Nowy Napis Co Tydzień #187 / Dzień szósty, Faludża
O, domy tych, którzy nas kochająPodtytuł to cytat z piosenki Watani [Moja ojczyzno] śpiewanej przez Fairuz, najsłynniejszą wokalistkę pochodzenia arabskiego. Przekład z angielskiego tłumaczenia w wykonaniu autora. [1]
Nowy pociąg relacji Bagdad–Al-Ka’im wjeżdża na stację o siedemnastej. Jest to godzina śmierci słońca, pora, kiedy wtulone w lewy brzeg Eufratu wykrwawia się, do samego końca brocząc czerwonym światłem. Pozbawione opieki miasto wkrótce zostanie pożarte przez ciemność. Dopiero poranek na powrót wypluje Faludżęświatu.
Tłum podróżnych wytacza się na peron. Objuczeni tobołami natychmiast giną w objęciach krewnych i przyjaciół. Ale na tego młodego mężczyznę, który wysiadł, trzymając tylko jedną sportową torbę, nie czeka nikt prócz dworcowego kota.
Zwierzę syczy i wygina grzbiet, mruży żółte oczy. Wie, że człowiek, który właśnie zarzuca bagaż na ramię i pieszo rusza w stronę meczetu Proroka al-Badawiego (oby Pan był z niego zadowolony), jest stąd, ale zarazem i nie jest. To istota przejścia, wychowana w przedpokoju świata. Ma szwedzki paszport oraz iracką twarz.
Kot nie spuszcza przybysza z oczu, dopóki ten nie znajdzie taksówki, która zawiezie go do dzielnicy Dubat. Mężczyzna nie ośmiela się zapytać kierowcy, czy cel jego podroży wciąż istnieje. Nie rozumie powodów, dla których tu przyjechał; nie wie, czy jego działania mają sens.
Nie wie tego również kot.
***
Kawiarnia Abu Dżabbara nadal działa. Mężczyzna wpierw nie wierzy w to, co widzi, później każe taksówce zatoczyć kółko. Sto szeleszczących dinarów zmienia kierowcę.
Lokal także się zmienił– stary Syryjczyk odnowił strzaskane okna, a nad wejściem zawiesił neon ze stylizowanym napisem „Fayrouza”. Ale kontuar jest ten sam, te same wyświechtane kanapy i człowiek za ladą, który trzyma łopatkę do lodów – człowiek też jest ten sam. W środku pachnie cukrem i kawą.
Ponad gwar męskich głosów wybija sięśpiew nieśmiertelnej Fairuz.
Podróżny waha się, bo nie rozumie niektórych słów starej piosenki – ale ten okrzyk, kiedy właściciel kawiarni nagle dostrzega go i rozkłada ręce, wołając „Bóg jest wielki!”, pojmuje już dobrze. Dyskusje milkną, klienci podnoszą głowy. Nawet nieznający arabskiego Francuz spina się ze strachu i rzuca staremu spojrzenie pełne nienawiści; to nie jest dobrze, to nie jest halal, żeby tak tu sobie krzyczeć i wychwalać Boga. Jak ktoś krzyczy i wychwala, to potem trzeba tynkowaćściany.
Abu Dżabbar zrywa się, już jest przy mężczyźnie, obejmuje go, potrząsa nim, nie wierzy.
– Bóg jest wielki – powtarza szeptem. – Czternaście lat! Subhanallah, chłopcze, czternaście lat!
Młody człowiek wyplątuje się z objęć. Zostaje usadzony przy stole. Ktoś wciska mu do ręki filiżankę bardzo mocnej, słodkiej herbaty z gałązką mięty, a on wypija łyk i natychmiast parzy sobie usta.
– Kiedy wróciłeś? – pyta Abu Dżabbar, co znaczy Ojciec Dżabbara, ponieważ język arabski czasem nie ma litości dla tych, którzy nim władają.
– Prawdę mówiąc, przed chwilą.
– Niech Bóg ma cię w swojej opiece, inszallah. Jak się miewa twój ojciec?
– Zmarł w zeszłym roku.
Po kawiarni niesie się szept. Kilku mężczyzn mamrocze cichą modlitwę za spokój duszy doktora Rahima. Abu Dżabbar kładzie dłoń na ramieniu gościa.
– Pamiętam cię jako dziecko, ale teraz przychodzisz do mnie jako mężczyzna.
Jak sobie radzisz? Ożeniłeś się?
– Nie było czasu. Skończyłem medycynę, od stycznia zaczynam rezydenturę– mówi wolno, spoglądając w oczy każdemu z osobna. – Studia w Szwecji są drogie. Przez cały czas musiałem pracować– dodaje.
Raptem ogarnia go wstyd, bo gdyby Dżabbar, syn starego Syryjczyka, w marcu 2003 wyładowywał dostawę cukru, mąki i kardamonu pięć metrów dalej, to dziennikarz (który wtedy pił tu kawę i jadł skądinąd znakomitą kunafę z kremem pistacjowym, i wszystko to widział) nie miałby o czym napisać artykułu opublikowanego dzień później w gazecie „Bashira” (jej tytuł oznaczał„Dobre Wieści”; na szczęście szybko zastąpiono je pismem „An-Anbaa”, którego redaktorzy rozumieli, że będą pisać już tylko „Wiadomości”, i to przeważnie niedobre). Abu Dżabbar – czego przybysz nie może wiedzieć– wyciął ten artykuł i odtąd nosi go w kieszeni na piersi, kopiowany tyle razy, że litery zbladły i stały się nieczytelne, a zajmujące pół kolumny zdjęcie płonącego samochodu straciło ostrość. Po czternastu latach przypomina wrak oglądany zza kurtyny deszczu.
Lecz właściciel kawiarni kiwa głową, a w jego oczach rozpala się nieziemskie światło.
– Czyli poszedłeś w ślady ojca.
– Tak.
– To był dobry człowiek. Cała dzielnica wiele mu zawdzięcza. Niech nigdy nie będzie zapomniane jego imię, oby Bóg był dla niego miłosierny.
– Rahimahullah – mamrocze odruchowo mężczyzna, zdziwiony, że wciąż pamięta ten zwrot.
– Jak długo zostaniesz?
– Sześć dni.
– Jesteś moim gościem, a moje drzwi zawsze są dla ciebie otwarte.
– Dziękuję, Abu Dżabbarze – mówi przybysz i schyla głowę, by ukryć wzruszenie – ale przede wszystkim chciałem zobaczyć mój dom.
Stary Syryjczyk przez chwilę milczy. Wreszcie idzie na zaplecze, z którego przynosi klucz – inny niż mężczyzna go zapamiętał, błyszczący świeżością.
Abu Dżabbar tłumaczy, że po odejściu koalicji uchodźcy przejmowali zdewastowane w trakcie al-Fadżr
Młodzieniec kroczy poprzez dzielnicę Dubat zatopioną w ciszy. Noc zapadła już czarna i martwa; zamarły tu światła i zamarzł czas. W takie noce – mawiała babka Nadira – z psich oddechów tkają się burzowe chmury. Dom doktora Rahima, ukryty pomiędzy meczetem al-Mudallal a zrujnowaną piekarnią, jest głuchy i mroczny, przypomina grób.
Przybysz nie próbuje zapalićświateł ani obejrzeć zniszczeń. Zrobi to jutro; dziś jedynie wyciąga śpiwór, przepłukuje usta miętowym płynem i ociera ręce mokrymi chusteczkami. Rozściela karimatę, by zmówić poniewczesną modlitwę. Poleca Bogu matkę, ojca i babkę Nadirę w Niebie, i Mariam, gdziekolwiek jest, i Abu Aziza. Prosi o łaskę dla Camilli, siebie i Tamtego.
Dopiero teraz może ułożyć się do snu. Zanim zaśnie, myśli o domu. W Malmo proszono go o opowieści – więc mówił o gołębiach i beżowo-błękitnej wieży wznoszącej się ponad ogrodami Al-Aksa, o szpitalu ojca i tabbouleh, do którego Mariam siekała za dużo pietruszki. Mówił o wędrówkach z Abu Azizem. Mówił o Dżibrilu i jego ojcu, który zabrał kiedyś obu chłopców na ziemie starego Babilonu. Ale w Malmo chcieli słuchać o czołgach, więc kiedy opowieść dotarła do Kanciastych Ludzi, nie interesowała już nikogo oprócz Camilli.
Jej jednej mężczyzna opowiedział wszystko, począwszy od dnia, kiedy umarły ptaki.
Gołębie Umm Rahim
W Szwecji rozmówcy próbują wciągać go w dyskusje o polityce. Wypytują o przebieg Phantom Fury, sylwetki czołowych bojowników i uzbrojenie koalicji. Zawsze znajdzie się też ktoś, kto będzie prosił o skomentowanie działań Busha.
Mężczyznę peszą takie rozmowy. Nie potrafi się w nich odnaleźć; kiedy zaczęła się druga wojna, miał dwanaście lat. Twarzy as-Sadra – która w owym czasie przewijała się na wszechobecnych bilbordach, a którego Abu Aziz, sam nieszczególnie uzębiony, nazywał„Szczerbatym Idiotą” – prawie nie pamięta. Zanim tamten listopad dobiegł końca, byli w Kuwejcie. W styczniu trafili do obozu przejściowego we Włoszech. Czternaste urodziny mężczyzna – wówczas chłopiec – obchodził już w Szwecji.
Nie pamięta oficjalnej daty; dla niego wszystko zaczęło się, kiedy zdechły gołębie Umm Rahim.
W nocy nad dzielnicą, tuż nad płaskim dachem ich domu, zawisły śmigłowce Apache. Łopaty wirników przebudziły chłopca ze snu. Obudziły również ojca. Owej nocy doktor Rahim dwa razy nasłuchiwał pod jego drzwiami, nie wszedł jednak, za co syn czuł wdzięczność– był już duży i wolał bać się bez widowni.
Nazajutrz udali się do zakładu Ahmeda Fryzjera. Na ulicach panował demonstracyjny spokój. Mężczyźni siedzieli przed domami, paląc papierosy. Mówili głośno i machali rękoma, jak gdyby pragnęli zająć sobą więcej przestrzeni. Dwa razy przejechał patrol Kwadratowych. Kanciasty woź podskakiwał na wybojach, a hełm ganera kiwał sięśmiesznie przy każdym metrze.
Ahmed Fryzjer usadził ojca na fotelu.
– Zamierzacie wyjechać? – zapytał wprost.
– Nie.
– Dlaczego?
– A ty?
Ojciec pochylił głowę, fryzjer precyzyjnymi ruchami zaczął zaś podgalać jego ciemny, masywny kark.
– Ja nie mam pieniędzy – powiedział. – Ale ty masz rodzinę w Kuwejcie, Abu Kamalu. Weź urlop, weź syna i tam przeczekaj.
– Nie ma takiej potrzeby. To potrwa najwyżej kilka tygodni.
Ojciec wyprostował się, aby Ahmed podciął mu włosy na siwiejących skroniach.
– Inszallah – odparł bez przekonania fryzjer.
Kiedy skończył obsługiwać ojca, zgodnie z rutynąściął ciemne loki syna, które już nieco odrosły i przypominały runo owieczki. Na odchodne chłopiec dostał sporą garść suszonych owoców w cukrze. Jadł je przez całą drogę powrotną do domu, gdzie odkrył, że w nocy zdechły wszystkie ptaki.
Do dziś, kiedy myśli o Iraku, ma na języku smak kandyzowanej figi.
Babka Nadira wręczyła chłopcu dwadzieścia pięć dinarów i kazała odszukać Abu Aziza, żeby zrobił porządek z gołębiami.
Znalazł go pod kawiarnią Abu Dżabbara. Stary człowiek – którego nazywano Ojcem Aziza, chociaż Bóg świadkiem, że nikt nie widział w Faludży jego syna, żony ani nawet domu – obejrzał banknot z każdej strony, zanim wreszcie schował go za pazuchę kamizelki i podniósł się spod ściany.
Było to przedziwne indywiduum, ten Abu Aziz: lat mógł mieć trzydzieści pięć albo sto, zależnie od kąta patrzenia. Pochodził z Basry, z Mosulu, z Jordanii albo znikąd. Miał dziurawe zęby i wiecznie pachniał arakiem. Nosił brudną, nigdy niepraną diszdaszę i sandały, które przed całkowitym rozpadem ratowano sznurkami splecionymi z pociętych plastikowych toreb. Potem wielu ludzi prezentowało się podobnie, a Abu Aziz, który wyglądał tak samo i przed sadrystami, i po nich, wydawał się jedyną osobą nietkniętą przez brud i bol – jak lotos, którego szorstkie płatki same pozbywają się nieczystości.
– Nie mam domu – odpowiadał z uśmiechem pytany o adres. – Domy za łatwo się walą, lepiej nie miećżadnego. Cały świat jest domem Boga. Ja wynajmuję sobie od niego pokoje.
Tamtego dnia ramię w ramię czyścili gołębnik z martwych zwierząt i resztek piór. Chłopiec trzymał worek, a Abu Aziz oburącz pakował do niego zastygłe w szoku truchełka. Wyjaśniał, że serce ptaka nie znosi harmidru. Postanowili pochować je na tyłach szpitala.
Kiedy wychodzili, babka Nadira odwróciła głowę. Było to dziwne, ponieważ sama wielokroć wyrzucała martwe ptaki, a czasem wybierała do zabicia co tłustsze, by ugotować na nich rosół. Oprawiała je sama lub kazała to robić niechętnej Mariam – kłótnie kobiet niosły się wtedy krzykiem na całą ulicę.
Tamtego dnia chłopiec zapytał ojca, czy pójdą obejrzeć czołgi, doktor Rahim zdjął zaś pas, co czynił wybitnie rzadko.
Człowiek, który prowadził swoją kozę
Cały piątek mężczyzna poświęca na uporządkowanie domu. Budynek jest w lepszym stanie, niż sądził– dach, wprawdzie przeciekający w kilku miejscach, nie grozi zawaleniem, a przestrzeliny w ścianach zapewniły wnętrzom stały przewiew. Mężczyzna ogląda meble o wyprutych tapicerkach i drzwi wyrwane z futryn, najeżone drzazgami.
W jednej z szaf znajduje ledwo czytelny akt własności domu. Myśli wtedy, by znaleźć prawnika, który mógłby pośredniczyć w sprzedaży, jednak szybko rezygnuje. Jego prawa do własności to miraż– stracił je, opuszczając w listopadzie 2004 ten dom i miasto. Oboje – i dom, i Faludża – przetrwali bez jego ingerencji. Dokumenty płoną w blaszanym koszu na tyłach ogrodu.
Wieczorem siostrzeniec Abu Dżabbara przynosi mu miskę pilawu z jagnięciną. Mężczyzna wylewnie dziękuje; jest wściekle głodny.
Wychodzi dopiero trzeciego dnia. Spaceruje z rękoma w kieszeniach, jak gdyby bojąc się dotknąć czegokolwiek – tak jakby Faludża miała rozpaść się w pustynny pył pod jego najlżejszym muśnięciem. Prawie potyka się o stos opon przed warsztatem wulkanizatora. Ogląda miasto podniesione z ruin: w zdumieniu dociera do rabat, na których niskie drzewka przycięto w schludne, przysadziste klocki. Środkiem dwupasmowej jezdni ciągnie się fontanna plująca haustami spienionej wody. Prosta droga wiedzie mężczyznę w stronę południowego mostu.
Z mostem tym wiąże się pewne wspomnienie, które często opowiadał w Malmo, ponieważ było dośćśmieszne.
Zaraz na początku, jeszcze w marcu, most został odcięty przez Amerykanów. Wówczas chłopiec nie rozumiał, dlaczego tak się stało – teraz mężczyzna myśli, że mogło chodzić o zaminowane przęsła, i ma rację; tamtego dnia wielu Kanciastych pociło się ze stresu w pełnym słońcu. Chłopiec i Abu Aziz obserwowali ich z dachu pobliskiego domu (Abu Aziz twierdził, że to dom przyjaciela – ale stary pijak wszystkich nazywał przyjaciółmi). Mieli stamtąd dobry widok na wschodni brzeg.
Z tłumu, który wrzeszczał i wygrażał Kwadratowym, jeden człowiek szczególnie rzucał się w oczy. Po pierwsze, w czystej diszdaszy zdawał się w słońcu oślepiająco biały i przypominał Proroka. Po drugie, nie krzyczał, a po trzecie – jego równie biała koza próbowała zjeśćżołnierzowi sznurowadła.
Chłopiec poruszył pokrętłem lornetki i parsknął. Kwadratowy z trudem opędzał się od zwierzęcia. Wreszcie nie wytrzymał: koza zarobiła kolbą w łeb (widać było, że lekko, tak by nie zrobić zwierzęciu krzywdy, za co chłopiec polubił Kwadratowego), starzec zaś wyciągnął przed siebie rękę.
Mężczyzna lubił opowiadać to wspomnienie również dlatego, że niewiele było rzeczy bardziej szczerych niż ten gest człowieka, na którego otwartej dłoni leżał sznurek uwiązany do szyi kozy. „Panowie – mówił, choć jego usta się nie poruszały – oto jestem ja i moja koza. Oto jesteście wy i wasza droga, jak i wasz most. Szanuję wasze prawo do mostu. Szanuję waszą kwadraturę”.
Kanciasty zmarszczył brwi; chłopiec widział to przez lornetkę.
„Za waszą drogą leży mój dom, do którego prowadzę kozę. Koza daje mi utrzymanie. Sprzedaję sery na targu w Amjad, a teraz skończyłem pracę i idę do domu. Moja koza próbowała zjeść twoje sznurowadła, za co poniosła karę. Kto spróbuje zjeść wasze sznurowadła, poniesie karę. Rozumiemy to. Już nawet moja koza szanuje waszą kanciastość. Jestem jednak zmęczony, gdyż pracowałem cały dzień, i pragnę odpocząć w domu. Proszę, przepuście mnie do domu”.
Żołnierz raz jeszcze uniósł broń.
– Stay back – powiedział.
Stary człowiek wolno pokiwał głową, odwrócił się i odszedł, ciągnąc na postronku swoje łagodne zwierzę.
Chłopiec długo patrzył na jego ginące w oddali plecy.
***
Teraz jest noc, a światła gwiazd zdają się dopalać ze śmiertelnym sykiem. Mężczyzna krąży wokół celu, ale się do niego nie zbliża. Jeszcze nie potrafi.
Budynek jest odnowiony i obecnie mieści się w nim sklep meblowy, ale on oczyma chłopca widzi jego zdartą fasadę oraz martwe okulisty wybitych okien. Myśli o Tamtym.
Nie wie, że pręgowany kot, który opuścił dworzec al-Faludża i, podobnie jak on, samotnie przemierza pożarte przez czerń miasto, przycupnął pod śmietnikiem.
Mężczyzna odwraca się i odchodzi.
Kot długo patrzy na jego ginące w oddali plecy.
Kwadratowi
Potem działo się wiele rzeczy, których chłopiec nie rozumiał, a mężczyzna nie zapamiętał. W mieście słuszność miały bojówki szyickie albo sunnickie, zależy kto akurat miał więcej sprawnych karabinów, chyba że przyjeżdżały siły koalicjantów – oni mieli dużo broni, a zatem ich racje były bardziej zasadne.
W kwietniu sadryści zabrali gdzieś Ojca Dżibrila. Ahmed Fryzjer zmarł w swoim zakładzie, trafiony niefortunnie odłamkiem w pierś, sąsiad Ali też umarł i nawet babka Nadira – ale ona ze starości, więc się nie liczy.
Odkąd zburzono szkołę, chłopiec zajmował się głownie szwendaniem po ulicach z Abu Azizem i zbieraniem łusek. Podejrzewał, że stary mu towarzyszy, bo łuski, które chłopiec dawał mu na przechowanie, zanosi na złom. Ale to nic; lubił słuchać Abu Aziza, kiedy ten opowiadał o zwierzętach, żołnierzach i jak nie bać się jednych ani drugich.
– Widzisz? – rzucił raz, kiedy spod sterty gruzu wyciągnął węża i błyskawicznie huknął nim o beton. Chłopiec nie miał pojęcia, jak stary go wypatrzył. – Boi się bardziej niż ty jego. Musisz być zdecydowany. Jeśli uzna, że jednak to ty się bardziej boisz, już po tobie.
– A Kwadratowi?
– Kwadratowi też boją się ciebie bardziej niż ty ich.
Chłopiec roześmiał się.
– Że ich zabiję?
– Że cię zabiją– odparł Abu Aziz, a potem nachylił się, by szeptem zdradzić mu wielki sekret, a mianowicie: jak pokonać Kanciastych Ludzi.
Świecące bomby
Nocą runęło kilka domów – mówiono, że była wśród nich kryjówka ważnego separatysty – i w szpitalu unosił się kwaśny zapach, a jakieś zwierzę skowyczało. Doktor Rahim minął syna w pędzie, nawet go nie zauważywszy. Za nim biegło dwóch ludzi – rozpostarli koc, na którym nieśli człowieka; to on tak wrzeszczał.
Wyglądał przedziwnie: jakby spłynęło mu pół twarzy i rozpuściły się ręce. Sprawiał wrażenie pewnego, że jego życie się zakończy, jeśli przestanie krzyczeć.
– Baba! – zawołał chłopiec, chcąc zwrócić uwagę ojca, doktor, stojący już w drzwiach sali, odwrócił zaś wtedy głowę, a jego twarz wykrzywiła się z wściekłością.
– Wynoś się! – wrzasnął.
Chłopiec opowiedział o tym Abu Azizowi, który wyjaśnił, że nie należy się przejmować, bo taka złość, z jaką krzyczał ojciec, to rutynowy objaw przewlekłego cierpienia i nie jest zwrócona przeciwko nikomu konkretnemu. Ojciec wtedy nienawidził wszystkich sprawiedliwie i po równo: sunnitów, szyitów, Amerykanów, Arabów, Kurdów, Bułgarów, Białych Oczu, rannych ludzi i martwych zwierząt; chłopiec też by zaczął, gdyby pewnego dnia nie poszedł z Mariam nakupić warzyw.
Potem powtórzył starcowi, co usłyszał w szpitalu: że spadły świecące bomby.
– Fosforowe.
– Co?
– Nie świecące, tylko fosforowe.
– A co to znaczy?
– La ilaha – odrzekł Abu Aziz i splunął przez zęby.
Chłopiec pomyślał wtedy – i myślał tak przez wiele, wiele lat – że stary z jakiegoś powodu urwał, nie zmówiwszy do końca szahady. Teraz zaś mężczyzna sądzi, że nie miał racji, bo Abu Aziz (który zawsze mówił dokładnie to, czego chciał) z islamskiego wyznania wiary: la ilaha illa Llah wa Muhammad rasulAllah – „nie ma Boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem” – wyłuskał wtedy samotną prawdę, gorzką jak piołun, drobinę czterech pierwszych sylab dzierżących smutek wszystkich światów.
Tamtego wieczoru – i jeszcze przez wiele, wiele dni – mężczyźni z dzielnicy pomagali Czerwonemu Półksiężycowi wygrzebywać szczątki spod gruzu. Znoszono wodę, by zgasić do reszty ogień wciąż tlący się w załomach obalonych murów, ukradkiem liżący strzaskane deski.
W krzątającej się ciżbie nieliczni stali bez ruchu. To ludzie pozbawieni należnej im śmierci. Sami ją sobie odjęli, w porę wychodząc do miasta lub szczęśliwie uciekając z walących się budynków. Teraz patrzyli, jak dopalają się resztki ich życia. W milczeniu trawili nową wiedzę: to nic, jeśli umierają ludzie, bo każdy kiedyś umrze – ale dom, dom powinien stać; on wita na świecie i żegna człowieka. Człowiek pozbawiony domu jest bezbronny i nagi. Jeśli dom miałby się zawalić, to już lepiej nie miećżadnego. Lepiej żyć kątem w szerokim mieszkaniu Boga.
Ludzie ci odtąd staną się istotami przejścia, tkwiącymi w przedpokoju świata. Ich twarze zastygły w szczególnym wyrazie opuszczenia.
Dzień szósty, Faludża
Teraz jest wtorek, godzina siedemnasta, i słońce wykrwawia się na zachodnim brzegu rzeki. Niebawem odjedzie ostatni pociąg do Bagdadu. Sklep meblowy, który tak ciągnie przybysza, zakończył już na dziś pracę.
Przeszklony budynek stoi pusty, pogrążony w milczeniu. Mężczyzna z każdym pokonanym metrem czuje się cięższy i bardziej rzeczywisty. Jego śladem, cichy jak duch, podąża kot.
Czternaście lat temu sklep był ruiną, przez którą chłopiec i Mariam skracali drogę na targ warzyw, a śmierć, brodata śmierć w granatowej bandanie czaiła się w cieniu kanciastych cegieł, policzkiem wsparta o kolbę. Chłopiec, który ją wyczuł, zamarł w przerażeniu, a jego drobna, brązowa ręka uniosła się mimowolnie.
– Co robisz?! – szeptała Mariam. – Co robisz, głupcze, co robisz, co robisz?!
Chłopiec zaś nie wiedział, jak odpowiedzieć, bo nie robił nic, a jedynie patrzył– jak kazał Abu Aziz: patrzył ze łzami cieknącymi z szeroko otwartych oczu, palcem celując w cień utkany pomiędzy kantami cegieł.
Żyję– mówił, chociaż jego usta się nie poruszały – oto jestem ja. Żyję.
Czuł ruch za cegłami, w które wycelował palec, i czuł ciężar smutku Tamtego, który długo już leżał w swoich nieczystościach – dłużej niż powinno się kazać człowiekowi – był zmęczony, głodny i bardzo się wahał; bardziej, niż powinno się kazać człowiekowi.
***
– Kwadratowi też boją się ciebie bardziej niż ty ich – mówił Abu Aziz, uderzając głową węża o rozpalony beton. – Właściwie jest to kwestia odległości. Są badania na ten temat, wiesz, ścisły związek odległości i zagrożenia stresem pola walki i tak dalej. Dlatego na polach bitew napoleońskich
znajdowano porzucone karabiny, naładowane do strzału nawet kilka razy. Bo kwadratowy się boi. Broń nabije jak małpa, bezwiednie, a kiedy nabija broń, to nie musi patrzeć, więc się nie boi, ale w końcu podniesie karabin do ramienia i z nim podniesie wzrok, bo teraz już będzie musiał patrzeć.
Wtedy ogarnia go lęk.
– Przed czym?
– Przed tym, co...
***
– Co tam widzisz, co widzisz, co widzisz?! – Mariam płakała, oszalała ze strachu, drąc koszulę na jego piersiach, ale chłopiec doprawdy nie wiedział, co odpowiedzieć.
Mężczyzna, który spogląda dziś w okna sklepu meblowego, a po jego twarzy spływająłzy, również tego nie wie.
I może tylko dworcowy kot, który mruży teraz swoje żółte oczy, wpatrzony w przeszłość– może on rozumie, na co patrzy: co widzieli żołnierze brytyjscy na sześć sekund przed tym, jak cisnęli do błota swoje załadowane lee enfieldy, a co ujrzał tamtego dnia w czerwonym słońcu Kamal Rahim al-Gazali, syn lekarza z Faludży, i przeżył; co zobaczył operator U.S. Marines Joe Bateson, gdy odciągał palec od języka spustu, a jego umysł i dusza zastygały w kluczowym zaprzeczeniu, i co dostrzegło wielu przed nimi oraz wielu po nich.
Może w godzinęśmierci słońca, które wtulone w lewy brzeg Eufratu wykrwawia się, do samego końca brocząc czerwonym światłem, zbłąkany kot widzi człowieka.