19.01.2023

Nowy Napis Co Tydzień #186 / Dom na wzgórzu

Ktoś, może z litości, kiedyś, może zmarły

Mąż (choć w to nie wierzę), albo, jak już zamarzł

w rowie w okolicy domu, i nie wiadomo

jakie skargi jego przyjął miękki śnieg;

nie było jakoś zimno wtedy, śnieg tajał, nie dało

się przejść. Zatem później, może sąsiad, albo

Inny ktoś, przecież tego nie wiem, gościem

Jestem, za chwilę odejdę, pierwszy raz po

Tylu latach sąsiedztwa wpuszczony za prog.

Wszak widzę robotę misterną, płyty z pilśni

(pamiętam je dobrze z lekcji w dawnych czasach,

brązowe, z jednej strony w kratkę, druga to

lśniąca powierzchnia) przybite, by nie sypał się

z góry pył; glina i otręby, bo je

mieszali tu robiąc z nich powałę

na strychach (sam u siebie zrywałem ją kiedyś

z desek na poddaszu: szara skorupa i kurz), kiedy

to schło, leciało na stół w kuchni przy gościach,

na pościel, papier, ludzkie głowy: Popielec

całoroczny. Tam, gdzie te płyty schodziły się, przybił

listwy, płaskie, zaokrąglone i wszystko

Razem pomalował na zielono. Ma

Pani zielony sufit mówię. Tak jak cały dom.

W kącie łózko, przykryte kapą, krzywy stół, kuchenka

na prąd. Nad łożkiem małe okno. Zejszczoł się

Mówi, jakby go tłumacząc, zejszczoł się

Tera jak wy tu, no ale łun dobry jest, kot,

Musi, wos się boł. Plama na chodniku.

Pudła ze sklepu, rozpłaszczone,

Jakiś dywan stary, pod nim, strzępy czegoś,

Jak koc, ręcznik, szmata? Obok gumoleum.

Ciepło tu u pani mówi żona, A to łun się

zloł. Mom jeszcze pokoik chcecie zoboczyć?

Był tu u mnie ksiundz. Niedawno. Po kolędzie.

Płyty jeszcze niżej. Meblościanka, stolik,

Obrusik i świeczka. I doł mi łobrozek!

Na stoliczku wazon, bezokienne wnętrze

Dusi oddech. Grzyb wypycha od północy ścianę.

Wietrzy tu pani? pyta żona. ,,W taki ziąb?!

Idzie za nami do drzwi. Złamana w połowie, wspiera się,

Ręka jej drży, na dębowej lasce. ,,Coby

Tylko łun, nie chodził, byłoby dobrze.

Nie rozumiem. Kto?” „No, łun powiada.

Cosik godo i stuko do łokna, do drzwi, ale jo mu

nie łotworze, skrzywdziłby i…” Milknie. Nagle. Dom

na wzgórzu, ostatni przed lasem, z tyłu za nim,

jakby ktoś uciął je tasakiem, polany z łoskotem rzeki

lecą w dół. Jakby świat widzialny kończył się

już tu. Jakby otwartość pól, miedz, ścieżek, sarnich

tropów; jakby ludzkie drogi: jakby naganiane

wiatrem ciągłe słoty; tak, wszystko co z nami

działo się, od kiedy pamięć sięga wstecz, od kiedy

schodzą z gór potoki, zsuwają się lody, odkąd

pomyślał sobie kiedyś ktoś, że będzie jednak

starał się, choć ciężki los wciska go w ziemię,

w płacz i w złorzeczenie jakoś podnosić nieustannie

nogi i stawiać mimo wszystko kroki;

a niebo, gwiazdy, planety i słońce ciągle są z nim w

wędrówce bez końca. Tak mi się zdało, żeśmy

tu właśnie dotknęli brzegu, krańca, kresu może

nawet, który przecina każde, w tym i nasze, życie

w poł i pali żywym ogniem... Ganek, dziurawy

jak durszlak; śnieg wciska się w szpary, hula wiatr.

Patrzy za nami w uchylonych drzwiach.

Złamana w poł postać. Jeszcze widać dobrze

Zrytążyciem twarz. Odchodzimy, tak trzeba, co jakiś

Czas wracając spojrzeniem. W dół wiedzie nas stok.

Za nami już tylko zieleń domu. Uchylone drzwi.

A w drzwiach ludzka, pogarbiona postać. A wokół niej

mrok.

Wiersz pochodzi z tomu Kraj Gerazeńczykow (2017)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Koehler, Dom na wzgórzu, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 186

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...