Nowy Napis Co Tydzień #185 / Bałwan
Przyszli z niebios, a właściwie spadli. Nie mieli konkretnego kształtu, cechowała ich tylko biel i chłód. To ojcowie, wyciągając nasze pokolenie na sanki, pokazywali nam tajemną sztukę formowania ich. Brali w swoje ręce tę lodowatą grudę chaosu i tworzyli na swój obraz i podobieństwo obłe, nieforemne figury. Guzikami bądź węgielkami tworzyli oczy, z marchewek czynili nosy, a odkopanymi kamykami zdobili na ich zimnych obliczach niezgrabny uśmiech.
– To jest bałwan – tłumaczył każdy z ojców. Wiedzieliśmy więc, że można nadać im jakieś imię, znajome oraz powszechne.
Czego jednak ani nasi ojcowie, ani nasze matki nie przewidzieli, to kult, który wytworzył się w dziecięcych sercach – pierwszy i dla wielu być może ostatni odruch religijny. Rano zachodziliśmy do Ulepionych, składając im w darze wyczerpane baterie po Game Boyach albo uszkodzone płyty kompaktowe. Bałwany, nieporuszone, wchłaniały w siebie, jak nieskończone, mroźne korytarze, pułki plastikowych żołnierzy, a ich wielkie brzuchy stawały się garażem podziemnym dla resoraków.
Trwały w wiecznym milczeniu, co bardzo nas pociągało. Tak – ich cisza była światłem. W tym czasie katechetki, księża oraz rodzice starali się przekonać nas do Jezusa Chrystusa, ale z nim to była zupełnie inna historia. Po pierwsze nie przychodził bezpośrednio, a tu, proszę, widzieliśmy zejście bóstw na ziemię; po drugie – on już miał formę, zazwyczaj przypominał łagodnego hipisa o rysach windsurfera, rzadziej smutnego, okaleczonego Żyda, a nasi śnieżni bogowie przybierali różne kształty, ba, mogliśmy je formować według własnej woli lub nie robić tego, a i tak wiedzieliśmy, że przecież istnieją; po trzecie Jezus miał konkretne oczekiwania wobec swoich wiernych, a bałwany nie miały żadnych oczekiwań, po prostu były, niby wesołe, a tak naprawdę zimne i obojętne jak przyroda, której część stanowiły. Ich puste oczy nieustannie wpatrzone w nicość oswajały nas z trwogą, z którą nie mógł poradzić sobie Nazarejczyk; stanowiły czystą nieobecność, jej ucieleśnienie, mokry sen chrześcijańskich, kabalistycznych czy buddyjskich mistyków. Przez długie godziny studiowaliśmy z osiedlową dzieciarnią ich tajemniczą naturę, podczas gdy Ukrzyżowany nudził nas i przerażał.
Jednak prawo jest prawem. Większość z nas pochodziła z rzymskokatolickich domów, zaś znacznie mniejsza część z rodzin ateistycznych, z dumą noszących w sobie nienawiść do zabobonu – ale nawet ci ostatni, tam i wtedy, w zamierzchłych latach dziewięćdziesiątych, oddawali swoje potomstwo na kilka lat pod pieczę kapłanów, traktując garść uroczystości religijnych jako moment wstąpienia dziatwy w kulturę.
A nam się opłacało przełknąć dyktat tego łagodnego gościa na krzyżu, ponieważ dzięki temu dostawiliśmy rowery górskie, walkmeny, plastikowe kartridże do konsoli Pegasus, gumowe podobizny Robocopa albo wydania specjalne komiksów Marvela. No i słodycze, tony słodyczy. Przełykaliśmy każdą ściemę serwowaną przez wspólnotę kościoła, przez ojczyznę, przez nowo powstały demokratyczny ustrój, wszystko przełykaliśmy w imię tych wspaniałości czekających na nas w Peweksach, a kilka lat później już oficjalnie w sklepach rodzimej metropolis.
A bałwany niczego od nas nie chciały. Ulepione wokół blokowiska, cicho wyczekiwały, świdrując czernią węgielków okolicę. Jedynie kruki dotrzymywały im towarzystwa, kiedy my musieliśmy się uczyć, jeść czy spać.
Wiosna stanowiła kolejną rzecz, która dzieliła bogów ze śniegu od Jezusa. On umierał o tej wspaniałej porze roku, ale też zmartwychwstawał, a bogowie odchodzili, zamieniając się pod dotykiem słońca w breję, w kałużę, w nic. Niepoliczone generacje bóstw spłynęły w studzienki kanalizacyjne miasta, w nieskończoność krążąc w jego krwiobiegu, najpewniej wchodząc w symbiozę ze ściekami, z tą mroczną, obrzydliwą pramaterią, wydalaną przez nasze słabe i grzeszne ciała. Chrystus stał się syntezą człowieka oraz Boga, ale czy był w stanie zrobić coś więcej niż bałwany, które w milczeniu przychodziły do nas wprost z nieba, przez moment nam towarzyszyły, po czym znikały obrócone w śmieci lub w gówno? To ich śladem odbywa się wielka metafizyka konania.
Dlatego wiosna budziła nostalgię. Uczucie permanentnego braku. Świat wybuchał ciepłem, słońce chętniej, wręcz natarczywiej pukało do naszych okien, ale cały krajobraz stawał się nagle pusty, pozbawiony naszych zimnych mesjaszy, niemych proroków, kilkumiesięcznych zbawicieli, nie troszczących się o nic ani o nikogo. Będąc przedszkolakami, zbieraliśmy się w bandy, i biegając po podwórku, wołaliśmy za nimi przed długie i tęskne godziny, nie mogąc sobie poradzić z ich zniknięciem. Gdzieniegdzie na łąkach, pośród szkła i niedopałków, leżały zbrylone czapy śniegu, brudne odpady, z których nie mogliśmy już lepić swoich bogów. Ale później, gdy żałoba w sercach cichła, rozumieliśmy, widząc jak w listopadowy poranek zaczyna prószyć śnieg, że oto są, wrócili, przyjmując inny porządek niż Nazarejczyk, nie mówiąc już o mnogich zastępach poprzedzających go bóstw. Bo kiedy zimą starzy bogowie umierali, na ziemię schodzili właśnie ci nasi, obojętnie pukając do najmłodszych serc. Wtedy kult odżywał, a my stawaliśmy się ich oddanymi akolitami, tuż pod okiem nieświadomych rodziców. Pogrążeni w orgiach saneczkowania, w brutalnych igrzyskach wojen na śnieżki, bluźnierczo pozwalając naszym psom obszczywać świeżo ulepionych bogów, z niepokojem wypatrywaliśmy wiosny, wiedząc, że przyjdzie nam długie miesiące żyć w bezbożnym, skwarnym świecie.
Byliśmy prawdziwymi bałwochwalcami.
A później skończyło się. Nie wychodziliśmy z domu, gdy zimny puch obejmował świat we władanie, przynajmniej nie od razu. Ekstazę odnajdowaliśmy w naszych gorących ciałach, a hołdy składaliśmy muzycznym idolom. Porzuciliśmy kaplicę podwórka na rzecz kapel garażowych. Opętani przez pożądanie oraz ambicję pomału stawaliśmy się kopiami naszych rodziców. Z wygodnictwa wybieraliśmy mainstream Chrystusa/Buddy albo, też z wygodnictwa, drogę ateusza. Nasz świat funkcjonował bez tych starych, mroźnych bóstw opadłych z nieba niczym szadź bądź zaraza. Zepchnęliśmy je na margines rzeczywistości, pozostawiając na pastwę najmłodszego pokolenia. Czasami idąc w grudniowy wieczór do pubu lub wracając z korepetycji, widząc nagle jednego z Ulepionych, zakłopotani spuszczaliśmy wzrok, przyśpieszając kroku.
Dla nas bogowie odeszli, z powrotem spadając zimną, fosforyzującą w mrokach łaską na głowy naszych pociech.
***
Ostatnio strasznie śnieżyło. Moje dzieciaki w ogrodzie ulepiły bałwana. Kiedy wreszcie odpowiedziały na zew ich matki, a mojej żony, i przyszły zasiąść przy obiedzie, wyszedłem mu się przyjrzeć.
Bałwan miał w oczach dwa czarne, stare guziki. Pod jego spiczastym, marchewkowym nosem nie widniały usta. Był nieprzenikniony.
Odważyłem się i po latach spojrzałem mu prosto w czarne, puste oczy. To musiało trwać ułamek sekundy, ale oddał spojrzenie.
Nicość mrugnęła do mnie.
Gdzieś z tyłu głowy przypomniałem sobie wiadomość z telewizji, że tego roku wiosna nadejdzie później niż zwykle.