15.12.2022

Nowy Napis Co Tydzień #182 / Świat kołysze się w kajaku

Zbliżała się ta chwila, kiedy człowiek zdaje sobie sprawię, że pewnych rzeczy w życiu już nie osiągnie, że pielęgnowane kiedyś marzenia pokryły się tak grubą warstwą kurzu, że już tego żadnym sposobem nie da się wyczyścić, bo brud głęboko wrósł w materię. Nadchodził moment gorzkiej świadomości, że wielka podróż dookoła świata, skonstruowanie wyjątkowo przydatnego urządzenia czy wynalezienie leku na nękającą ludzkość chorobę nie stanie się niestety moim udziałem. Wtedy zadzwonił telefon:

‒ Jedziemy na kajaki ‒ wieść gruchnęła w słuchawce takim optymizmem, taką energią i takim ożywieniem, jakbyśmy mieli spakować się w pół godziny i wylecieć na drugą półkulę, a przynajmniej do Lizbony czy Rzymu.

Moja reakcja okazała się równie entuzjastyczna:

‒ Tak? Gdzie? Kiedy? Co mam zabrać? ‒ strzelam pytaniami.

‒ A co się zabiera na kajaki? Wygodne ciuchy, okulary słoneczne, czapkę z daszkiem, krem z filtrem, klapki, telefon, psikadło na komary, bo nad wodą robactwa bogactwo! ‒ Paweł odpowiedział krótką i celną serią. ‒ Jutro o dziewiątej. Nie zapomnij dziecka.

Dziecko ma na imię Stefania. Nazajutrz wskakujemy do skorodowanego czarnego volkswagena. Towarzyszy nam gruchanie gołębi. Mazurki wydziobują ziarno z chodnika. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień.

‒ Wreszcie jakaś przygoda ‒ cieszy się dziewczynka.

W domu nuda, nuda, nuda. Wszechogarniająca, przepotężna, niszczycielska nuda. „W jej bezruchu ‒ jak pisał Emil Cioran – nawet kichnięcie jest wydarzeniem”.

‒ Jeszcze trochę rdza popracuje i będziesz miał kabriolet ‒ Paweł tryska humorem, mrugając do swojego syna.

‒ Płonne nadzieje. Najpierw zeżre progi i całe podwozie. Dach ma tylko lekką i przejściową wysypkę. Umówiłem się już z blacharzem.

‒ Taaak, umówiłeś się z blacharzem ‒ prędzej słoń przejdzie przez ucho igielne, niż ty z blacharzem się umówisz.

‒ Chyba wielbłąd…‒ poprawiam kolegę.

‒ Co wielbłąd? ‒ pyta.

‒ Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne… ‒ wyjaśniam.

‒ A, możliwe… ‒ odpowiada i ozdabia uśmiechem przywiędłe usta.

Na spływ kajakowy udajemy się niedaleko. Piętnaście kilometrów od Wielunia znajduje się wieś Przywóz. Tam się przywozi turystów. Tam organizują spływ. O nazwy! Piękne i zaskakujące miana wsi ziemi wieluńskiej! Mijamy właśnie Przycłapy. Nazwa przyjemna i nagrody warta. Skąd się wzięła? Od czasownika przyczłapać z wariantem mazurzącym przycłapać? Przycłapnąć, a może przyłapać? Albo przycupnąć w tym miejscu, na skraju boru i Załęczańskiego Parku Krajobrazowego? Tor jazdy wyznacza prosta poprowadzona przez las. Zatrzymujemy się pod sklepem w Mierzycach.

‒ Pewnie tu się coś mierzy albo mierzyło ‒ Stefania interpretuje etymologię miejscowej nazwy.

Robimy zakupy. Bułki, woda, maślanka, banany. Paweł ku mojemu zaskoczeniu prosi przy kasie o gumy do żucia. W dzieciństwie nie mył zębów. Widzę: chłopak zaczyna dbać o siebie. Pakujemy rzeczy do plecaków i ruszamy do baru o konkretnej nazwie „Kajaki na Warcie”. Tu płacimy za usługę. Pakują nas do błękitnego transportera. Podpinają naczepę z pomarańczowymi łódkami turystycznymi i ruszamy przez knieję.

‒ O, jeden kajak jest fioletowy ‒ zauważa córka.

Jedziemy z tą przyczepą bardzo wolno, bo droga nie pozwala na brawurę. Za oknem przesuwają się pnie buków. W aucie towarzyszy nam wielopokoleniowa rodzina. Matka zachwyca się naturą.

‒ Mogłabym w takim lesie mieszkać. Uwielbiam zieleń ‒ przesuwa dłonią po krótkiej szczecinie rudych włosów. Jej piegi migocą w porannym światłocieniu.

Na drodze pojawia się koziołek. W oczach turystów pojawia się szczęście:

‒ Jaki piękny! ‒ rozczula się babcia w słomkowym kapeluszu. Delikatny siwy meszek nad jej ustami zastyga w bezruchu.

‒ Nie boi się! ‒ dziwi się chłopiec z bezprzykładnie grzecznym pieskiem na kolanach.

‒ Zaraz ucieknie ‒ zauważa ojciec, opuszczając krzaczaste brwi nad mapą.

Istotnie koziołek robi miejsce na przejazd, znikając w zaroślach. Matka przypomina sobie coś i uderza się w czoło otwartą dłonią:

‒ Ojej, zapomniałam okularów słonecznych i czapki. Widzę, że ma pan tu okulary chyba do wypożyczenia. Chętnie skorzystam. Ile to kosztuje? ‒ nadzieja przyjmuje zielony kolor jej oczu.

‒ Nic ‒ rzuca kierowca.

‒ Jak to nic?

‒ No nic ‒ ożywia się i ociepla swój głos kierowca ‒ proszę sobie wziąć. Niech służą. Ludzie mnóstwo rzeczy w kajakach zostawiają, a najczęściej okulary i czapeczki. Zbieram to, ale nie wyrzucam. Zawsze może się nadarzyć okazja. I właśnie się nadarzyła. Proszę.

‒ Och, dziękuję. Po spływie oddam ‒ dodaje mama z wdzięcznością, poprawiając ramiączko bluzki błękitnej jak Morze Śródziemne.

‒ Nie trzeba, proszę zatrzymać na pamiątkę.

‒ O, nawet ma pan wybór! Wezmę fioletowe. Wprawdzie to jeszcze nie wieczór, ale odwdzięczę się panu wierszem:

O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa,
W brązie zachodu kute wieczornym promieniem,
Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa,
Pogłębiona odbitych konarów sklepieniem.

‒ Piękne słowa ‒ mówi dziadek z siwym kucykiem, poprawiając kraciastą chustkę na głowie. ‒ To Staff. Leopold Staff to klasyk. „Rockman dinozaur – myślę. ‒ Przemija postać świata”. Kto dzisiaj recytuje wiersze? Kto zna poezję? Za znajomość Wysokich drzew należą się tej pani nie jedne okulary, ale cały stojak z okularami albo i dwa.

Świetlista dąbrowa. Zielono, zielono, zielono. Drzewa, krzewy, kolejna sarna nawet nie spieszy się z zejściem z drogi. Zatrzymujemy się przy moście w Bobrownikach. Wysiadamy na piaszczystej plaży, wodujemy. Paweł z synem oczywiście szybko i sprawnie znikają za zakolem rzeki. Nam się nie śpieszy. Patrzymy w niebo i na korony monumentalnych roślin. Istotnie widok wysokopiennego lasu ‒ dąbrowy czy bukowiny ‒ ma moc terapeutyczną. Muszę sobie zrobić w domu taką fototapetę na ścianie przy schodach. Ale i piękne pojedyncze drzewa na nadwarciańskich łąkach wywołują dobre myśli i przyjemne emocje.

Takiej osobie jak ja ciężko jest wejść do kajaka. Brak giętkości przy nadwadze robią swoje. Jakoś udaje mi się. Ahoj, przygodo! Leniwa Warta rozlewa się szeroko, naturalnie meandruje, powolny nurt ciągnie nas do przodu. Woda podcina tarasy i odsłania spękane jurajskie wapienie. Ze szczelin wypływają krasowe źródła. Niebieskie wiosła z rzadka zanurzamy w życiodajnej mimo zanieczyszczeń wodzie, aby tylko utrzymać kierunek. Błyskają w słońcu krople. Obserwujemy okolicę. Granatowe, niebieskie, zielone ważki utrzymują się nad lustrem. Jak one to robią? Nieruchomieją w powietrzu. Muszą ‒ jak pisał Piotr Szewc ‒ „wielkimi oczami pożreć świat”. Zanim znikną, siadają na czapkach, wiosłach, dziobie kajaka. Kobaltowa siada na dłoni Stefanii zajętej przez pagaj i przez dłuższy czas się jej trzyma, mimo wiosłowania. Córka raczej nie lubi owadów, a ważki nie strąca z ręki, nie boi się, nie brzydzi, nie panikuje. Czy to nie dziwne? Dziewczyna, która wiecznie się drapie po ukąszeniach komarów, klepie po ciele, żeby zabić muchę, ucieka przed osą jak szalona, ważce pozwala na tak wiele. W końcu owad nudzi się i odlatuje w sobie tylko znanym celu. Ważki istnieją doskonale. To są dobre duchy. Dzięki nim nie ma tu much końskich i innych złośliwych insektów. Cienie ryb bezgłośnie przemykają po piaszczystym dnie.

‒ To chyba sumy ‒ mówi Stefania.

Powoli przesuwają się po lewej stronie Góra Wapiennik, a po prawej – Góra Świętej Genowefy. „Góry” w nazwie to oczywiście lekka przesada – a nawet nie lekka, w sumie nie za bardzo widać te wzniesienia. To zaledwie wybrzuszenia terenu, okraszone zielenią drzew i bielą ostańców. Między nimi rzeka wydrążyła koryto. Tysiące lat temu obie góry stanowiły jedność, która z czasem się rozpadła. Zrobił się przełom. Bardziej wiem, że tam są te wzniesienia, niż je widać. Podobnie Bukowce. Niby nic, zwyczajne starorzecze, ale potrafi u niektórych wywołać zamyślenie. Te fragmenty dawnych meandrów mają coś w sobie. Jedna z wieluńskich poetek nazywała nadbrzeżną brzozę tancerką Degasa w białej pończosze i zielonej sukience ćwiczącą nad warciańskim lustrem. Nie tylko brzozy szukają tu swoich odbić.

Jemy śniadanie. Bułki popijamy maślanką i zagryzamy bananami. Śmieci wkładam do reklamówki i do plecaka. Widzimy słoneczną plażę, dzieci, ich matki pochylające się skwapliwie nad wodą i wystawiające swoje uroki na słońce. Młode matki są piękne i bezwstydne w tym pięknie. To Stara Wieś z domkami letniskowymi, basenem, stawem, dróżkami i całą infrastrukturą zapewniającą wygodny wypoczynek na łonie natury.

‒ Co tutaj robić? Co tutaj robić? ‒ pyta Stefania. ‒ Czy oni się nie nudzą? W sumie to tylko rzeka z wodą, w której lepiej się nie kąpać, owady, nic specjalnego…

‒ Nie byliśmy tu na wakacjach, to nie wiemy. Nie możemy oceniać. Może jest fajnie. Może tak organizują wypoczynek, że wcale nudno nie jest, to znaczy są wieczorki zapoznawcze, przejażdżki rowerowe po lesie, łowienie ryb, wycieczki, kajaki, konie. Myślę, że byłoby co robić.

‒ A ja myślę, że nie. Ile czasu można siedzieć nad rzeką lub chodzić po lesie?

‒ Wiesz, są różne charaktery. Każdy wiek ma swoje prawa. Ludzie z dużych miast potrzebują spokoju, wyciszenia, kontaktu z naturą. A tu jest kameralnie, bezpiecznie, ładnie.

‒ Może i racja. Każdy lubi co innego.

‒ No właśnie. Już minęliśmy Granatowe Źródła. Są po lewej stronie, jeszcze przed Starą Wsią. Dla jednego to dziura w ziemi, z której wypływa anemiczne i niezbyt godne uwagi źródełko. Dla drugiego to magiczne wywierzysko. Kolory wody mieszane przez niebo i dno wyglądają jak dzieło największych artystów. Miseczki z barwami miesza sam Bóg. Natura częstuje nas cudami ‒ jak mówi wspomniana poetka… Jaaasssny gwint!

‒ Co jest?

‒ Mucha końska mnie użarła!

‒ No tak, ważki się skończyły, pojawiły się muchy… Nic się nie stało. Musisz drapać, tak mocno, do krwi, wtedy przestanie cię swędzieć.

‒ Mucha, nie komar… to boli. Będę miał sińca wielkości małego boiska piłkarskiego.

‒ Nie dramatyzuj, tato, to tylko zwykły owad. Ciesz się, że cię nie ugryzła jakaś jaszczurka… Ważki zniknęły, pojawiły się inne stwory.

‒ Nie wiosłuję! Muszę się podrapać! ‒ podniosłem wiosło pionowo. Podczas gdy jedno pióro żeglowało na tle lazuru, drugim próbowałem utrafić swędzące miejsce pod łopatką. Inni normalnie się tam drapią, sięgają ręką i tyle. Ale nie ja. Dla mnie to problem nie do pokonania. Imam się różnych sposobów. Tym razem pomaga mi wiosło.

Za Pańskimi Łąkami i Grajkową Górą po lewej stronie rzeki czeka na nas Załęcze Wielkie i słynny jasnoniebieski most. Zatrzymujemy się pod nim. Kupujemy lody w postawionej na łące budce. Odpoczywamy. Słyszymy skrzekliwe krakanie. To czapla siwa ociężale podnosi się do niskiego lotu i znika za wysepką.

Dalej, omijając wyspy, trzymamy się raczej prawej strony. Mielizn tu wiele, mnożą się łachy ze zmarszczkami prądowymi. Nagle słyszymy wyraźny, łamiący się śpiew z megafonu: „Idzie mój Pan, idzie mój Pan. Mija łąki, góry, lasy…”.

‒ Słyszysz? Pielgrzymka… ‒ zauważam ze zdziwieniem.

‒ Gdzie? W środku lasu, tato? W ostępach dzikiego błędowia, że zacytuję poetę? Chyba rozum ci odebrało. Ta mucha wypiła ci resztki inteligencji… ‒ córka wyraża dezaprobatę.

‒ A co, nie słyszysz? ‒ powietrze wibruje świetlistym dreszczem.

‒ Słyszę. Pewnie ktoś Radio Maryja puszcza na cały regulator. Babcie są głuchawe i tak robią ‒ Stefania stawia dość ryzykowną hipotezę.

‒ W środku kniei? Chroma staruszka bierze odbiornik, idzie dziesięć kilometrów w głąb boru, jedną ręką opierając się na lasce, a drugą trzymając odbiornik? Tu nawet nie dociera żadna fala, nie ma zasięgu, nic nie ma ‒ obnażam absurdalność pomysłu.

‒ Radio Maryja dociera wszędzie, nie bój się o to ‒ uspokaja córka.

‒ Ja się nie boję, tylko zauważam, że według twojej teorii babcia przedziera się przez chaszcze szybciej, niż my płyniemy po rzece.

‒ Czemu tak myślisz?

‒ Bo coraz lepiej słychać pieśń.

‒ Tak machasz wiosłem, że prąd płynie szybciej od nas, a płynie leniwie, a w zasadzie nie płynie, lecz cieknie…

‒ A ty machasz językiem zamiast wiosłem. O, widzę ludzi, to pielgrzymka. Przechodzą za młynem.

Istotnie za brązową budowlą, kiedyś zamieniającą ziarno w mąkę, z animuszem przesuwają się grupki pielgrzymów z wózkami spacerowymi, polskimi flagami i papieskimi proporcami.

‒ A, rzeczywiś…

Nie kończę. Podczas przepływania przez dawny jaz łódka napełnia się wodą. Docieramy do brzegu. Wyjmujemy mokre rzeczy, kładziemy je na brzegu i przechylamy kompozytowe cacko. Woda zamiast wylewać się, napełnia kajak jeszcze bardziej.

‒ Musimy go podnieść do góry nogami ‒ radzę.

‒ Chyba dnem, tato, kajaki nie mają nóg ‒ poprawia mnie Stefania.

‒ Nieistotne, czym do góry, ale do góry ‒ niecierpliwię się.

Obracamy kajak pod wodą, gdyż napełnionego nie jesteśmy w stanie podnieść. Następnie powoli z trudem dźwigamy i unosimy nad wodę. Z powrotem kładziemy łódkę na powierzchni i holujemy na brzeg. Wypakowujemy z plecaka rzeczy i przeglądamy je. Wykręcamy ręczniki, koszulki, spodenki. Stefania sprawdza, czy komórka się nie zalała. Nagle znika pod wodą, ale telefon ratuje, zręcznie wystawiając rękę ponad fale. Doskakuję do niej i przejmuję urządzenie. Dziewczynka daje się ponieść nurtowi, który ją oczyszcza, ale dziecko szybko wraca. Wie, że Warta jest zdradliwą rzeką. Choć przeważnie płytka, ma też swoje głębiny, wiry, podwodne niespodzianki. Pielgrzymka oddala się. Na brzegu suszy się kilka innych par kajakowych.

‒ A wiesz, że tu niedaleko, właśnie na Kępowiźnie pod starym dębem zakopano pieniądze? Kazimierz Wielki posadził tu sześć dębów ‒ staram się być tajemniczy.

‒ Kazimierz Wielki tu był? Nie wierzę ‒ powątpiewa córka. ‒ Wprawdzie widzę murowane schodki przy promie, a on zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. No ale, tato, to jest beton, a nie średniowieczne kamienne ślady przeprawy…

‒ Podobno przejeżdżał w okolicy i posadził drzewa ‒ puściłem mimo uszu wymądrzanie się Stefanii – Pozostało już tylko jedno. Pod nim zakopano zaklęte dwa kuferki złota.

‒ A tam, gadanie.

‒ Niezupełnie! Ten dąb istotnie jest na Kępowiźnie. Podobno Napoleon pod nim spał, jak przechodził przez ziemię wieluńską. Piękny okaz. Straszyło tam. Bywało, że na poszukiwacza skarbu wojsko jechało i cały las się walił.

‒ Wojsko i las? Ciekawe dlaczego ‒ Stefania rzuca od niechcenia.

‒ Skarby mają to do siebie, że zazwyczaj są strzeżone nawet przez siły nadnaturalne. Każdy śmiałek uciekał. Nie tylko duchy powstańców styczniowych swoich skarbów pilnują. Te skarby są zaklęte i dostanie je tylko ten, dla kogo są przeznaczone.

‒ Czyli my! ‒ żartuje.

‒ Tak! Na pewno! Słyszałem dużo podań o skarbach ukrytych w okolicy. Jedno mówi o Niemcu z długą brodą, który pojawił się na Kępowiźnie i twierdził, że zakopał pod krzyżem drogocenne kamienie. Już nie były mu potrzebne, więc mieszkańcy mogli sobie je zabrać. No i podobno znaleźli litrową butelkę pełną złota oraz dubeltówkę, której jedna lufa została wypełniona złotem, a druga – srebrem.

‒ To nie kamienie, tylko metale szlachetne ‒ koryguje Stefania.

‒ Co za różnica? W zasadzie ta ziemia naszpikowana jest kosztownościami.

‒ Skoro krzaki rosną tutaj na złocie, to dlaczego nie mamy willi z basenem?

‒ Mówię ci, że skarby są strzeżone. Jedno z podań mówi o szlacheckich powstańczykach.

‒ Powstańczykach?

‒ Otóż czterech tajemniczych jeźdźców nocą przybyło do gospodarza w Załęczu i nakazało zaprząc do wozu cztery konie. Zawiązano chłopu oczy, kluczono po lesie, aż w pewnej chwili wóz załadowano. Po kilku godzinach jazdy zdjęto ciężar z zaprzęgu i zakopano, a gospodarza odeskortowano nad Wartę i sowicie mu zapłacono.

‒ Fajnie…

Przy brzegu znajdują się pozostałości po pomoście. Być może służył do skakania. Jeszcze słyszę tupot bosych stóp dziecięcych i widzę cień przelatujący nad wodą. Jeszcze słyszę plusk i widzę wynurzające się z rzeki roześmiane twarze. Nieco wyżej na skarpie sterczy stara, omszała, zielonobrązowa ławeczka, a nad nią stoi śliwa. W poszycie nadbrzeżnych traw i kwiatów zabłądził rower wędkarza. Zatrzymujemy się. Wyciągamy kajak na brzeg.

‒ Tato, tu są jeżyny! ‒ córka dzieli się radością, a ja siadam na desce i opowiadam:

‒ W Głodnym Dole natomiast rolnik orał pole. W pewnej chwili zabrzęczały pod pługiem pieniądze. Nie zdobył ich jednak, gdyż były „zamówione” dla kogoś innego. Skarbów takich strzegą „pokutniki”, czyli duchy zmarłych, najczęściej postacie ubrane na czarno. Tylko wybrańcy mogą wydobyć znaleziska. Wśród wybranych był niejaki Marcin Ćwikła, ubogi „wyrobek”. Pracował na generalskim dworze w Cisowej. Minęliśmy już to miejsce, między Załęczem Wielkim i Załęczem Małym. Marcin we śnie usłyszał głos, że czeka na niego skarb. Powinien udać się na Cisową Groblę i kopać przy kamieniu, na którym miał siedzieć czarny pies. Następnego dnia nie uczynił tego, więc nadal słyszał takie nakazy, ale nie słuchał ich, gdyż nie zależało mu na bogactwie. Wkrótce potem pojawiła się wysoka pani i kazała mu kopać pod tym samym kamieniem. Ukryte tam pieniądze były przeznaczone dla niego. Tylko że nieposłuszny Ćwikła znowu nie wykonał zadania, bo się po prostu bał. Swoją wiedzą pochwalił się natomiast znajomym. Ci próbowali skarb zdobyć, jednak czarnego psa nikt nie zobaczył.

‒ Czarny kot byłby lepszy.

‒ Czemu?

‒ Każde dziecko wie, że koty mają intensywne kontakty z zaświatami. To jedne z najdoskonalszych ssaków. Ten, co wymyślił legendę z czarnym psem, słabo się postarał… Rudy kot strzegący skarbu ‒ nie byłoby ciekawiej?

‒ Tak. Albo ryś. Ciekawe, czy rysie są w tych lasach?

‒ A pewnie, że tak! A jeśli nie ma, to na pewno były. Kiedyś rysia nazywano ostrowidzem. Przyznaj, tato, że ostrowidz strzegący skarbu to jest już wyższa półka…

‒ No tak, ostro widzi wszelkich poszukiwaczy… Skarb został też ukryty na Trzech Mogiłkach. Zostały usypane w pobliżu jeziorka nazwanego Piekłem. Już ich nie widać, bo zrównały się z poziomem piaszczystego gruntu. Tutaj tajemnicy strzeże człowiek…

‒ W czarnym owerolu?

‒ Nie, w czarnym prochowcu.

‒ Tak myślałam… Trzy groby w lesie? ‒ dziwi się Stefania.

‒ No tak. W czasach powstania kościuszkowskiego, czasach napoleońskich lub czasach powstania styczniowego nawet najbardziej niedostępne zarośla usłane były trupami.

‒ Tu jest gdzieś jeziorko?

‒ Wieść gminna niesie, że czasem coś tam huknie, nieraz o zmierzchu słychać kwilenie dziecka, a można też zobaczyć ubraną na czarno postać wędrującą o zmroku dookoła brzegu. Podobno szła tędy droga. Pewnego razu jechali rodzice do chrztu z niemowlęciem. Nagle ziemia się rozwarła i bryczka wpadła w przepaść. W tym miejscu utworzyło się jeziorko.

‒ Tak powstają jeziorka? Na geografii mnie inaczej uczyli…

‒ Inna opowieść mówi o bogatym gospodarzu Załęckim z Załęcza. Miał on romans ze służącą. Gdy dowiedział się, że zaszła w ciążę, wypędził ją z domu. Po trzech latach kobieta podrzuciła mu dziecko, gdyż chciała przekonać się, czy ojciec będzie dla potomka dobry. Załęcki postanowił jednak utopić maluszka…

Coś porusza się przy brzegu. Niebiesko-zielona strzała błyskawicznie znika pod wodą. Wyskakuje na powierzchnię i wraca na gałąź. Ma w dziobie rybkę, ogłusza ją o gałąź i połyka w całości.

‒ Tato, to zimorodek? ‒ pyta Stefania.

‒ Chyba tak… Załęcki zabrał chłopca na brzeg rozlewiska. Dziecko trzymało się go tak kurczowo, że nie mógł małego ciała zanurzyć w wodzie. Wtedy zakopał je żywcem pod brzózką. Gdy matka dowiedziała się, że maluszka nie ma, zgłosiła to odpowiednim służbom. Dzieciobójcy na śledztwie wbijano drzazgi pod paznokcie, więc wyznał prawdę. Później odkopano zwłoki. Komisja lekarska wyjęła z nich serce, położyła na uplecionym z polnych kwiatów wianku i puściła na wodę. Serce zabiło dziewięćdziesiąt razy, co oznaczało, że człowiek miał żyć dziewięćdziesiąt lat. Załęcki skończył w więzieniu. Podobno widzi się czasami, jak jego duch pokutuje w pobliżu jeziorka.

‒ Pewnie w czarnym prochowcu… Sypiesz legendami jak z rękawa.

‒ Dużo czytam. Rozmawiam też z ludźmi. Wyobraź sobie, że widziałem się kiedyś z pewną starszą kobietą, która mówiła o kruszcu zakopanym w polu. Kiedy grupa ludzi zbliżyła się do tego miejsca, złoto zaczęło się palić i spłonęło.

‒ Ale dyrdymały…

‒ No tak, ale te fantastyczne rzeczy mówią coś o nas. Chociażby o pragnieniu bycia bogatym. Marzymy o przemianie życia na lepsze. Niedaleko w dzietrznickim lesie ‒ to tam po lewej stronie ‒ pewien zakonnik uciekał przed Szwedami. Więc pewnie były to czasy potopu. Zakopał pod krzyżem swój skarb. Po jakimś czasie słuch o nim zaginął. Ludzie wiedzieli o skarbie, ale bali się go szukać, ponieważ zakonnik rzucił na niego klątwę. Pewnego dnia znalazł się jeden śmiałek, który szukał szczęścia. Wiedział o zaklęciu i o miejscu ukrycia skarbu. Gdy wszedł do lasu, zaczęło się ściemniać. Wykopał krzyż i przestawił go w inne miejsce. Kopał dalej i kiedy widział już skrzynię, ona zapadała się głębiej. Spanikował. Przestraszony próbował wydostać się z boru. Jednak zrobiło się ciemno. Zgubił się i już nikt go nie zobaczył…

‒ Ciekawe, skąd wiadomo, co się działo, skoro zaginął i nikt go już nie zobaczył… ‒ docieka Stefania.

‒ Ludzie mówią, że jego dusza dalej błąka się po lesie. Tylko człowiek o dobrej duszy i sercu znajdzie skarb.

‒ Czyli my!

‒ Słyszysz ten hałas?

‒ Trudno nie słyszeć.

‒ To piły. Robią wycinkę.

‒ W parku krajobrazowym?

‒ A co ty myślisz? To jest ciężki sprzęt.

Pod wiosłem przepłynęła ryba. Utknęliśmy na mieliźnie. Trzeba było wyjść z kajaka i przeciągnąć go na głębszą wodę. Zapadaliśmy się po kolana w miękkim i puszystym piachu. Ziarna tarły się o siebie przez tysiące lat, wygładziły się tak dokładnie, że prawie ich nie ma.

‒ Takiego piachu to nie ma nawet nad morzem. Jak się tak zapadam, to boję się, że mnie coś ugryzie albo się skaleczę.

‒ A może na dnie pod piachem znajdziemy skarb? ‒ żartuję „wdumany w piach złoty”.

‒ Tak, na pewno. O, już widzę metal. Puszka po piwie.

‒ A wiesz, jakie jest jedno z odwiecznych marzeń ludzkości oprócz pragnienia bogactwa?

‒ Nie wiem. Miłość? No wal!

‒ Marzenie o zdrowiu. Większość z nas choruje mniej lub bardziej. W zasadzie choroba jest naturalnym stanem, a zdrowie nadnaturalnym. Na początku życia człowiek chce być zdrowy, piękny i bogaty. Pod koniec tylko zdrowy…

‒ No co ty nie powiesz, tato.

‒ Z tym wiąże się legenda o Źródełku Objawienia. A w zasadzie zbiór legend. Znajduje się ono w lesie blisko Kałuż.

‒ Blisko kałuż?

‒ Kałuże to taka wieś. Miejsce w lesie jest szczególne, bo ukazała się tam Matka Boska w konarach sosny. Mieszkańcy przychodzili tam się modlić. Władze kazały ściąć i usunąć słynną sosnę oraz rozgonić tłum. Jednak zaprzężone konie nie mogły ruszyć z drewnem z miejsca. Sosna pozostała, a okolicę przemierzają poszukiwacze cudów. Może to tam kierowała się pielgrzymka ‒ do Źródła Objawienia…

‒ Eeee, jeśli już, to szli na Jasną Górę, do Matki Boskiej Częstochowskiej…

‒ Wiele miejsc ma swoją Matkę Boską. To w pobliżu Kałuż też. Podanie mówi o rannym powstańcu styczniowym, któremu Najświętsza Panienka się objawiła. Poleciła żołnierzowi obmyć rany cudowną wodą ze źródła.

‒ I pomogło?

‒ No jak miało nie pomóc, skoro Matka Boska tego chciała?

‒ Z kolei pewnemu alkoholikowi Najświętsza Panienka nakazała picie źródlanej wody w celu pozbycia się nałogu.

‒ I pewnie chłop przestał pić…

‒ A jakże! Woda ze źródła uważana jest za niezawodne lekarstwo na chore oczy i choroby skóry.

Świat przesuwał się obok nas powoli, niedaleko karolinki przepływały rządkiem. Trochę się dziwię, bo występują raczej w Ameryce. Może to emigrantki? Może ktoś je przywiózł ze Stanów albo Kanady, a one uciekły z niewoli?

Po lewej stronie mijaliśmy wieś Bieniec. Jest tam wyrzeźbiona figura strażnika legendy Wąwozu Królowej Bony. Znajduje się u wejścia do tego jaru. Nieopodal wypływa Józefowe Źródło.

‒ Opowiem ci jeszcze jedną legendę, tym razem o Wąwozie Królowej Bony, bo przepływamy niedaleko. Dotyczy czasów renesansu. Otóż kiedy władczyni jechała przez tę okolicę z Krakowa do Poznania, orszak zabłądził w nieznanym parowie, a drogę zagrodził im szary wilk. Zabito go, ale konie poniosły. Kareta, zahaczywszy o korzeń, straciła koło i przewróciła się. Bona nie ucierpiała podczas wypadku, ale z pojazdu wypadły bagaże, a wśród nich mała skrzyneczka, która się rozbiła. Wysypały się z niej nasionka bluszczu, przeznaczone na prezent dla pewnego poznańskiego szlachcica. Sprowadzono kowala. Ten naprawił wóz i królowa pojechała dalej. Po dwóch latach monarchini wróciła w to miejsce i zobaczyła, że drzewa porastał piękny bluszcz. Rośnie tam do dziś.

‒ O, może pojedziemy tam na rowerach ‒ zainteresowała się córka. ‒ O, zobacz, jakiś ptak trzyma w dziobie owada.

‒ To chyba żołna. Pewnie je ważkę. Wzdłuż Warty prowadzi wspaniała ścieżka rowerowa. Można w zasadzie tak jak płyniemy kajakiem, jechać rowerem. Teren pofałdowany i dużo zakrętów, więc jedzie się fajnie i wygodnie, a większość drogi jest wyasfaltowana. Auta rzadko jeżdżą tą trasą. Można zatrzymywać się i podziwiać widoki.

‒ Daleko jeszcze do tego mostu w Przywozie?

‒ Mijamy Parowy Łaszewskie. Jeszcze kawałek. Zobacz. Tu jest modliszka na krwawniku, a tam frunie motyl. To chyba modraszek ikar. Pewnie wcielenie jednego z nadwarciańskich duchów.

‒ Duchów?

‒ Trochę tych stworów jest. Prowadnik i Czerwona Pani sprowadzają na złą drogę i każą błądzić po lesie ‒ dlatego lepiej po nocy się tu nie kręcić. Wprawdzie dobry duch Świczek pomaga odnaleźć właściwą drogę, ale nie ma żadnej gwarancji, że się go spotka. Tym bardziej, że więcej jest złych demonów. Topielce wciągają ludzi do wody. Strzygi i czarownice wysysają krew. Noclice nie dają spać dzieciom w nocy. Zmory duszą śpiących ludzi i męczą zwierzęta. O, już widać kurhany książęce. I most. Dopływamy do końca. Kieruj się w stronę prawego brzegu. Pięćdziesiąt metrów za mostem wychodzimy na brzeg.

‒ Wreszcie! Pojedziemy teraz na hot-dogi? ‒ pyta Stefania.

‒ Tak.

Paweł z synem już na nas czekają. Ojciec żuje gumę. W oddali słychać dzięcioła. Rzeka błękitu wylewa się na świat. Czy jest coś piękniejszego od spływu kajakowego? Seledynowy wyśniony świat. Natura wyrywa nas spod władzy czasu. Dobrze oderwać się od codzienności, porzucić zawodowe problemy, zawiesić towarzyskie kontakty choć na dobę. Wolne sitowie, dzikie ptactwo, migotanie słonecznych świateł w wodzie, czyste i nieskalane istnienie… Dobra jest „długa i swobodna kąpiel w kipiącym zdroju przyrody”. Pewnie, że to nie jest Rzym i Lizbona, ale… może trzeba pogodzić pragnienia z wymiarami życia.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Petrowicz, Świat kołysze się w kajaku, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 182

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...