15.12.2022

Nowy Napis Co Tydzień #182 / Do cienia

Bywają takie dni, kiedy światła jest więcej niż zazwyczaj. Są takie tygodnie, miesiące i lata, gdy optymizm zupełnie wypiera złe myśli, a o „molu zakrytym”, wyniszczającym człowieka od środka, nic jeszcze nie wiemy. Co o tym decyduje? Pewnie indywidualne predyspozycje, psychiczne nastawienia, przeżywane emocje, może dieta i ruch na świeżym powietrzu. Nie bez znaczenia pozostają układy gwiazd i konfiguracje planet. Prawie każdy jednak ‒ śmiem uważać ‒ takie okresy w swoim życiu przeżywa. Jasnym czasem były dla mnie wakacje roku 2014, kiedy znaki na niebie i ziemi zapowiadały przemianę. Ukończyłem studia doktoranckie i obroniłem dysertację. Cieszyłem się jak dziecko. Zdawało mi się, że złapałem Pana Boga za nogi. Oczami wyobraźni widziałem perspektywy zmiany pracy, godziwszych zarobków, nowych znajomych, a ‒ kto wie ‒ może i miejsca zamieszkania. Świat wydawał się przyjazny i spolegliwy. Skrzynkę pocztową otwierałem bez lęku, listonosz nie był posłańcem hiobowych wiadomości, lecz niósł dobrą nowinę. Mijanych na ulicach ludzi pozdrawiałem uśmiechami. Dźwięk telefonu nie brzmiał niebezpiecznie i złowieszczo, głos w słuchawce emanował sympatią:

‒ Panie Aurelianie, mamy dla pana miłą, jak sądzę, niespodziankę. Mianowicie chcielibyśmy jako Zarząd Towarzystwa Przyjaciół Zdumienia z prezesem na czele uczcić otrzymanie przez pana tytułu doktora. To wspaniała okazja do rozmowy, podzielenia się doświadczeniami, a przede wszystkim, tak jak powiedziałem, do uczczenia pańskiego wyjątkowego sukcesu. Przecież niecodziennie ktoś w Zdumieniu zostaje doktorem nauk humanistycznych.

Poczułem się ważny. Ucieszyło mnie to, że ktoś mnie dostrzegł, o mnie pomyślał i bezinteresownie chciał zrobić dla mnie coś dobrego. Podjęte przeze mnie badania nie trafiły w próżnię, nie przepadły w przepastnych przestrzeniach niebytu, po prostu miały ‒ jak myślałem ‒ sens.

‒ Teraz jestem jeszcze z rodziną w Górach Izerskich ‒ powiedziałem do słuchawki.

‒ Czy będzie panu odpowiadał termin za trzy dni, 27 lipca, godzina 15.15?

‒ Tak, oczywiście, będę już wtedy w Zdumieniu.

‒ To wspaniale, w takim razie zapraszam na kawę do Domu Muzycznego, gdzie mieści się nasza siedziba. Wie pan, gdzie to jest, panie Aurelianie?

‒ Tak, wiem, niedaleko klasztoru.

‒ Otóż to! Doskonale pan się orientuje, panie Aurelianie. Będzie także pan Adam Czapla. Zna go pan? Autor monografii Bociany w Zdumieniu.

‒ A… ten od bocianów… Wiem, wiem. Miły staruszek.

‒ W takim razie do zobaczenia, panie Aurelianie.

Schowałem telefon do plecaka. Patrzyliśmy ze Stogu w dal. Syciliśmy oczy widokami. Zajadaliśmy słodkie renklody. Po zejściu ze szczytu planowaliśmy pójść do pensjonatu, by napić się izerskiej kwaśnicy. Wieczorem mimo skromnego budżetu zaprosiłem żonę z dziećmi do Świerkowej Karczmy. Zamówiliśmy wędzonego pstrąga i prosecco. Jedliśmy na dworze. Za plecami szumiała Kwisa.

‒ Widzisz, kochanie, mój trud zostanie doceniony. Wiem, że to były cztery lata pracy, a ty w tym czasie miałaś cały dom na głowie. Świetnie sobie poradziłaś. Teraz ja przejmę dużą część obowiązków, obiecuję.

‒ Zobaczymy ‒ powątpiewała Anna, ale jej mina gromadziła w sobie dumę, radość i zachwyt. ‒ Ze Zdumienia nie możemy się wyprowadzić. To wiesz. Mamy tu rodzinę. Dzieci chodzą do szkoły i są z niej zadowolone ‒ stawiała warunki, trzymając w pięknej dłoni kieliszek Villa Marinetti. Zielone powietrze nasycone naturalnymi olejkami eterycznymi świerków wzmagało poczucie szczęścia.

‒ Nasze życie się odmieni. Zobaczysz. Dostanę lepszą pracę. Weźmiemy kredyt. Kupimy mieszkanie ‒ rozmarzyłem się. „Pu, pu, pu…” – pohukiwała włochatka.

Po powrocie do Zdumienia przygotowałem się do spotkania. Skopiowałem recenzje promotorów. Introligator z ulicy Świętego Marka oprawił moją rozprawę w elegancką, granatową okładkę. Tom zamierzałem złożyć na ręce Prezesa TPZ. Po obiedzie wypastowałem i założyłem czarne półbuty, które służą mi już dziesięć lat, nieco nowsze czarne dżinsy i koszulkę z krótkimi rękawami w biało-czarne prążki. Do kupionej na wyprzedaży czerwonej torby włożyłem stalowe pióro z napisem dr Aurelian Pogodnicki, otrzymane od sąsiadów w prezencie podczas legendarnej już prywatki, kiedy to wódka lała się strumieniami, a trup padał gęsto.

Przed wyjściem Anna instruowała mnie:

‒ Może ci jaką pracę zaproponują… Może jakąś robotę zlecą albo funkcję dadzą, do Zarządu wezmą. Tylko pamiętaj. Nie gódź się na kolejne darmowe zlecenia. Dużo już się społecznie narobiłeś.

‒ No nie przesadzaj, kochanie. Za korektę ostatnio płacili ‒ protestowałem niepewnie.

‒ Daj spokój, co to za wypłata, nawet na buty dla dzieci nie starczyło. A ten doktorat sporo cię i nas, całą rodzinę, kosztował. Musisz się cenić. Jak ty siebie nie będziesz szanował, to nikt ciebie nie uszanuje. Chociaż tę pracę mogliby ci wydać, bo nie jest głupia, a nie tylko siebie drukują ‒ pouczała, na odchodnym topiąc mnie w mgiełce wody toaletowej Old Spice.

W Domu Muzycznym, który kiedyś był szkołą muzyczną, między neoklasycystycznymi ścianami i pod takimż sufitem stał pan Adam, znawca zwyczajów i życia bocianów. Liczył sobie już 87 lat i też miał zostać uhonorowany dyplomem przez Zarząd TPZ, wydał bowiem monografię Populacja bociana białego w powiecie Zdumień na przełomie wieków XX i XXI. Obok niego medytował skupiony członek Zarządu – Albert Pierzak. Chłop słynął z tego, że odkrył poemat dygresyjny o założycielce zgromadzenia Sióstr Dobrego Serca z okresu międzywojennego. Wzorowany na Beniowskim Juliusza Słowackiego utwór napisał przebywający tu na wakacjach Marian Ornat. Sława Alberta oczywiście była ograniczona, ale nieśmiało snuła się po zakamarkach Zdumienia.

Rozmowa dotyczyła białych ptaków.

‒ Bociany mają doskonałą orientację w przestrzeni. Jednego wywieziono z Kapustowa do Zdumienia autem, całe 20 kilometrów, a on i tak wrócił dokładnie w to samo miejsce. Mówią też, że bociany przynoszą dzieci i coś w tym jest. Opowiem, jak było: jedno małżeństwo z Pieczysk nie mogło mieć potomstwa. Przyleciał bociek, pokręcił się po okolicy i założył gniazdo na kominie starej chałupy. Chcieli je usunąć, bo groziło zawaleniem konstrukcji. Powiedziałem im, że bociany przynoszą szczęście, a jak się je wyrzuca, to jakby prowokowało się nieszczęście. Zostawili gniazdo i po dwóch latach urodziło się w Kapustowie dziecko. Zostałem ojcem chrzestnym…

‒ Piękna historia. Prawie jak w Biblii – skomentował Pierzak. ‒ A ja wam opowiem o łabędziu…

Tu przerwał, bo przybył prezes Zarządu Towarzystwa i udaliśmy się na spotkanie w bibliotece. Dotarło jeszcze kilka osób z TPZ: Tomasz Delfin, Małgorzata Ziemiańska z miejscowego urzędu i Stefan Kamiński. Na kremowym obrusie widać było białe talerzyki, ciasto, ciasteczka, herbatę i kawę. Na ścianach wisiały czarno-białe zdjęcia ze „Zdumień – dawniej i dziś” dokumentujące historię miasta. Prezes bez ociągania się wyjął z foliowej torby i wręczył mi dyplom w bordowej oprawie o treści: „W związku z obroną pracy doktorskiej składamy Panu w imieniu Towarzystwa Przyjaciół Zdumienia serdeczne gratulacje i życzenia dalszej owocnej pracy w zakresie opracowywania i dokumentowania życia kulturalnego i naukowego Zdumienia i okolic. Z koleżeńskimi pozdrowieniami członkowie Zarządu TPZ”.

‒ Czy chce pan coś powiedzieć? ‒ sapnął prezes.

Nic nie zamierzałem mówić, bo nie wiedziałem za bardzo co, więc tylko podziękowałem, podkreśliwszy, że to dla mnie wielki zaszczyt. Następnie wręczono dyplom jubileuszowy panu Adamowi.

‒ Czy chce pan coś powiedzieć? ‒ usłyszałem ponowne sapnięcie.

Tamten wiedział, co mówić:

‒ Tak. Bardzo dziękuję, jest to mój najlepszy dzień w życiu, wspaniale się czuję, jestem wzruszony i wdzięczny, że mój trud w związku z liczeniem bocianów na ziemi zdumieńskiej został doceniony i w tak piękny sposób uhonorowany. W tej wyjątkowej w moim życiu chwili chciałem zaznaczyć, że dzięki mnie w Kapustowie powstanie pomnik upamiętniający wędrówki bocianów, które tu przy międzynarodowej trasie Paryż-Moskwa, biegnącej przez tę historyczną osadę, znajdowały schronienie.

Zainteresowano się postumentem: kto za niego zapłaci i kto go wykona. Następnie prezes Zarządu Towarzystwa zapytał, jak wyglądała moja obrona pracy doktorskiej.

‒ Trwała dwie i pół godziny…

‒ A moja wnuczka – wtrącił pan Adam – obroniła doktorat w Barcelonie. Ona robiła z tego, no… biologii, ale nie do końca… bo jakby z medycyny… nie wiem dokładnie… bo wszystko było po angielsku… I tam był ten noo…

‒ Promotor? ‒ podsunąłem.

‒ Tak, promotor, ale zupełnie w swetrze, i reszta komisji też, normalnie w sweterkach przyszli, koszulkach polo… A to wszystko krótko trwało, może z pół godziny, a najwięcej gadał ten noo…

‒ Promotor? ‒ westchnął prezes.

‒ Tak, promotor! Potem ona coś tylko powiedziała po angielsku i jest doktorat.

‒ No ale żeby nie uszanowali… – zdziwił się Delfin. – W Polsce jednak jest inaczej… Jak u pana, panie Aurelianie, byli ubrani członkowie komisji?

‒ Nie byli w swetrach, zresztą to był czerwiec, koszule mieli z krótkimi rękawami, ale też nie jakieś tam przesadnie eleganckie, bez krawatów, niektórzy sportowe marynarki powiesili na krzesłach. Jeden profesor był jak zawsze w czarnej skórze z łańcuchami. On ma taki styl. Wszyscy to wiedzą. Nawet na swoim ślubie był w tej skórze i glanach. Ja założyłem garnitur, bo mi żona kazała.

‒ No właśnie, trzeba jednak tego człowieka zestresowanego uhonorować – skonstatował prezes.

‒ Pan się poczęstuje serniczkiem, specjalnie przez panią Anię upieczony, pyszny ‒ zachęcał Pierzak.

‒ Takie ciasto jadłem w Kapustowie na festynie Ochotniczej Straży Pożarnej. Wspaniałe. Wtedy były bociany jeszcze w Polsce. A jeden to został na zimę, bo miał złamane skrzydło. Wzięła go pani Kazia, chowała normalnie z kurami, gęsiami i kaczkami. Wydobrzał i na następny rok odleciał. A bociany to wcale tak żab nie jedzą. Jakby jadły tylko żaby, to by pozdychały z głodu.

‒ A co jedzą? ‒ zapytałem.

‒ Myszy, panie, myszy jedzą, krety, a także owady ‒ odparł życzliwie pan Czapla.

‒ A jaki temat pracy miał pan, panie Aurelianie? ‒ zagaiła po chwili milczenia Małgorzata.

Pyry w dobie Romantyzmu.

W oczach prezesa pojawił się niepokój. „Pyry, Pyry ‒ gorączkowo myślał ‒ Gdzie to? Gdzie to?” ‒ poszukiwał rozbieganymi oczami pomocy u Delfina. Odsiecz nadeszła:

‒ Pyry leżą w Wielkopolsce. To już jest poza powiatem Zdumień.

‒ W Wielkopolsce też jest trochę boćków, ale u nas więcej. Zresztą Polska jest w czołówce światowej, pierwsza chyba jest Hiszpania, a potem Polska.

‒ A pan sam pisał ten doktorat? – dociekała Ziemiańska.

‒ No tak, a jak mogłoby być inaczej? ‒ zdziwiłem się.

‒ No bo wie pan, teraz to wszystko można kupić… ‒ mrugnęła do mnie porozumiewawczo.

‒ Pamiętam, jak przekupiłem jednego gospodarza nad rzeką Prosną, żeby nie wyrzucał bociana. To były czasy komuny. Dałem mu litra bimbru, razem wypiliśmy i sprawa załatwiona, ale za rok i tak bocian już nie wrócił ‒ wszedł w słowo pan Czapla.

‒ Panie Aurelianie, a tu są takie ptaszki, więc pytam: co to oznacza? ‒ dociekała pani Małgorzata.

‒ To o ptakach też pan pisze? Może o bocianach? ‒ zainteresował się staruszek.

‒ Panie Adamie, źle pan zrozumiał. Ptaszki ołówkiem porobione przez pana Aureliana, poprawki ‒ pouczyła Ziemiańska.

‒ Aha, źle usłyszałem. Mam 87 lat.

‒ Piękny wiek ‒ sapnął prezes.

‒ Tam zaznaczałem w tekście drobne usterki, gdyż cały czas dalej pracuję nad rozprawą, stosując się do zaleceń recenzentów, wierząc, że dysertacja zostanie wydana.

‒ W Zdumieniu nie ma szans – uciął prezes, uprzedzając ewentualną moją prośbę. – Pana praca nie dotyczy Zdumienia!

‒ Ale ja jestem ze Zdumienia.

‒ No to co? Pisze pan o Wielkopolsce, to niech pan wydaje w Wielkopolsce.

Nastało niewygodne milczenie. Przerwała je pani Małgorzata:

‒ O rany, już tak późno, ale się zasiedzieliśmy. Muszę lecieć do wnuków.

Zaczęliśmy się zbierać. Pierzak wsunął do ust kawałek serniczka, a do torby kilka ciastek. Prezes w skupieniu poskładał reklamówkę. Delfin pomógł mu włożyć ją do kieszeni marynarki.

Wychodząc z biblioteki na korytarz, zwróciłem się do Stefana:

‒ Nie tak to sobie wyobrażałem.

‒ A czego się pan spodziewał? Niech pan powie, czego? ‒ zdziwił się Kamiński.

‒ Niczego, już w zasadzie niczego ‒ odparłem zgaszony.

Podszedłem jeszcze do gabloty z książkami, wśród których dostrzegłem Historię Zdumienia pióra prezesa Zarządu Towarzystwa.

Po kilku dniach w lokalnej gazecie zobaczyłem jego zdjęcie: uśmiechał się dobrotliwie, spoglądając w obiektyw. Niżej widniał skromny artykulik autorstwa Pierzaka pod tytułem TPZ docienia swoich członków. Czasami w „Tygodniku Zdumienia” zdarzają się literówki nawet w tytułach.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Petrowicz, Do cienia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 182

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...