11.02.2021

Nowy Napis Co Tydzień #087 / „Figurantka zmieniła zamki…” – Teresa Bochwic „Brylant. Opowiadania prawdziwe”

Z czym kojarzy się nam PRL? Przyznam, że moje projekcje na temat tego czasu bywają raczej klasycznie stereotypowe. Mam więc przed oczami przede wszystkim urywki z filmów Barei oraz kilka zamazujących się już powoli wspomnień z dzieciństwa. Na własnej skórze doświadczyłam jedynie ścisłej końcówki tego okresu i na dodatek odbyło się to w czasie, kiedy odbierałam świat z perspektywy małego dziecka. Pamiętam więc kolejki po kawę. Pamiętam, że moja mama czekała całą noc, aby mnie i mojej siostrze kupić wełniane sweterki. Pamiętam ruskie (nigdy nie używało się w tej sytuacji określenia „rosyjskie”) złoto przemycane w bieliźnie lub… w przewodach pokarmowych. Pamiętam zajęcia techniczne w szkole i wycinane z kolorowej bibuły podobizny Lenina. Pamiętam zapach paczek z Ameryki i niepowtarzalny smak tabletek na ból gardła. Potem natomiast nastąpił 1989 rok i doszło do tak zwanego  przełomu. Zmieniło się wiec wszystko. Na zajęciach technicznych Lenina zastąpił Jan Paweł II, a złoto przybrało barwę żółtawą, czyli bardziej zachodnią. To przekroczenie pewnej granicy miało oczywiście charakter symboliczny i właściwe mogę chyba powiedzieć, że ukształtowało nas jako właśnie pokolenie przełomu, ale już nie jako pokolenie wspólnoty. Co mam na myśli mówiąc o tym pojęciu? Oczywiście – solidarność. Tę pisaną małą literą i określającą abstrakcyjny stan ducha, i tę całkowicie realną, opisaną datami, wydarzeniami i nazwiskami, Solidarność walczącą o wolność. I właściwie po lekturze książki Brylant. Opowiadania prawdziwe powraca do mnie niepokojąca refleksja. Nie mogę bowiem uciec od dziwnego poczucia, że zazdroszczę autorce. Czego? Nie, nie biedy, strachu, podsłuchów w mieszkaniu i brutalnych działań władz, ale właśnie tego poczucia wspólnoty, tego mocnego zakorzenienia w tożsamości buntu wobec deptania wartości nadrzędnych. Moi rodzice otrzymali wolny kraj niejako z nadania, z mianowania, z urzędu. Pokolenie moich rówieśników zostało natomiast zobowiązane do zagospodarowania tej spuścizny i do poradzenia sobie z wolnością. My, jako pokolenie, nie pamiętamy stanu wojennego i nie studiowaliśmy w pamiętnym roku 1968, ale – siłą rzeczy – nie wiemy również, czym jest wspólnota, inaczej podchodzimy do problemu poszanowania cudzych poglądów i działania dla dobra ogółu. Teresa Bochwic w piękny sposób opisuje różnorodność i odmienność ludzi zrzeszonych wokół Solidarności:

Pojawiły się te wszystkie endecje i nacjonalizmy i post endecje, nagle jacyś liberałowie, fundamentaliści i tysiące innych odcieni od prawa do lewa, tyle nazw, tyle pojęć, które tak naprawdę mało kto u nas rozumie, bo ich nie uczą nawet na uniwersytetach. A wszyscy ci wyznawcy Dmowskiego i studenci-piłsudczycy, ci neofici z krzyżami wielkości lewarka samochodowego na szyjach i Matkami Boskimi jak talerzyk deserowy przypiętymi do swetrów (marynarki nosili tylko rządowi), dzieci socjalistów i Żydzi nagle dumnie obnoszący swoje pochodzenie, jedni i drudzy nieporadnie redagujący w biuletynach doniesienia o miłości narodu do Najświętszej Panienki, wszyscy ci kręcący się po ciasnych korytarzykach lokalików związkowych […] – ci wszyscy ludzie byli w moim wieku mniej więcej, trochę młodsi, niewiele starsi […]. To byli ludzie z mojego szeroko rozumianego pokolenia. […], byliśmy jakoś podobni. Banalna rzecz, chodzi o jakąś wspólnotę doświadczeń.

Wspaniale się o tym czyta, ale przykry jest fakt, że obecnie taka sytuacja byłaby raczej niemożliwa, ponieważ dzisiaj nie ma już wspólnej sprawy nazywanej Polską, a to, co nas dzieli zdaje się być bardziej wartościowe, niż to, co przynajmniej teoretycznie powinno nas łączyć. Stąd to ukłucie zazdrości.

Nie można jednak nie zauważyć, że czasy, o których traktuje książka, nie były ani łatwe, ani przyjemne. Autorka z wielką szczerością i uczciwością opowiada o represjach, które spotkały jej rodzinę, o podsłuchach, donosach, prześladowaniach. Tak naprawdę wszystko zaczęło się już w szkole, gdzie mimo dobrych ocen i wzorowego zachowania była określana mianem najgorszej w klasie tylko dlatego, że z domu wynosiła wartości oparte na poszanowaniu praw człowieka. Świadomość patriotyczna budowała się w niej więc praktycznie przez całe życie, a potrzeba mentalnej i ideologicznej wolności została wyssana niemalże z mlekiem matki. Podczas procesu kształtowania się tego niezwykle mocnego kręgosłupa moralnego porażające wrażenie robi opis upadku autorytetów. Tylu ludzi bowiem zawiodło, tylu okazało się donosicielami, szpiclami, katami i tchórzami, zgodnie z herbertowską wizją Przesłania Pana Cogito. Czy Autorka w związku z tym dalej podąża za Herbertem i postanawia potraktować tych ludzi z pogardą? Nie do końca. Zamiast tego pojawia się natomiast element nieprzyjemnego zaskoczenia, na zasadzie – jak to… to tak można? Jednakże lektura dokumentów IPN z czasem staje się dla niej czymś normalnym, zwyczajnym i przewidywalnym. Jest to wizja gorzka przede wszystkim ze względu na swój bolesny realizm.

Kim więc jest Teresa Bochwic? Nie da się uniknąć tego pytania, ponieważ tekst zdaje się być w tym przypadku dosłownie przyklejony do osoby autora. Córka Anny Rudzińskiej (czyli członkini Armii Krajowej, uczestniczki powstania warszawskiego, działaczki opozycyjnej więzionej za kontakty z Jerzym Giedroyciem), która przez całe życie nieustannie podąża patriotycznymi śladami matki. Kobieta wszechstronnie wykształcona, oczytana i inteligentna. Dziennikarka i pisarka posługująca się piórem tak lekkim i przyjemnym w odbiorze, że można dosłownie przepaść bez pamięci w jej tekstach. W czasach PRL działaczka opozycyjna, a jakże. Osoba, którą chce się podziwiać, za głosem której chce się kroczyć. Zdaję sobie sprawę, że po takiej prezentacji można się spodziewać sporej dawki patosu i werbalnego napuszenia, dlatego od razu dementuję – nic bardziej mylnego! Brylant jest bowiem książką pod każdym względem pozbawioną demagogii i populizmu. Autorka nie wchodzi również w żadne górnolotne tony stylistyczne, nie nastawia się na nawracanie odbiorcy, czy też na nachalne przekonywanie go do swoich racji. I jest w tej prostocie niewyobrażalnie wręcz szczera i do bólu uczciwa. Jej przekaz przypomina swobodne, niewymuszone gawędzenie utrzymane w stylistyce, którą niegdyś z wielką gracją posługiwał się Bohumil Hrabal. Wątki autobiograficzne w naturalny sposób mieszają się z symboliką fikcji literackiej dominującej w pierwszej części książki. Nie jest zabawnie, ale nie jest też jakoś szczególnie dramatycznie. Groteskowość nie przypomina jednak tej, którą znamy z filmów Barei. Okazuje się więc, że tamte czasy, to nie tylko absurdy mieszkaniowe i urzędnicze, że represje i prześladowania były faktem, i że niejeden życiorys został wówczas brutalnie złamany. Ta, trochę inna od stereotypowej, wizja komunizmu daje zdecydowanie szersze pole odbioru i rozumienia historii, dlatego jest tak cennym świadectwem. A że przy okazji czyta się znakomicie, nie pozostaje mi nic innego, jak rekomendować ją szerokiemu spektrum odbiorców.

Książka składa się z dwóch części. Pierwszą wypełniają opowiadania bazujące na fikcji literackiej, druga natomiast jest relacją autobiograficzną. Warto raz jeszcze nawiązać do Hrabala. Swoboda stylistyczna, niezwykła umiejętność manewrowania odczuciami odbiorcy za pomocą narracji prowadzonej w formie pozornie niezobowiązującej gawędy, płynne i niewymuszone wstawki biograficzne, a z tym wszystkim skontrastowana ekstremalnie trudna symbolika. Hrabal potrafił przytrzymać czytelnika nawet przy najprostszej opowieści. Potrafił odbiorcę zbałamucić, oczarować, zachwycić. To samo udaję się Teresie Bochwic. Jej książka mimo tego, że tematycznie nie ociera się nawet o treść w jakikolwiek sposób „chodliwą”, wciąga i zaciekawia. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze autorka serwuje czytelnikowi polszczyznę najwyższej i najbardziej interesującej próby. Język piękny, kunsztowny i bogaty, ale niewymuszony, szczery oraz zrozumiały. Po drugie, narracja bardzo mocno odwołuje się do emocji. Opisy świata przedstawionego implikują nawiązania do niełatwych doznań, a to oczywiście musi wywrzeć wrażenie. Fragment, w którym maltretowana kobieta wyraża swoje poglądy na temat przemocy domowej i nieudolnie usprawiedliwia porywczą naturę mężczyzn, jest dla mnie szczególnie przejmujący: „Kobieta, zdrowa kobieta, dużo może wytrzymać, ale jak ją mąż za mocno tłucze, to już czasem nie może, prawda, proszę pani?”.

Takich emocjonalnych momentów znajduje się w utworze o wiele więcej. Wszystkie są równie mocne i chwytające za serce.

Bogata symbolika sprawia, że skojarzenia pojawiają się niejako samoistnie. Oprócz Hrabala, dostrzegam więc tutaj metaforyczne ujęcie śniegu, błota i zamkniętych oczu, czyli motywy dość popularne w literaturze Bolesława Prusa (Kamizelka).

Relatywizm moralny, a właściwie próby jego przykrywania, usprawiedliwiania i zamiatania pod dywan, to figura dość charakterystyczna dla narracji i bohaterów umiejscowionych w czasach represji. Teresa Bochwic przedstawia ją w następujący sposób:

Elementarną uczciwość Paweł pojmował w ten sposób, że nie zdradzał żony, a jeżeli już jakoś na to wyszło, to tak, żeby się tym nie dowiedziała […]. Kiedy jego uczniowie przynosili na kółko książki historyczne wydane na emigracji, udawał, że ich nie widzi, a kiedy pytali, czy to prawda, że Rosjanie też zajęli Polskę w 1939 roku i podpisali z Niemcami pakt o rozbiorze Polski, Paweł uśmiechał się smutno i zaczynał mówić o czym innym, kiwając głową na potwierdzenie tamtych faktów.

Z fikcji literackiej do części autobiograficznej przechodzi się w książce bardzo płynnie. Styl w zasadzie się nie zmienia, konwencja swobodnej gawędy zostaje utrzymana. Ponura groteskowość pierwszej części znajduję kontynuację w autobiograficznym reportażu drugiej. Absurdy, okrucieństwa, strach, rozczarowanie postawą osób, na których się polegało, którym się wierzyło. Rzeczywistość, która dogania fikcję swoim dramatyzmem. Ten symboliczny brak granicy zostawia w czytelniku nieprzyjemne, aczkolwiek potrzebne, uczucie dyskomfortu. Podtytuł okazuje się frazą, która dosłownie trafia w dziesiątkę. Tak, opowiadania zawarte w książce są prawdziwe, bez względu na to, czy narracja opiera się na fikcji literackiej, czy też pozostaje wierna formie zapisu reporterskiego. Dlatego bez wahania cały ten tekst można by nazwać świadectwem, które – choć niełatwe – jest ważne i pouczające.

Ostatnie opowiadanie stanowi relację z rozmowy z dyrygentem Henrykiem Czyżem. Wzruszające spotkanie, na którym muzyk i redaktorka z charakterystycznym dla obojga poczuciem humoru (miejscami czarnym) planują oprawę muzyczną pogrzebu tego pierwszego. Sytuacja ma miejsce już po przełomie, już w wolnym kraju, już bez potrzeby wspólnoty. Z konwersacji wyłania się jednak obraz dość ponury. Między wierszami pada pytanie – czy o taką Polskę walczyliśmy? Atmosferę dominuje poczucie rozczarowania. Autorka mówi wprost: 

Dziś woli PRL – wydawali go, zamawiali, grali w radiu muzykę. Mógł wyjeżdżać za granicę. Kto dziś gra jego? Kto gra Lutosławskiego? Owszem, studio imienia Lutosławskiego jest, ale jego muzyki nie grają.

– No i ta muzyka amerykańska na stadionach, te tysiące ogłupionych. Tyle perkusji! Koszmar. Furcewa i Żdanow to tylko ręczna robota, to było nic ze zniszczeniami zrobionymi przez Amerykanów.

 Dramaturgii dopełnia natomiast kolejny fragment:

– Nie ma wojny, jakoś ta młodzież musi oszołomić się i wyżyć.

– Tak, to straszne, ale czasem dochodzę do wniosku, że wojny są właściwie koniecznie potrzebne.

– Albo takie ogłupianie zbiorowe, zamiast wojny.

Podsumowanie jawi się wiec w kategoriach projekcji dość gorzkiej. Czy należy je więc odczytywać jako przytyk w stronę pokolenia, które zostało zobligowane do „zaopiekowania się” odzyskaną wolnością? Być może. Niemniej lepiej odbierać przesłanie książki raczej w formie przestrogi. Wybór między wojną a zbiorowym ogłupieniem wydaje się przerażający i sensu stricto nie jest żadnym wyborem. Wracam więc do uczucia zazdrości, o którym mówiłam na początku i rozszerzam je na fakt, że pokolenie autorki nie musiało stawać wobec tak dramatycznie sformułowanego dylematu. Brylant. Opowiadania prawdziwe Teresy Bochwic polecać można z czystym sumieniem. Jak się bowiem okazuje, jej świadectwo nadal pozostaje aktualne, a tematyka tylko pozornie trąci przedawnieniem.

 

T. Bochwic, Brylant. Opowiadania prawdziwe, Warszawa 2020.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Aksamit, „Figurantka zmieniła zamki…” – Teresa Bochwic „Brylant. Opowiadania prawdziwe”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 87

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...