuję określonych gatunków literackich, które miałyby w sposób wyjątkowy służyć wypowiadaniu religijnych przeżyć. Zdarza się jednak, że odsłaniam je w tradycyjnych ujęciach, takich jak litania czy pieśń. Tu jednak ostrzeżenie. Nadając jakiemuś wierszowi – dajmy na to – tytuł „Psalm”, domagam się, by był on czytany jako forma liturgiczna, choć jestem świadom, że pod względem stylistycznym albo wersyfikacyjnym ma on z psalmem jako takim niewiele wspólnego. Albowiem forma wiersza narzuca mi się na ogół samorzutnie, w chwili kiedy mój umysł ogarnia stan poetycki bądź zaczynam ulegać presji instynktu poetyckiego, by użyć formuły Jana Parandowskiego. Próbuję więc dopracować się prywatnego gatunku autorskiego, który byłby przynależny tylko mojej wrażliwości, rozpoznawalny niemal po pierwszym słowie lektury. W większości przypadków sytuacja pozostaje jednak taka, że każdy kolejny wiersz powołuje do istnienia niejako osobną poetykę, osobny wyraz formalny.

Czyją twórczość uznaję za wzór bądź inspirację w tworzeniu poezji religijnej? Tych największych: Adama Mickiewicza, Cypriana Kamila Norwida, Thomasa Stearnsa Eliota, Czesława Miłosza, Jerzego Lieberta, Zbigniewa Herberta, ze szczególnym wyróżnieniem autora Drugiej przestrzeni, jednego z bardziej niespokojnych poetów XX wieku, poszukującego prawdy o Bogu, świecie i człowieku z niewyobrażalną pasją i egzystencjalnym poświęceniem. Wiedział on, że pisarstwo – co przyjmuję ze szczerą satysfakcją – powinno prowadzić do scalania rozsypującego się lustra życia, zgodnie z poniższym wyznaniem:

Obdarowałeś mnie, Boże-czarodzieju,

Wdzięczny Tobie jestem za dobre i złe.

W każdej rzeczy na ziemi światłość wiekuista

Jak teraz tak i w dzień po mojej śmierci.

(Dziękczynny, z tomu Nieobjęta ziemia, Paryż 1984)

Warszawa-Bielany, wrzesień 2021

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Sochoń, Wrażliwość religijna i moja biała kartka papieru, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 175

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...