Nowy Napis Co Tydzień #186 / Dom na wzgórzu
Ktoś, może z litości, kiedyś, może zmarły
Mąż (choć w to nie wierzę), albo, jak już zamarzł
w rowie w okolicy domu, i nie wiadomo
jakie skargi jego przyjął miękki śnieg;
nie było jakoś zimno wtedy, śnieg tajał, nie dało
się przejść. Zatem później, może sąsiad, albo
Inny ktoś, przecież tego nie wiem, gościem
Jestem, za chwilę odejdę, pierwszy raz po
Tylu latach sąsiedztwa wpuszczony za prog.
Wszak widzę robotę misterną, płyty z pilśni
(pamiętam je dobrze z lekcji w dawnych czasach,
brązowe, z jednej strony w kratkę, druga to
lśniąca powierzchnia) przybite, by nie sypał się
z góry pył; glina i otręby, bo je
mieszali tu robiąc z nich powałę
na strychach (sam u siebie zrywałem ją kiedyś
z desek na poddaszu: szara skorupa i kurz), kiedy
to schło, leciało na stół w kuchni przy gościach,
na pościel, papier, ludzkie głowy: Popielec
całoroczny. Tam, gdzie te płyty schodziły się, przybił
listwy, płaskie, zaokrąglone i wszystko
Razem pomalował na zielono. „Ma
Pani zielony sufit” mówię. „Tak jak cały dom”.
W kącie łózko, przykryte kapą, krzywy stół, kuchenka
na prąd. Nad łożkiem małe okno. „Zejszczoł się”
Mówi, jakby go tłumacząc, „zejszczoł się
Tera jak wy tu, no ale łun dobry jest, kot,
Musi, wos się boł”. Plama na chodniku.
Pudła ze sklepu, rozpłaszczone,
Jakiś dywan stary, pod nim, strzępy czegoś,
Jak koc, ręcznik, szmata? Obok gumoleum.
„Ciepło tu u pani” mówi żona, „A to łun się
zloł. Mom jeszcze pokoik chcecie zoboczyć?
Był tu u mnie ksiundz. Niedawno. Po kolędzie”.
Płyty jeszcze niżej. Meblościanka, stolik,
Obrusik i świeczka. „I doł mi łobrozek!”
Na stoliczku wazon, bezokienne wnętrze
Dusi oddech. Grzyb wypycha od północy ścianę.
„Wietrzy tu pani?” pyta żona. ,,W taki ziąb?!”
Idzie za nami do drzwi. Złamana w połowie, wspiera się,
Ręka jej drży, na dębowej lasce. ,,Coby
Tylko łun, nie chodził, byłoby dobrze”.
Nie rozumiem. „Kto?” „No, łun” powiada.
„Cosik godo i stuko do łokna, do drzwi, ale jo mu
nie łotworze, skrzywdziłby i…” Milknie. Nagle. Dom
na wzgórzu, ostatni przed lasem, z tyłu za nim,
jakby ktoś uciął je tasakiem, polany z łoskotem rzeki
lecą w dół. Jakby świat widzialny kończył się
już tu. Jakby otwartość pól, miedz, ścieżek, sarnich
tropów; jakby ludzkie drogi: jakby naganiane
wiatrem ciągłe słoty; tak, wszystko co z nami
działo się, od kiedy pamięć sięga wstecz, od kiedy
schodzą z gór potoki, zsuwają się lody, odkąd
pomyślał sobie kiedyś ktoś, że będzie jednak
starał się, choć ciężki los wciska go w ziemię,
w płacz i w złorzeczenie jakoś podnosić nieustannie
nogi i stawiać mimo wszystko kroki;
a niebo, gwiazdy, planety i słońce ciągle są z nim w
wędrówce bez końca. Tak mi się zdało, żeśmy
tu właśnie dotknęli brzegu, krańca, kresu może
nawet, który przecina każde, w tym i nasze, życie
w poł i pali żywym ogniem... Ganek, dziurawy
jak durszlak; śnieg wciska się w szpary, hula wiatr.
Patrzy za nami w uchylonych drzwiach.
Złamana w poł postać. Jeszcze widać dobrze
Zrytążyciem twarz. Odchodzimy, tak trzeba, co jakiś
Czas wracając spojrzeniem. W dół wiedzie nas stok.
Za nami już tylko zieleń domu. Uchylone drzwi.
A w drzwiach ludzka, pogarbiona postać. A wokół niej
mrok.
Wiersz pochodzi z tomu Kraj Gerazeńczykow (2017)